Prezydencka kwadratura koła
Prawdopodobnie za pół roku będziemy już wiedzieli kto w sierpniu 2025 roku zasiądzie w Pałacu Prezydenckim. Chyba jeszcze nigdy w historii wyborów prezydenckich proces wybierania kandydatów na kandydatów przez partie polityczne nie był tak długotrwały i jedocześnie tak kompromitujący. Zwłaszcza w przypadku dwóch największych ugrupowań, których reprezentanci najprawdopodobniej zmierzą się w drugiej turze wyborów, przypomina to połączenie wyborów Miss Polonia z brazylijskimi albo wenezuelskimi operami mydlanymi.
Gdy w połowie października Rafał Trzaskowski zawitał do Staszica z nagłą wizytą zapoczątkowując prekampanijny objazd po kraju, jeden z uczniów zapytał go o powód rezygnacji Platformy Obywatelskiej z prawyborów. Prezydent Warszawy nie bez racji odpowiedział, że to zły pomysł, ponieważ powoduje spory pomiędzy kandydatami tego samego ugrupowania, a to utrudnia potem zjednoczenie sił w trakcie kampanii przed prawdziwymi wyborami. Miesiąc później ten sam Rafał Trzaskowski zaproponował przeprowadzenie prawyborów na posiedzeniu zarządu partii. Oczywiście nie zrobił by tego bez zgody, a najprawdopodobniej nawet inspiracji, Donalda Tuska. Propozycja została oczywiście bezrefleksyjnie i entuzjastycznie zaakceptowana, a prawybory stały się nagle „dowodem” na demokratyczne zasady obowiązujące w najsilniejszej partii rządzącej. Czyżby przed zmianą decyzji partia nie była demokratyczna? I co spowodowało taką nagłą woltę kierownictwa Platformy Obywatelskiej?
Od ostatnich wyborów w 2020 roku naturalnym kandydatem Platformy Obywatelskiej na Prezydenta RP jest Rafał Trzaskowski. Dominuje we wszystkich sondażach przedwyborczych i cieszy się dużą popularnością w szeregach własnego ugrupowania. A jednak z nie do końca zrozumiałych powodów Donald Tusk zwlekał z oficjalnym ogłoszeniem jego kandydatury. Jedną z interpretacji trzymania Rafała Trzaskowskiego w niepewności jest chęć podkreślenia swojej władzy w partii i przypomnienie kto w niej podejmuje decyzje. Tylko, że takie tłumaczenie miałoby sens gdyby Rafał Trzaskowski miał realnego kontrkandydata. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że może to być sam Donald Tusk. Gdy jednak przewodniczący Platformy Obywatelskiej jednoznacznie wykluczył swoje kandydowanie, Prezydent Warszawy wydawał się kandydatem bezalternatywnym.
Innym powodem zwlekania z ogłoszeniem decyzji miałoby być utrudnienie wyboru kandydata Prawa i Sprawiedliwości – wcześniejsze nominowanie Trzaskowskiego ułatwiłoby wrażej partii znalezienia osoby, która miałaby największe szanse z nim powalczyć. Dlatego też Radosław Sikorski dostał od Tuska sygnał, że on również jest brany pod uwagę. Jednak dość niespodziewanie obecny minister spraw zagranicznych uznał, że jest to jego ostatnia szansa na objęcie urzędu, o którym marzył przez całe swoje polityczne życie. A to spowodowało, że polityczna ustawka wymknęła się liderowi Platformy spod kontroli.
Szybko nasilająca się rywalizacja dwóch czołowych polityków Platformy Obywatelskiej zmusiła Donalda Tuska do zmiany stanowiska w sprawie prawyborów. W czasach słusznie wydawało się minionych nazywano to mądrością etapu. Nie znaczy to oczywiście, że kandydatem może zostać obecny minister spraw zagranicznych, który jest o wiele trudniejszy do kontrolowania niż Prezydent Warszawy. Radosław Sikorski nie ma większych szans w starciu z ulubieńcem partii i to niezależnie od merytorycznych argumentów, którymi będzie chciał przekonać do siebie działaczy swojego ugrupowania. Tym bardziej, że prawo głosowania otrzymali też członkowie trzech pozostałych partii tworzących Koalicję Obywatelską – Nowoczesnej, Zielonych oraz Inicjatywy Polskiej. Nie jest to co prawda jakaś znacząca grupa głosujących (przy okazji szef PO dowie się ilu tak naprawdę aktywnych członków mają jego koalicjanci), ale za to w jeszcze większym stopniu niż platformersi zdecydowanie popierają Rafała Trzaskowskiego. Po co więc ten cały teatr?
Donald Tusk prawdopodobnie chce choć częściowo zrzucić z siebie odpowiedzialność za wybór kandydata na Prezydenta. Zawsze istnieje obawa, że nie zdoła on zwyciężyć w wyborach, co z punktu widzenia całej obecnej koalicji rządzącej byłoby katastrofą (inna sprawa, że odbicie z rąk PiS-u urzędu Prezydenta ostatecznie uwidoczni jej głębokie wewnętrzne podziały i niezdolność do efektywnego sprawowania władzy). Być może też szef PO obawia się reakcji Radosława Sikorskiego, który mógłby obrazić się za tak instrumentalne potraktowanie. Czarna polewka podana przez Tuska byłaby dla niego upokorzeniem, chociaż oczywiście nie zareagowałby tak jak Jacek Soplica. W przypadku decyzji podjętej przez wszystkich członków Koalicji Obywatelskiej trudno będzie mu kontestować takie rozstrzygnięcie.
Z pewnością korzyścią organizowania prawyborów jest kilkutygodniowa dominacja medialna Koalicji Obywatelskiej. Im bliżej terminu ich przeprowadzenia, tym częściej o tym się mówi. Aby jeszcze bardziej zwiększyć efekt medialny, Donald Tusk postanowił zrobić sondy internetowe na Instagramie i platformie X (dały dokładnie przeciwstawne wyniki) oraz sondaż wyborczy wśród ogółu wyborców. Tyle, że oprócz ewidentnych zysków są też poważne zagrożenia. Im dłużej trwa rywalizacja między Trzaskowskim a Sikorskim, tym bardziej podzielony jest elektorat Koalicji Obywatelskiej i tym bardziej złośliwe wzajemne docinki padają ze strony walczących o partyjną nominację konkurentów. Trudno było oczekiwać, że logika wewnątrzpartyjnej rywalizacji do tego nie doprowadzi. Fatalnym pomysłem może też okazać się powszechne głosowanie internetowe. Jeżeli wygra w nim inny kandydat niż w prawyborach Koalicji Obywatelskiej (a takie sondaże znacznie odbiegają od wyników profesjonalnych badań), to trudno będzie przekonująco wytłumaczyć widoczną różnicę w preferencjach działaczy partyjnych i ogółu Polaków. A już kompletnie niezrozumiałe będzie zlekceważenie „głosu ludu”.
Zamieszanie w Koalicji Obywatelskiej jest jednak niczym w porównaniu z chaosem w Prawie i Sprawiedliwości. Ciągle modyfikowana lista potencjalnych kandydatów, zmiany sposobu wyłonienia ostatecznego reprezentanta partii w wyborach i nieustające badania opinii publicznej, które nie wiadomo co miałyby udowodnić, pokazują zadziwiający imposybilizm Jarosława Kaczyńskiego i brak oczywistych kandydatów głównej partii opozycyjnej na najważniejszy urząd w Polsce. Tobiasz Bocheński – najbardziej umiarkowany z całej obecnie rozpatrywanej trójki – jest obciążony porażką z Rafałem Trzaskowskim w Warszawie i politykiem o ograniczonej charyzmie. Można powiedzieć, że jest pod wieloma względami najbardziej podobny do swojego potencjalnego rywala. Dokładnie po przeciwnej stronie sytuuje się Przemysław Czarnek. Określanie go mianem „polskiego Trumpa” nie jest chyba najbardziej trafnym porównaniem (o wiele bardziej pasuje do tego miana – biorąc chociażby pod uwagę temperament i używany język – Dominik Tarczyński), ale z pewnością byłby on najbardziej narodowo-katolickim kandydatem, a jednocześnie fighterem, którego trudno przegadać i zapędzić w kozi róg. Pomiędzy nimi znajduje się Karol Nawrocki, prezes Instytutu Pamięci Narodowej – z pewnością najmniej znany i najmniej związany z partią potencjalny kandydat Prawa i Sprawiedliwości. Prawdopodobnie z tej trójki Jarosław Kaczyński wybierze osobę, która stanie w szranki z Rafałem Trzaskowskim lub, co o wiele mniej prawdopodobne, z Radosławem Sikorskim. Zresztą decyzja o prawyborach, których wynik poznamy już 23 listopada oznacza, że pomysł z poczekaniem aż to Prawo i Sprawiedliwoś
jako pierwsze podejmie decyzję, właśnie spalił się na panewce.
Jeszcze dziesięć lat temu outsiderem w tej wewnętrznej prawicowej rywalizacji byłby z pewnością Przemysław Czarnek. Tak skrajny kandydat z tak ogromnym elektoratem negatywnym nie miałby szans w starciu z jakimkolwiek reprezentantem Koalicji Obywatelskiej. Ale, jak słusznie mówi Radosław Sikorski, czasy się zmieniły. Tyle, że nie chodzi o zmianę sytuacji międzynarodowej, a oczekiwania wyborców wobec kandydata. To prawda, że radykalizm kandydata mobilizuje jego przeciwników („w całej Polsce będzie Jagodno”), ale też aktywizuje zwolenników i osoby, które być może zostałyby w domu (oczywiście działa to również w drugą stronę). Wygrywa ten, który jest w stanie skuteczniej przyciągnąć do urn wyborczych swoich zwolenników. Intensywnie przeprowadzane obecnie sondaże poparcia nie mają większego sensu. Dziesięć lat temu jeszcze miesiąc przed wyborami wydawało się, że jedyną niewiadomą jest to, czy Bronisław Komorowski uzyska reelekcję w pierwszej turze, czy jednak będzie potrzebna dogrywka. Okazało się, że przegrał obie. Dynamika kampanii wyborczej potrafi odmienić losy rywalizacji. Zwłaszcza, gdy pojawia się trzeci gracz.
Czarnym koniem wyborów nie będzie z pewnością żaden z zadeklarowanych obecnie czy też potencjalnych kandydatów wystawianych przez inne ugrupowania. Szymon Hołownia, przedstawiający siebie jako kandydat niezależny, co zresztą wzbudza powszechne rozbawienie, będzie starał się pokonać nie kandydata KO czy PiS-u, a Sławomira Mentzena. Całkowitym tłem będzie reprezentant Lewicy, ktokolwiek nim będzie. W sytuacji, gdy kandydatem KO będzie Rafał Trzaskowski, sukcesem będzie uzyskanie wyniku lepszego od tego, który przed pięciu laty stał się udziałem Roberta Biedronia, a przed dziesięciu Magdaleny Ogórek. Marek Jakubiak uzyska zapewne mniej głosów niż potrzeba do rejestracji kandydata. Gamechangerem może być tylko ktoś niezaangażowany dotychczas w politykę. Nie będzie on miał szans na zwycięstwo, ale mógłby zmienić dotychczasowe preferencje mniej zorientowanych politycznie wyborców i zachęcić do głosowania nie mających takiego zamiaru. Tak jak w 2015 roku Paweł Kukiz. Teraz będzie to o wiele trudniejsze ze względu na o wiele dalej posuniętą polaryzację. Trudniejsze, ale nie niemożliwe. Zwłaszcza przy niewielkiej różnicy między blokiem liberalno-demokratycznym a narodowo-katolickim, przy czym chodzi tu bardziej o podział poglądów w społeczeństwie, a nie obecny skład obozu rządowego i opozycyjnego. Widać bowiem coraz wyraźniej, że Polskie Stronnictwo Ludowe i jego wyborcy nie pasują do środowiska, z którym ta partia tworzy obecnie koalicję rządową.
Nieszczęście powszechnych wyborów prezydenckich w czasach obecnych polega na tym, że zupełnie inne cechy kandydata preferują go w bezpośrednim starciu wyborczym niż te, które powinny charakteryzować dobrego prezydenta. Zwłaszcza, gdy tak jak jest w Polsce, jego formalne uprawnienia są niewielkie i raczej hamujące, a nie kreatywne. Tyle, że aby sprawdzić się jako prezydent, najpierw trzeba nim zostać. Kolejnym problemem jest kampania wyborcza, w której trzeba dużo obiecywać i kadzić możliwie jak największej grupie wyborców. Tymczasem możliwości realizacji składanych obietnic są niewielkie, a w sytuacji gdy w parlamencie większość mają przeciwnicy polityczni, praktycznie żadne. W Polsce dodatkowym problemem jest jeszcze jeden wymóg, który swoim nominatom stawiają partyjni liderzy – całkowita i bezwarunkowa lojalność. Dlatego tak trudno wybrać kandydata, który dobrze radziłby sobie w ogniu kampanijnej walki, odpowiedzialnie pełnił swój urząd, a jednocześnie posłusznie realizował politykę popierającej go partii. Kwadratura koła. Ale taki rodzaj wyborów Prezydenta RP zafundowaliśmy sobie ponad trzydzieści lat temu. I nikt nie odważy się go zmienić.
Karol Winiarski