Termometr
“Paradoks polega na tym, że 500 milionów Europejczyków prosi 300 milionów Amerykanów, by obronili ich przed 140 milionami Rosjan. Musimy liczyć na siebie, mając pełną świadomość własnego potencjału i wiarę w to, że jesteśmy globalną potęgą”. Te słowa Donalda Tuska po zakończeniu szczytu przywódców państw europejskich w Londynie miały pokazać siłę Starego Kontynentu, z którą powinni się liczyć nie tylko Rosjanie, ale też nasz dotychczasowy sojusznik zza oceanu. Jak słusznie jednak zauważyła jedna z dziennikarek, statystyki nie walczą.
W 429 roku germańscy Wandalowie wspomagani przez irańskich (sarmackich) Alanów, przeprawili się przez Morze Śródziemne i rozpoczęli podbój Afryki Północnej. Liczbę najeźdźców określa się na około 100 tys. osób, z czego zdolnych do walki było około 40 tys. wojowników. Szacunki dotyczące zaludnienia ziem Imperium Rzymskiego są bardzo różne. W przypadku Afryki Północnej (bez Egiptu) oscylują one w granicach 5 do 10 milionów mieszkańców. Wandalom i ich alańskim sojusznikom opanowanie całego tego obszaru zajęło zaledwie dziesięć lat. I to mimo wsparcia przysyłanego przez Rzym z innych prowincji cesarstwa. Wkrótce potem upadło całe imperium.
Upadek cesarstwa zachodniorzymskiego, którego częścią była Afryka Północna, nie był jedynym przykładem pokonania bogatej i rozwiniętej cywilizacji przez stojących na zdecydowanie niższym poziomie kulturowym najeźdźców. Potencjał demograficzny i ekonomiczny nie zawsze przekłada się na militarną siłę. Także na przykładzie Imperium Rzymskiego można zauważyć, że wzrost zamożności nie sprzyja waleczności męskich przedstawicieli danej społeczności. Zresztą sami Wandalowie po stu latach braku poważniejszych zagrożeń i wygodnego życia w zasobnej wówczas Afryce Północnej, szybko ulegli armii bizantyjskiej, która realizując plan odbudowy Imperium Rzymskiego, w ciągu kilku miesięcy zlikwidowała ich państwo.
Służba wojskowa zawsze była bardziej atrakcyjna dla biedniejszej części społeczeństwa danego kraju. Widać to doskonale na przykładzie armii amerykańskiej, która ma w swoich szeregach nieproporcjonalnie dużo przedstawicieli ludności afroamerykańskiej i latynoskiej. Nie inaczej jest w armii rosyjskiej, która praktycznie nie rekrutuje w swoje szeregi mieszkańców największych miast, koncentrując się na pozyskiwaniu ochotników z najbiedniejszych regionów kraju. Zarobki i inne benefity, które zapewnia wojsko są z ich punktu widzenia o wiele bardziej atrakcyjne. Tak atrakcyjne, że warto dla nich zaryzykować życie.
Im dalej na wschód, tym społeczeństwa europejskie są coraz biedniejsze. Dlatego Putin nie ma aż takich problemów z uzupełnianiem szeregów swojej armii, a Ukraińcy cierpią na coraz większe braki kadrowe i muszą przymusowo wcielać swoich obywateli do armii. Mimo braku wojny i związanych z tym strat ludzkich, kryzys rekrutacyjny dotyczy także państw Unii Europejskiej – tylko w Bundeswehrze brakuje 20 tys. żołnierzy. Teoretycznie, połączone siły lądowe armii państw europejskich są porównywalne jeżeli chodzi o liczebność z armią rosyjską. Gdyby jednak zbadać ich rzeczywistą wartość bojową, okazałoby się, że zaprawieni w bojach Rosjanie mają dużą przewagę nad ewentualnymi przeciwnikami, którzy poza misjami w Afganistanie i ewentualnie w Iraku, od dawna nie wąchali prochu. A tamtejsze wojny w niczym nie przypominały starcia, która się toczy od trzech lat w Ukrainie.
Ogłoszone jako przełom ostatnie wstępne decyzje zapadłe na szczycie przywódców Unii Europejskiej nie rozwiązują tego problemu. Trudno powiedzieć czy w ogóle rozwiązują jakiś problem, ale za to mogą doprowadzić w bliskiej perspektywie do równie znaczącego kryzysu – kryzysu finansów publicznych. Cały pomysł szefowej Komisji Europejskiej popartej przez Radę Europejską polega bowiem na zwolnieniu wydatków na zbrojenia z niektórych ograniczeń dotyczących dyscypliny budżetowej, co w praktyce ma zmniejszyć dolegliwości związane z procedurą nadmiernego deficytu. W 1990 roku Lech Wałęsa odpowiadając Jerzemu Turowiczowi rzucił słynne potem hasło „Zbij pan termometr, a nie będziesz pan miał temperatury”. Podobne rozumowanie przyjęli obecnie przywódcy krajów UE. Problemem nagle okazał się nie sam deficyt, ale wymyślona zresztą przez unijnych urzędników, procedura wymuszająca jego ograniczenie.
Jeżeli rzeczywiście dodatkowe środki na uzbrojenie miałyby nastąpić kosztem wzrostu zadłużenia krajów członkowskich (w sumie 650 mld euro dodatkowego długu zwolnionego z procedury nadmiernego deficytu oraz 150 mld euro pożyczek zaciągniętych przez samą UE i przekazywanych państwom na realizację konkretnych projektów), to oczywiście znacząco zwiększy to ogólny stan zadłużenia krajów członkowskich (o około 20%). Ponieważ już teraz dług publiczny wszystkich państw europejskiej wspólnoty przekroczył 80% unijnego PKB (maksymalny limit ma teoretycznie wynosić 60% PKB), dalsze zadłużanie może doprowadzić do nagłego wzrostu rentowności wyemitowanych obligacji i kryzysu podobnego do tego, który dotknął ponad dekadę temu Grecję. Jeżeli spotka to Włochy (najbardziej po Grecji zadłużony kraj UE, a jednocześnie trzecia gospodarka strefy euro), to efekt domina może mieć nieobliczalne skutki dla całej europejskiej, a nawet światowej gospodarki.
Wzrost wydatków zbrojeniowych ma mieć przede wszystkim efekt odstraszający. Podobnie rzecz się ma z propozycją Prezydenta Macrona rozciągnięcia francuskiego parasola nuklearnego nad całą Europą. Chyba nikt nie wierzy, że w razie rosyjskiego ataku na któryś z krajów NATO, Francuzi nie mogąc liczyć na atomowe wsparcie USA, odpowiedzą atakiem jądrowym na Rosję narażając się na zmasowany odwet. Putin posiada kilkakrotnie więcej głowic jądrowych i Francja zostałaby całkowicie unicestwiona. Żaden francuski Prezydent nigdy nie zdecyduje się na takie ryzyko.
Europa jest teoretycznie w stanie zbudować potęgę militarną silniejszą od rosyjskiej. Ale Europa nie jest jednym państwem. Interesy poszczególnych krajów są różne, a negatywna ocena rosyjskiej polityki nie oznacza jeszcze, że ktoś będzie chciał wysłać swoich żołnierzy do obrony innego kraju. No chyba, że to będą wojska zaciężne. Rzymianie też odczuwali kryzys rekrutacyjny. Dlatego zaczęli przyjmować do wojska przedstawicieli podbitych narodów, a z czasem także barbarzyńców spoza granic cesarstwa. Chociaż czasami podaje się to jako powód upadku imperium, to nie ma na to najmniejszych dowodów, a tak skonstruowana armia długo jeszcze odnosiła zwycięstwa. Także w walkach z barbarzyńcami.
Zapowiedź Donalda Tuska powszechnych szkoleń dla wszystkich dorosłych mężczyzn brzmiała zachęcająco. Gdy jednak przyszło do jej doprecyzowania okazało się, że to raczej jakaś ogólna myśl niż doprecyzowana koncepcja. Nie wiadomo czy szkolenia będą obowiązkowe, jak długo będą trwały i w jakiej formie będą organizowane. Późniejsza zapowiedź, że wzorem będą szwajcarskie rozwiązania, a jednocześnie zapewnienia współpracowników Tuska, że chodzi wyłącznie o chętnych, jeszcze bardziej zagmatwały sytuację – w Szwajcarii służba wojskowa jest obowiązkowa, a nie dobrowolna. Jeżeli szkolenia rzeczywiście miałyby dotyczyć wyłącznie chętnych, nigdy nie zbudujemy rezerw, które mogłyby być użyte w trakcie wojny. Trudno też będzie znaleźć odpowiednią ilość chętnych na 300-tysięczną armię zawodową. Może warto więc pomyśleć o zorganizowania cudzoziemskich oddziałów zaciężnych. W zamian za kilkunastoletnią służbę wojskową, oprócz gratyfikacji finansowej, nagrodą byłoby polskie obywatelstwo. Jeżeli nie chcemy przywrócenia poboru albo przynajmniej obowiązkowych i powtarzanych co kilka lat szkoleń dla naszych obywateli, a na jakiś szczególny przypływ patriotyzmu wśród młodych Polaków liczyć nie można, może to być jedyna skuteczna metoda uzupełnienia braków osobowych polskiej armii. A przy okazji mogłoby to w dłuższej perspektywie poprawić stosunek Polaków do cudzoziemców. Tylko czy polscy politycy będą w stanie wyjść poza utarte schematy myślenia?
Karol Winiarski