Bukareszt w Warszawie?
Wzrost podstawowej stawki podatku VAT o 2 punkty procentowe, a stawki obniżonej o 4 punkty. Podwyżka akcyzy, podatku sektorowego od banków, podatku od dywidend. Zamrożenie płac w sferze budżetowej, wszelkich świadczeń socjalnych oraz rent i emerytur, uwolnienie cen energii elektrycznej. Nie to, to nie są decyzje, ani nawet plany polskiego rządu. To program oszczędnościowy wprowadzany w Rumunii. Tyle, że sytuacja finansów publicznych w Rumunii jest zbliżona do tej w naszym kraju.
Rumunia była w ostatnich latach najszybciej (poza Irlandią, ale to specyficzny przypadek) rozwijającym się krajem Unii Europejskiej. Zaczynając z bardzo niskiego poziomu (o wiele niższego niż Polska) potrafiła w ciągu ostatnich dwudziestu lat doścignąć nas (a nawet w ubiegłym roku prześcignąć) pod względem dochodu narodowego i rzeczywistego spożycia na głowę mieszkańca. Główny indeks rumuńskiej giełdy wzrósł w ciągu dekady o 160%. Był to jednak dobrobyt na kredyt. Rumunia jest państwem z największym deficytem finansów publicznych w UE – 9,3% PKB w roku 2024. Zadłużenie nie jest rekordowe (55% PKB), ale bardzo szybko rośnie. Co gorsza, oprocentowanie obligacji skarbowych oscylujące obecnie w okolicach 7,25% jest największym w UE i powoduje konieczność przeznaczania rocznie kilkudziesięciu miliardów euro na spłatę odsetek od zaciągniętych zobowiązań. Jednocześnie znacząco obniżył się wzrost gospodarczy – w ubiegłym roku wyniósł zaledwie 1% PKB, a szacunki na rok bieżący nie przewidują jego przyśpieszenia.
Polska ma dokładnie taki sam poziom zadłużenia i bardzo podobną dynamikę jego przyrostu. Koszty obsługi długu w tym roku sięgną 100 mld zł. Ustępujemy pod względem deficytu finansów publicznych, który w roku ubiegłym sięgnął poziomu 6,6% PKB, co daje nam jednak mało zaszczytne drugie miejsce w UE. Mamy także na razie wyższy wzrost gospodarczy przekraczający 3% PKB. Malejąca inflacja (w Rumunii rośnie) jest korzystna z punktu widzenia konsumentów, ale już nie budżetu. Nie dość, że wolniej powiększają się dochody budżetowe, to wolniej rośnie też nominalna wielkość PKB, a co za tym idzie wzrost zadłużenia w stosunku do PKB przyśpiesza. Największy spadek polskiego długu publicznego w stosunku do produktu krajowego brutto miał miejsce w okresie gwałtownego wzrostu inflacji po rosyjskiej agresji na Ukrainę, ponieważ nominalna wielkość PKB rosła bardzo szybko, a wartość dotychczasowego zadłużenia nie zmieniała się.
Pierwsze miesiące bieżącego roku przyniosły jeden z najszybszych wzrostów deficytu budżetowego i zadłużenia. Wciągu pierwszego półrocza luka w budżecie państwa osiągnęła poziom prawie 120 mld zł, co stanowi 41,5% planowanej w tym roku nadwyżki wydatków nad dochodami. Nigdy jeszcze w naszej historii nie doświadczyliśmy tak złej sytuacji centralnego budżetu. Trzeba jednak pamiętać, że wszelkie porównania z poprzednimi latami mogą się okazać zawodne. Zmiana ustawy o dochodach jednostek samorządów terytorialnych nie tylko zwiększyła ich dochody, ale też zmieniła terminarz przekazywania kolejnych transz z budżetu państwa – w styczniu i lutym otrzymały one dwie miesięczne raty, co w oczywisty sposób pogorszyło bilans budżetu państwa. Widać to zwłaszcza w drugim kwartale, w którym wielkość miesięcznych deficytów była mniejsza niż w pierwszych trzech miesiącach bieżącego roku. Nie do końca też wiadomo jak będzie wyglądał w budżecie państwa ostatni miesiąc roku. Do tej pory zawsze był to okres gwałtownego wzrostu deficytu (w 2024 roku było to prawie 70 mld zł), co z jednej strony było spowodowane znacząco mniejszymi dochodami z podatku od wartości dodanej czyli VAT-u, a z drugiej radykalnie większymi wydatkami. Nie wiadomo jak będzie to wyglądało w tym roku. Biorąc jednak pod uwagę, że dochody z podatku VAT, który jest najważniejszym źródłem wpływów budżetowych (prawie połowa dochodów) rosną trochę wolniej niż przewidywano, można przypuszczać, że roczny deficyt sięgnie 250 mld zł. Tym samym będzie on niższy od założonego w budżecie (prawie 289 mld zł.), ale wyższy niż w roku ubiegłym (211 mld zł).
Podobnie jak deficyt, w błyskawicznym tempie rosło zadłużenie Skarbu Państwa. Według wstępnych szacunków ministerstwa finansów w ciągu pierwszego półrocza br. powiększyło się ono o prawie 174 mld zł. Oznacza to, że dzienny przyrost sięgał jednego miliarda zł. W sumie dług Skarbu Państwa przekroczył 1,8 bln zł. Nie jest to jednak całkowite zadłużenie naszego państwa. Dług sektora instytucji rządowych i samorządowych (EDB), który stanowi podstawę wyliczeń EUROSTATU znacząco przekroczył 2,2 bln zł. i powoli zbliża się do granicznego poziomu 60% PKB. Taką barierę przewiduje też nasza Konstytucja. Tyle, że odsyła sposób jego wyliczenia do ustawy, a ta nie bierze pod uwagę zadłużenia funduszy pozabudżetowych, które wynoszą już około 400 mld zł. Dzięki tej sztuczce zadłużenie Skarbu Państwa w stosunku do PKB jest o około 12 punktów procentowych mniejsze i nie przekroczyło jeszcze progów ostrożnościowych określonych w ustawie o finansach publicznych. W praktyce nie ma to oczywiście większego znaczenia, ponieważ za długi istniejących 20 funduszy pozabudżetowych i tak odpowiada państwo, a więc my wszyscy. A ponieważ rentowność naszych obligacji (dziesięcioletnich) waha się między 5,2 a 5,6 procenta, to na samą obsługę zadłużenia wydamy w tym roku około 100 mld zł. To prawie 3 tys. zł na głowę statystycznego Polaka.
Nic nie wskazuje, żeby w najbliższych latach sytuacja polskich finansów publicznych uległa znaczącej poprawie. Można raczej obawiać się, że ulegnie ona dalszemu pogorszeniu. W przeciwieństwie do Rumunii wprowadzenie tak drastycznych oszczędności nie jest możliwe z powodów politycznych. Zabójcza polaryzacja polskiej sceny politycznej oraz szybki wzrost poparcia dla Konfederacji, która wydaje się pewnym uczestnikiem przyszłego nowego układu koalicyjnego, a która z zasady odrzuca wszelkie podwyżki podatków (to jeden z głównych punktów ósemki Mentzena, którą musieli podpisywać kandydaci na Prezydenta, o ile chcieli otrzymać poparcie lidera Konfederacji), wykluczają w praktyce wprowadzenie jakiegokolwiek skutecznego planu konsolidacji finansów publicznych, co jest eufemistycznym określeniem drastycznych oszczędności. Zwłaszcza, że ewentualne cięcia w wydatkach nie zostaną zaakceptowane przez koalicjanta Konfederatów czyli najprawdopodobniej Prawo i Sprawiedliwość. Na dodatek zbliżające się powoli wybory parlamentarne z pewnością wywołają kolejną licytację bardzo kosztownych obietnic składanych przez wszystkie ważniejsze ugrupowania rywalizujące na naszej scenie politycznej. Gdy jeszcze do tego dodamy całkowicie bezrefleksyjną zgodę na dalszy wzrost wydatków zbrojeniowych, to zderzenie się z finansową ścianą w najbliższych latach wydaje się sprawą przesądzoną. A wówczas oszczędności i związane z nimi koszty społeczne będą o wiele poważniejsze niż mogłyby być, gdyby je wprowadzono obecnie. Ale który z polskich polityków by się tym przejmował. Trudno zresztą im się dziwić. Każdy kto zgłosiłby podobne propozycje, decyzją wyborców wylądowałby na politycznym śmietniku. Mało kto lubi brutalną prawdę, a posłańców złych wieści ścinano już w Starożytności. Tyle, że najczęściej przychodzi za to zapłacić ogromną cenę. Rumuni się właśnie o tym przekonują.
Karol Winiarski