Cele i środki
W idealnym świecie politycy starają się zdobyć, a następnie utrzymać władzę, w celu realizacji konkretnego programu. Świat idealny nigdy jednak nie istniał, a obecna rzeczywistość jest od niego coraz bardziej odległa. W realnym świecie zdobycie i utrzymanie władzy przestało być środkiem do osiągnięcia celu zasadniczego – uzyskania możliwości zmiany rzeczywistości. Środek stał się celem samym w sobie. Nie chodzi już o rozwiązanie istniejących problemów. Celem jest odsunięcie w czasie ich negatywnych konsekwencji i zrzucenie odpowiedzialności na innych, a także odwrócenie od nich uwagi opinii publicznej. Tak właśnie jest z polskim systemem opieki zdrowotnej. A ostatni tydzień przyniósł tego pełne potwierdzenie.
Od wielu lat we wszystkich badaniach opinii publicznej naprawa polskiego systemu opieki zdrowotnej znajduje się na czołowych miejscach wskazywanych przez Polaków jako najważniejsze problemy do rozwiązania. A mimo tego próżno szukać w programach wyborczych pomysłów na jego naprawę. Wszystkie partie ograniczają się do zwyczajowych zaklęć – poprawa dostępu, wzrost nakładów, zniesienie limitów – ale nie mają pomysłu zasadniczej reformy systemu lub zmiany sposobu jego finansowania. W okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości minister Konstanty Radziwiłł forsował pomysł sieci szpitali, które mając zapewnione stałe finansowanie miały zapewnić kompleksową opiekę zdrowotną dla pacjentów z określonego obszaru. Efekty były jednak dalekie od oczekiwań, a jego następcy ograniczali się do kosmetycznych zmian. Można to częściowo tłumaczyć pandemią, ale też pogarszającą się sytuacją finansów publicznych, co ograniczyło pole manewru.
Jeszcze mniejsze efekty niż reforma Radziwiłła przyniesie pomysł byłej już minister zdrowia Izabeli Leszczyny, który ma ułatwić współpracę szpitali powiatowych poprzez ich konsolidację, przeprofilowanie i przekształcenie. Tyle, że do tej pory też było to możliwe, a wszystko rozbijało się o ambicje zarządzających placówkami i niechęć ich politycznych zwierzchników, którzy bali się, że likwidacja niektórych oddziałów spotka się z dezaprobatą wyborców. Gdy pod koniec rządów poprzedniej ekipy pojawił się pomysł odebrania władzom powiatowym zarządu nad znajdującymi się w ich gestii szpitalami, spotkał się on z powszechnym sprzeciwem i politycznymi oskarżeniami o kolejną próbę ograniczenia uprawnień jednostek samorządu terytorialnego. Jednocześnie ci sami lokalni politycy nieustannie narzekają na zbyt słabe finansowanie podlegającym im placówek.
System finansowania polskiego systemu ochrony zdrowia jest rzeczywiście zasadniczym powodem istniejących problemów. Rząd chwali się oczywiście corocznym wzrostem nakładów na tą sferę, ale jest to głównie wynik uchwalonej wiele lat temu ustawy związującej nakłady na ochronę zdrowia z PKB (niestety sprzed dwóch lat, co w przyszłym roku przyniesie różnicę na poziomie około 40 mld zł). Gdy jednak porównać rzeczywiste nakłady, to sytuują się one znacznie poniżej średniej unijnej (około 1,5 punktu procentowego), a po ich przeliczeniu na mieszkańca jesteśmy na jednym z ostatnich miejsc. Ponieważ zawód lekarza i pielęgniarki nie jest ściśle związany z danym krajem (w przeciwieństwie do np. prawa, medycyna jest znacznie bardziej uniwersalną dziedziną wiedzy), to i koszty osobowe pochłaniają w polskiej służbie zdrowia większą część środków przeznaczanych na opiekę zdrowotną. Ich znaczący wzrost w ostatnich latach ograniczył exodus polskich lekarzy i pielęgniarek do innych krajów. To jednak oznacza, że na same świadczenia medyczne pieniędzy jest mniej niż w innych krajach.
To właśnie zarobki pracowników opieki zdrowotnej wzbudzają od kilku miesięcy największe kontrowersje. A nawet nie same zarobki, co przyjęty kilka lat temu mechanizm corocznego podnoszenia kwoty minimalnej dla poszczególnych zawodów medycznych powiązany ze wzrostem przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej w poprzednim roku. Jego efektem był wzrost pensji pracowników opieki zdrowotnej w bieżącym roku o ponad 14% w sytuacji, gdy inflacja spadła w ostatnich miesiącach poniżej 3%. Dlatego od razu pojawiły się pomysły ograniczenia corocznej waloryzacji do przewidywanej stopy inflacji, podobnie jak to jest w sferze budżetowej. Tyle, że w tym roku wzrost płac w gospodarce narodowej jest już znacznie mniejszy niż rok temu (zdecydowanie poniżej 10%), a tym samym podwyżka wynagrodzeń nie będzie już tak spektakularna. Poza tym ideą stojącą u podstaw ustawy było podwyższenie wynagrodzeń pracowników medycznych, a następnie ich utrzymanie na poziomie porównywalnym nie ze sferą budżetową, a z poziomem wynagrodzeń w całej gospodarce narodowej. To, że po dużych podwyżkach w pierwszym roku rządów Koalicji Obywatelskiej, w kolejnych latach wzrosty wynagrodzeń pracowników sfery budżetowej są już oparte o wskaźnik inflacji, świadczy o słabości reprezentantów tej grupy ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego na czele, który od lat bezskutecznie walczy o związanie płac nauczycieli z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce narodowej. Być może przed kolejnymi wyborami się to uda, po to tylko żeby wkrótce zostały one zamrożone z powodu przekroczenia pierwszego progu ostrożnościowego zadłużenia budżetu państwa (55% w stosunku do PKB).
Szczyt medyczny zorganizowany przez Karola Nawrockiego miał wyłącznie propagandowy charakter. Chodziło o „dowalenie” rządowi Donalda Tuska w kolejnej sprawie, w której wyraźnie sobie nie radzi i co gorsze stara się nie dostrzegać problemu. Informacja o brakujących 14 mld zł w systemie w tym roku i 23 mld zł w przyszłym, pojawiła się już w początkach października – mówił o tym wiceprezes Narodowego Funduszu Zdrowia Jakub Szulc. Mimo tych ostrzeżeń nie podjęto żadnych działań aż do momentu pojawienia się w połowie listopada informacji o przesuwania zaplanowanych zabiegów medycznych na następny rok, a nawet o odsyłaniu z kwitkiem chorych na raka. Ponieważ zagrażało to rosnącym notowaniom Koalicji Obywatelskiej, szybko znaleziono brakujące środki i na raty uzupełniono kasę NFZ. Nic jednak nie zmieniło się w kwestii roku następnego.
Nowe, formalnie apolityczne kierownictwo resortu zdrowia, postanowiło zadziałać w sposób ekonomiczny – skoro brakuje pieniędzy, to należy wprowadzić oszczędności. Zgodnie z propozycją wrócić miały limity na operację zaćmy, diagnostykę (tomografia i rezonans) i świadczenia ambulatoryjnej opieki specjalistycznej Ograniczenia miały też dotknąć listę darmowych leków dla seniorów i dzieci, a nawet doprowadzić do rezygnacji z programu „Zdrowy posiłek” w szpitalach. Te dość prymitywne propozycje cię
wymuszone na ministrze zdrowia przez ministra finansów, od początku nie miały szans na realizację – z punktu widzenia Donalda Tuska byłoby to polityczne samobójstwo. Wykorzystał je jednak Karol Nawrocki do zintensyfikowania zainteresowania zwołanym przez siebie szczytem medycznym. Oczywiście nie po to, żeby zaproponować jakieś skuteczne reformy (np. podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne czy radykalną zmianę sposobu ich finansowania), ponieważ nie przyniosłoby mu to kolejnych punktów w rankingach popularności. A przecież to jest zasadniczym środkiem do celu, który chce osiągnąć. I nie chodzi nawet o to, żeby osłabić Donalda Tuska i pozbawić go władzy. Celem Prezydenta jest zastąpienie Jarosława Kaczyńskiego, czyli człowieka który go wykreował, na pozycji lidera polskiej prawicy. I to całej, a nie ograniczonej wyłącznie do Prawa i Sprawiedliwości.
Rękawicę rzuconą przez Karola Nawrockiego podjął Donald Tusk. Ale nie w sposób znany z kodeksu rycerskiego, a raczej z elementarza nowoczesnej polityki. Dzień przed wydarzeniem organizowanym przez Prezydenta został w trybie nagłym zwołany konkurencyjny szczyt rządowy, na którym pojawił się sam premier zapewniając o całkowitej kontroli nad sytuacją, pełnej wypłacalności Narodowego Funduszu Zdrowia i braku jakichkolwiek planów podwyższania składek zdrowotnych, a nawet zapowiadając ponowną próbę jej obniżenia dla przedsiębiorców. Ta ostatnia deklaracja jest szczególnie dziwna. Pół roku temu Prezydent Andrzej Duda zawetował ustawę, która miała przynieść zmniejszenie obciążeń zdrowotnych przedsiębiorców kosztem prawie 5 mld zł wpływów do NFZ. Jednocześnie jednak rząd Donalda Tuska nie podjął nawet próby przedłużenia wprowadzonej w tym roku obniżki podstawy wyliczania składki zdrowotnej dla prowadzących działalność gospodarczą (ze 100 do 75% minimalnego wynagrodzenia), co w praktyce oznacza jej znaczący wzrost w roku przyszłym. Zamilkli też parlamentarzyści z Polski 2050, a zwłaszcza Ryszard Petru, którzy byli największymi promotorami zawetowanej przez Andrzeja Dudę ustawy. Widocznie Donald Tusk uznał, że powrót do dawnego projektu będzie dla Karola Nawrockiego jeszcze większym problemem niż dla jego poprzednika, ze względu na jego bliskie kontakty z politykami Konfederacji, którzy oczywiście najchętniej w ogóle znieśliby przedsiębiorcom wszelkie składki i podatki.
Oczywiście Donald Tusk nie ma żadnego pomysłu na rozwiązanie narastającym problemów polskiego systemu opieki zdrowotnej. Dlatego też postanowił przykryć niewygodny dla siebie temat innym. Wykorzystał do tego fakt zawetowania ustawy regulującej rynek kryptowalut w Polsce przez Karola Nawrockiego. Tajne posiedzenie Sejmu na wniosek polskiego premiera miało przyciągnąć uwagę przerażonej opinii publicznej i zaszantażować opozycję przy głosowaniu nad odrzuceniem prezydenckiego veta. Każda decyzja liderów Prawa i Sprawiedliwości oraz Konfederacji była dla Donalda Tuska korzystna – odrzucenie weta oznaczało upokorzenie Prezydenta, przyjęcie oznaczało, że zgodnie z retoryką polskiego premiera, polska opozycja działa w interesie rosyjskiej mafii, która kontroluje w Polsce rynek kryptowalut. Dlaczego podległe mu służby i prokuratura nic w tej sprawie do tej pory nie zrobiły, Donald Tusk już nie wyjaśnił.
Od samego początku swoich ponownych rządów celem Donalda Tuska było utrzymanie władzy po kolejnych wyborach. Uznał, że osiągnie to trzeba sposobami. Po pierwsze, osłabiając Prawo i Sprawiedliwość działaniami prokuratury (co nie znaczy, że wszystkie zarzuty są fałszywe). Po drugie, przejmując znaczną część retoryki polskiej prawicy (polityka wobec migracji, negacja Zielonego Ładu czy ostatnie żądania wobec Niemiec są tego przykładem). Po trzecie, brak jakichkolwiek działań, które mogłyby wzbudzić niezadowolenie społeczeństwa (Donald Tusk wyciągnął wnioski z reform, które przeprowadzał w drugiej kadencji swoich poprzednich rządów). Ponieważ ostatnie sondaże pokazują skuteczność takich działań, nie ma żadnej nadziei na zmianę tej taktyki. Tak samo zresztą rozumuje Karol Nawrocki, który cieszy się zaufaniem połowy polskiego społeczeństwa i wiąże to ze swoją bezkompromisową postawą wobec rządu. Być może oboje mają rację. Tyle, że to odbywa się to kosztem Polski i Polaków, które to słowa nie schodzą z ust obydwu polityków. I trudno nawet przypuszczać, że nie zdają sobie z tego sprawy.
Karol Winiarski
