Była sobie kampania
Nic tak nie pobudza do myślenia, jak konfrontacja swoich poglądów z przemyśleniami osób, które na pewne sprawy patrzą inaczej. Dlatego cieszę się, że jest portal, na którym można takie polemiki prowadzić i że są ludzie, którzy chcą przedstawiać swoje poglądy. To niestety duża różnica z jałowymi sporami przedstawicieli głównych ugrupowań politycznych w zbliżających się wyborach parlamentarnych. Inna sprawa, że widocznie takie jest oczekiwanie odbiorców, co jest w tym wszystkim najsmutniejsze. Ponieważ artykuł Pana Andrzeja Dubiela pobudził mnie do kilku refleksji, postanowiłem ubrać moje przemyślenia w osobny tekst.
Prosi Pan Panie Andrzeju o danie Prezydentowi czasu na realizowanie jego kampanijnych zapowiedzi. Tu jednak nie chodzi o krytykę czy atakowanie nowo wybranego Prezydenta. Trudno jednak nie wyrażać zdziwienia, gdy Andrzej Duda i jego współpracownicy żądają od obecnego rządu przygotowania projektów ustaw realizujących złożone przez niego w trakcie kampanii wyborczej obietnice. Jeżeli Pan Sasin mówi, że naród zdecydował, że taki program ma być realizowany, to wypadałoby przypomnieć, że w pierwszej turze na Andrzeja Dudę (i jego program) głosowało około 1/3 biorących udział w głosowaniu (czyli 1/6 ogółu uprawnionych do głosowania). Co prawda dość szybko Prezydent zreflektował się i ogłosił, że jeżeli do końca roku rząd (a raczej rządy – w listopadzie niezależnie od wyników wyborów będziemy mieli inną Radę Ministrów) tego nie zrobi, to on sam skorzysta z inicjatywy ustawodawczej, ale wątpliwości pozostały. Jeżeli ktoś przez wiele tygodni mówi o konkretnych rozwiązaniach, to wydawałoby się, że ma to wszystko policzone i przygotowane w formie konkretnych projektów. Teraz okazuje się, że jest inaczej.
Trudno też nie zauważyć, że jednoznacznie prezentowane w czasie kampanii wyborczej obietnice, teraz zaczynają być stopniowo modyfikowane. O ile dopłata 500 zł. miesięcznie na pierwsze dziecko miała przysługiwać tylko biedniejszym rodzinom, o tyle ostatnio mogliśmy usłyszeć, że w przypadku dwójki dzieci też nie wszyscy rodzice dostaną obiecywane pieniądze (średnio zarabiający tak, bogatsi już niekoniecznie). Co ciekawe nikt nie mówi (a dziennikarze nie pytają) czy comiesięczne dopłaty oznaczać będą likwidację ulgi w podatku dochodowym od osób fizycznych (PIT) na dzieci? Jeżeli tak, to mogłoby to oznaczać, że niektóre rodziny stracą, a nie zyskają na proponowanych zmianach.
Dziwne rzeczy dzieją się różnież z wiekiem emerytalnym. Nagle okazało się, że kilka lat temu Trybunal Konstytucyjny zasugerował konieczność zrównania wieku emerytalnego mężczyzn i kobiet. Dziwne, że doktor praw wcześniej nie wiedział o tym orzeczeniu. Przy okazji dziwi mnie dyskusja o kosztach wycofania się z procesu podwyższania wieku emerytalnego (w przypadku kobiet ma się on zakończyć dopiero w 2040 roku – dopiero wtedy będą musialy pracować do 67 roku życia). Po pierwsze, przejście na emeryturę jest prawem, a nie obowiązkiem pracownika. Ukończenie określonego wieku nie oznacza automatycznego zakończenia stosunku pracy. Prawie nikt nie zauważa, że mamy od pewnego czasu nowy system emerytalny polegajacy na tym, że wysokość emerytury zależy od ilości zgromadzonych składek (a nie lat pracy) i wyliczonego na podstawie danych statystycznych czasu życia. Im dłużej pracujemy, tym więcej zgromadzimy kapitału emerytalnego i tym krócej będziemy pobierać świadczenie (obecnie średnie przeżycie osoby w tym wieku sięga o ile pamiętam 77 lat). A to oznacza radykalne zwiększenie wysokości emerytury – kobieta, która zakończy pracę w wieku 67 lat może dostać prawie dwukrotnie większą emeryturę niż gdyby zrobiła to siedem lat wcześnie. To dość prosta matematyka. Co więcej nowy system jest bezpieczny dla budżetu państwa. W chwili obecnej co roku musi on dopłacać do naszych emerytur ponad 40 mld. zł. Gdy nowy system obejmie wszyskich emerytów dopłaty radykalnie spadną. Oczywiście dalej wszyscy podatnicy będą wspierać rolników, górników, służby mundurowe i pracowników wymiaru sprawiedliwości, ale w przypadku „zwykłych” emerytów budżet państwa będzie dopłacał jedynie do tych, którzy nie zdołali przez całe życie wypracować sobie świadczenia na poziomie emerytury minimalnej (obecnie niespełna 900 zł. brutto). Co to wszystko oznacza? Po pierwsze, że wiele osób będzie pracować dalej mimo, że osiągną już wiek emerytalny (oczywiście możliwe jest łączenie emerytury z pracą). Jest to tym bardziej możliwe, że na rynek pracy wchodzi obecnie mniej osób (niż demograficzny lat 90-tych) niż z niego odchodzi – stąd dość szybki spadek bezrobocia przy umiarkowanym wzroście gospodarczym. Po drugie dla ZUS-u i budżetu państwa wcześniejsze przejście na emeryturę przesuwa jedynie w czasie konieczność poniesienia wydatków, które i tak trzeba będzie ponieść. W przypadku konkretnego emeryta po prostu trzeba zacząć je wypłacać wcześniej, ale łączna suma wypłaconych świadczeń nie ulegnie zmianie (oczywiście jeżeli ktoś będzie żył dłużej niż wynikałoby to z danych statystycznych będzie otrzymywał swoją emeryturę w niezmienionej wysokości aż do śmierci – „zapłacą” za to ci, którzy umrą wcześniej). Problem w ogóle by nie istniał, gdyby nasze składki realnie, a nie tylko wirtualnie, znajdowały się na naszych indywidualnych kontach emerytalnych. Wynika to oczywiście z faktu, że nasze składki (poza tymi, które otrzymują Otwarte Fundusze Emerytalne) idą od razu na wypłatę bieżących emerytur. Pieniądze na świadczenia obecnie pracujących będą pochodziły ze składek przyszlych pracowników. Reasumując, w dłuższej perspektywie wiek przejścia na emeryturę dla budżetu państwa ma niewielkie znaczenie (trochę większe koszty mogą wynikać z faktu, że więcej może być osób, które nie wypracują świadczenia minimalnego). Będzie natomiast radykalnie wpływał na wysokość indywidualnego świadczenia. Dlatego, przynajmniej dla mnie, oczywistym wydaje się konieczność zniesienia wieku emerytalnego. W każdej chwili możemy przecież otrzymać informację, jaka wysokość emerytury należy nam się w danym momencie – właśnie teraz ZUS rozsyła stosowną informację. I to do nas powinna należeć decyzja (ze wszystkimi konsekwencjami) czy nam to wystarczy, czy też pracujemy dalej. Wyjątkiem powinny być jedyne osoby, które nie osiągnęły poziomu minimalnej emerytury, co oznaczałoby konieczność dopłat do ich świadczenia z budżetu państwa. Dajmy ludziom możliwość decydowania o swoim życiu pamietając, że wolność to odpowiedzialność.
Trzecia obietnica dotyczyła wieku rozpoczynania nauki w szkole. Główny argument mówiący o tym, że to rodzice powinny decydować o edukacji swoich dzieci jest dość absurdalny. Jeżeli go przyjmiemy, to niby dlaczego ta decyzja miałby się ograniczać do wyboru między posłaniem dziecka do szkoły w wieku sześciu czy siedmiu lat? A dlaczego już nie pięciu, ośmiu czy dziewięciu? A może w ogóle powinniśmy znieść obowiązek szkolny? To byłaby przecież pełna realizacja tego postulatu. Nie wiem czy zwolennicy cofnięcia tej dość kontrowersyjnej dla mnie reformy (widzę spore różnice w dojrzałości dzieci w obecnych klasach drugich i trzecich liceum kiedy podejmują decyzję o swojej przyszłości) przeanalizowali konsekwencje swojego pomysłu. Już teraz rozłożenie wprowadzania reformy na dwa lata spowodowało dwuletnią „górkę” naborową w szkołach podstawowych. Chwilowo w klasach pierwszych i drugich mamy znacznie więcej dzieci niż było wcześniej i niż będzie w najbliższych latach. Ta górka, która zresztą pojawiła się, gdy do szkół wchodził niewielki wyż demograficzny z poprzedniego dziesięciolecia, będzie się stopniowo przesuwała do gimnazjów i szkół średnich powodując spore problemy organizacyjne – nagle będą potrzebni dodatkowi nauczyciele, którzy za kilka lat staną się zbędni. Gdyby teraz wycofać się z tego pomysłu (w tym roku to oczywiście niemożliwe – zmiana weszłaby w życie za rok), to w roku 2016 w niektórych szkołach nie byłoby w ogóle klas pierwszych. Oczywiście jakieś klasy pierwsze trzeba byłoby otworzyć – niektórzy rodzice zdecydowaliby sie jednak posłać swoje sześciolatki do szkoły, do pierwszej klasy poszliby też ci, którzy uzyskali odroczenie obowiązku szkolnego – ale rozmieszczenie tych „niedobitków” byłoby bardzo zróżnicowane. Albo więc w niektórych szkołach klasy pierwsze byłyby zaledwie kilkuosobowe, albo w miastach tworzone byłyby „zbiorcze” klasy w niektórych szkołach grupujące dzieci z kilku szkolnych obwodów. To drugie rozwiązanie oznaczałoby konieczność ich dowożenia przynajmniej przez cały okres edukacji w szkole podstawowej, a być może również gimnazjalnej (o ile gimnazja nie zostaną zlikwidowane). Może w końcu do naszych „genialnych” reformatorów systemu oświatowego dotrze, że wprowadzanie w życie ich cudownych „pomysłów” w niewielkim stopniu wpływa na poziom edukacji (czasami go obniżając), natomiast zawsze skutkuje organizacyjnym bałaganem. Jeżeli niewiele ich to obchodzi, to niech przynajmniej stojący za nimi polityczni mocodawcy pomyślą o kosztach politycznych takich działań.
Pan Andrzej Dubiel ma rację pisząc, że Prezydenta Andrzeja Dudę będziemy oceniali za całą pięcioletnią kadencję. Ale to przeciez nie może oznaczać, że realizacji swoich wyborczych obietnic podejmie się na kilka miesięcy przed nowymi wyborami prezydenckimi. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem byłoby wstrzymanie się przez niego ze złożeniem konkretnych projektów ustaw do momentu powołania nowego rządu. W ten sposób Prezydent uniknąłby oskarżeń o włączanie się w kampanię parlamentarną, a jednocześnie miałby czas na dopracowanie swoich pomysłów. A przede wszystkich skonfrontowania ich z rzeczywistymi możliwościami budżetu, a nie z pobożnymi życzeniami typu 52 mld zł. z uszczelnienia systemu podatkowego. Czasami lepiej wycofać się z nietrafionych pomysłów niż brnąć dalej ze szkodą dla nas wszyskich, a w konsekwencji i dla niego samego.
Karol Winiarski