Zanim jesień nastanie
Utrapieniem felietonisty jest konieczność dokonywania wyboru. Z częstotliwością taką, na jaką umówił się z wydawcą. Niby jest ogólne założenie, że ma reagować na aktualia. A jeśli dzieje się tak wiele, że nie nadąża? Właśnie mamy do czynienia z nadmiarem. Dzieją się rzeczy wielkie, kto wie, czy nie decydujące o naszym losie, czyli losie potomnych na wiele, wiele lat i także takie, które można zbyć machnięciem ręki, jak na przelotny deszczyk na przykład, który wiadomo, że popada, ale nikogo nie zaleje, nawet suszy nie złagodzi, czyli można sobie darować wszelką uwagę mu poświeconą. Z deszczem to kojarzy mi się dydaktyczna powiastka zapamiętana z dawnych czasów. Można było zbudować solidny kanał odwadniający, ale można też było nie budować, za to modły wznosić, a na wszelki wypadek wnieść też projekt ustawy zakazującej deszczowi padania z nadzieją, że natura ulegnie presji. Czasem, po wysłuchaniu lub przeczytaniu niektórych projektów, zdaje mi się, że druga postawa przeważa.
W zeszłym tygodniu pozwoliłem sobie tylko napomknąć o najgorętszym ostatnio temacie (tym razem rzeczywiście istotnym), o uchodźcach mianowicie. No to dziś dopowiem, co myślę. Po pierwsze, to mi wstyd. Publiczne popisy wrogości na długie lata popsuły i tak kiepski wizerunek rodaków w świecie. I niech się nikt nie pociesza faktem, że gdzie indziej też się to zdarza. Po drugie, to znów wstyd, że trzeba było dopiero głosu hierarchów, żeby lud i jego wybrańcy nieco oprzytomnieli, choć przecież na co dzień w innych sytuacjach, czasem całkiem nieodpowiednich, z zapałem powołują się na chrześcijańskie tradycje. Po trzecie wreszcie, to słyszę ciągle o targowaniu się o tysiące, ale wcale nie słyszę o tym, że na przykład, w jakiejś Wólce czekają puste koszary, gdzie można spokojnie, po ludzku, dokonać koniecznej weryfikacji, zbadać, kto zacz do nasz przybył i zadecydować co dalej. Do samego faktu, że przybywają i przybywać będą to mam stosunek taki, jak do nadciągającej chmury. Wiadomo, że z niej lunie, zatem lepiej zawczasu suszące się pranie zebrać, dziurę w dachu łatą przykryć i cieszyć się że pola nawilży, niż liczyć, że pójdzie bokiem i rozejdzie się po kościach.
Tymczasem, jak to zwykle u nas, nawet przy takiej okazji zwycięża troska o doraźny interesik, bo zawsze można dla siebie, partii, klanu coś ugrać. Pamiętam z wczesnej młodości taki mianowicie obrazek: słoneczny dzień, mazowiecka równina, mrowie ludzi na polach, bo to czas żniw właśnie, a wtedy jeszcze kombajny były rzadkością. Szosą jedzie wielka ciężarówka („żubr”, starsi pewnie pamiętają) z płonącą przyczepą. Ładunek łatwopalny, wyroby monopolu spirytusowego. Ludziska rzucili się, skrzynki błyskawicznie zniknęły, pod snopami, w rowach, za krzakami, a samochód spłonął doszczętnie. Zanim straż dotarła, po ładunku i ślad nie został. Spłonął niewątpliwie, aczkolwiek tego roku, dożynki we wsi były wyjątkowo wesoło obchodzone. Właśnie czas na nie, choć susza była, więc wesoło nie będzie. Nie tylko dlatego.
toko