Sukces licealisty „Staszica”
Jakub Antosiewicz, uczeń trzeciej klasy matematyczno-politologicznej Pani profesor Bożeny Kamińskiej-Mrozek, zajął trzecie miejsce w LVIII Olimpiadzie More →
Jakub Antosiewicz, uczeń trzeciej klasy matematyczno-politologicznej Pani profesor Bożeny Kamińskiej-Mrozek, zajął trzecie miejsce w LVIII Olimpiadzie More →
Informacje/ Kultura/ Sosnowiec
Miejski Dom Kultury „Kazimierz” zaprasza wszystkich na IX Festiwal Metalfest 2017, który odbędzie się 8 kwietnia 2017 r. od godz. 18:00
Zagrają:
– Iscariota
– Internal Quiet
– Krusher
– gwiazda wieczoru TURBO (ok. 20:50)
Bilety w cenie 25 zł dostępne w przedsprzedaży od 13.03.2017 r. w biurze MDK „Kazimierz” (w godz. 12-17) oraz w dniu koncertu.
Niniejsza publikacja to nieco zmieniona, a zarazem rozszerzona wersja mojego tekstu, który ukazał się w gazetce „Odkrywamy Grodziec”. Artykuł ten ma za zadanie ocalić od zapomnienia wiedzę na temat zwyczajów i tradycji, które w okresie zaborów i dwudziestoleciu międzywojennym były pielęgnowane przez kolejne pokolenia grodzieckich autochtonów – włościan. Niestety posiadamy niekompletne materiały, a większość osób, która dysponowała informacjami na ten temat nie żyje. Ich potomkowie nierzadko nie są spadkobiercami wiedzy rodziców lub dziadków. Historyk ma niezwykle utrudnione zadanie i nie jest w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania dotyczące codziennego życia grodzieckich chłopów, a także stopniowych zmian w tym środowisku w XIX i XX wieku.
Kim są mieszkańcy Grodźca ? Dzisiaj to zbiór różnych światów, nierzadko hermetycznych. Z przeszłością sięgającą nie dalej niż kilkadziesiąt lat wstecz. Potomków autochtonów zostało niewielu. A wraz z nimi strzępy wspomnień, stare fotografie, listy, dokumenty, pamiątki. Wpływ na taką sytuację miały proces industrializacji, druga wojna światowa, a także okres powojenny. A to właśnie autochtoni – włościanie (chłopi) stanowili serce Grodźca, który aż do 1951 roku był wsią i jednocześnie gminą. Na tej ziemi żyli ich ojcowie, dziadowie i pradziadowie. Kultywowali z pokolenia na pokolenie własne tradycje i zwyczaje. Mieli swoje własne ubiory, potrawy, słownictwo. Ich dzieci, wnuki oraz prawnuki brały na własne barki obowiązki swoich ojców i matek. Włościanie byli obserwatorami takich procesów i wydarzeń jak zabory, powstania, wojny, wszelakiego rodzaju reformy. To ich przedstawiciele na zebraniach gromady wsi i gminy decydowali o losach Grodźca. Razem z nimi odeszły lokalne tradycje i gwara. Tego świata już nie ma….
Dzięki regionaliście – Jerzemu Sz. Wieczorkowi, dokumentom znajdującym się w archiwach państwowych oraz kościelnych, archiwalnym fotografiom, publikacjom naukowym oraz wspomnieniom spróbujmy na kilka chwil przenieść się do chaty włościanina i jego oczami zobaczyć Grodziec okresu zaborów i dwudziestolecia międzywojennego.
W roku 1921 Grodziec zamieszkiwały 8192 osoby. W grupie tej wyznania rzymsko – katolickiego było 7994 osób, mojżeszowego 162, ewangelickiego 15, greko – katolickiego 13, prawosławnego 7, muzułmańskiego 1 osoba. Pod względem narodowości przebywało tu 8134 Polaków, 40 Żydów, 9 Rusinów, 6 Rosjan oraz 1 Białorusin, 1 Francuz i 1 Niemiec.
W tym czasie, tj. w okresie dwudziestolecia międzywojennego, lokalne środowisko włościan pod względem liczbowym zdominowane było przez robotników, przybyłych do Grodźca podczas zaborów z różnych części Królestwa Polskiego. Zatrudnieni byli oni głównie na kopalni węgla kamiennego „Grodziec II”. Mieszkali na osiedlu robotniczym (obecnie ulica Marii Konopnickiej) wybudowanym przez powstałe w 1899 r. Grodzieckie Towarzystwo Kopalń Węgla i Zakładów Przemysłowych. Razem z nimi pojawiły się w Grodźcu nowe tradycje, zwyczaje, gwary, ubiory, przepisy na potrawy itd.
Jak wyglądało życie grodzieckiego górnika przed wybuchem drugiej wojny światowej ? Tego możemy dowiedzieć się ze Wspomnień Zagłębianki autorstwa Janiny Jaworskie-Lipskiej, która przed wrześniem 1939 r. wychowywała się w Grodźcu, obecnej dzielnicy Będzina: Gdy ojciec szedł do kopalni na pierwszą zmianę, matka wstawała o pół do piątej. Trzeba było napalić w kuchni, zagotować kawę, oczywiście zbożową, przygotować śniadanie. Ojciec zabierał do kopalni niezmiennie to samo: dwie duże kromki chleba białego, ukrojone przez średnicę dwukilogramowego bochenka. Chleb smarowało się smalcem ze skwarkami. Do tego litrowa blaszanka kawy zabielanej mlekiem. Uzbrojony w lampkę karbidową (…) wychodził do pracy (…). (…) Rozmowy o kopalni, o zagadnieniach politycznych (…) toczyły się zimą w mieszkaniu naszym, dziadka Seredyki lub innych górników – latem przed domem naszej kolonii robotniczej. Mój ojciec ze swymi przyjaciółmi siadywali na stołkach wynoszonych z domów, grywali w sześćdziesiąt sześć, czasami w domino, i rozprawiali o sprawach politycznych toczących się na świecie, o węglu i o swojej kopalni.
W Grodźcu, dwa światy autochtonów i robotników istniały już przed rokiem 1914. Miejscowych nazywano tu „krzokami” a przyjezdnych „ptokami”. Robotnicy mieszkali na osiedlu robotniczym zwanym Pekinem. Nazwa wzięła się od otaczającego je muru oraz od gęstości zaludnienia. Oprócz niego istniało również osiedle dla pracowników umysłowych Grodzieckiego Towarzystwa, które wybudowano przy dzisiejszej ul. Norberta Barlickiego. Oba środowiska więcej dzieliło niż łączyło, pomimo tego, iż spora część robotników wywodziła się ze stanu chłopskiego. Włościanie byli uzależnieni przede wszystkim od pór roku i reguł, którymi rządziła przyroda. Robotników obowiązywały zasady wyznaczone im przez pracodawcę i regulaminy zakładu. Autochtoni mieli swoje własne lokum i ziemię, na której z dziada pradziada zajmowali się uprawą i hodowlą. Od wielkości gospodarstwa oraz warunków pogodowych zależał ich dochód. Pracownikom grodzieckiej kopalni oprócz regularnie wypłacanej pensji, przydzielono komfortowe, jak na ówczesne czasy mieszkania dla siebie nich ich rodzin. A do tego opiekę medyczną oraz szkołę dla dzieci. Wszystko to zapewniano tylko i wyłącznie na czas zatrudnienia. W wypadku zwolnienia z pracy tracili zarówno mieszkanie jak i wspomniane przywileje. Różnic między obiema grupami społecznymi było więcej. Chociażby w kwestii świąt religijnych. Dla robotników najważniejszym dniem był 4 grudnia, tj. święto ich patronki – św. Barbary. Dla włościan ważniejsze było święto Bożego Ciała, gdzie dużym wyróżnieniem, a tym samym podkreśleniem pozycji w środowisku lokalnej społeczności, był przywilej niesienia baldachimu nad duchownym podczas procesji.
Skupmy się teraz na grodzieckich autochtonach czyli ludziach, którzy z pokolenia na pokolenie przekazywali swoim potomkom oprócz „majątku” także tradycje, zwyczaje oraz zaszczepiali w nich stosunek do ludzi i otaczającego ich świata.
Zasięg grodzieckich dóbr w XIX w. wyznaczały tzw. kopce graniczne, krzyż (na granicy z Czeladzią) i posterunek rolno-graniczny, który znajdował się po stronie dóbr rządowych. W roku 1927 gromada wsi Grodziec postanowiła ustawić krzyże przy ul. Czeladzkiej oraz na skrzyżowaniu dróg Grodziec – Łagisza i Łagisza – Gródków. Miały one jak się wydaje wyznaczać granice ze wspomnianymi miejscowościami. Warto w tym miejscu nadmienić, iż krzyże w zagłębiowskich wsiach miały nie tylko znaczenie religijne, ale także niejednokrotnie wyznaczały właśnie granice osad. Często witano przy nich osoby ważne we wsi, regionie lub kraju.
Wielu miejscowych włościan było niepiśmiennych. Widać to w zapisach z okresu zaborów, dokonywanych przez lokalnych proboszczów w księgach metrykalnych. Duchowni niejednokrotnie zaznaczali w aktach, iż świadkowie nie są piśmienni. W dwudziestoleciu międzywojennym żyły w Grodźcu osoby, które podpisywały się na zebraniach gminnych trzema krzyżykami, bądź uprawniały osoby piśmienne do zapisania ich imienia i nazwiska w protokole zebrania. Stanowiły one wówczas margines. Sytuacja ta była wynikiem braku przymusu nauki czytania i pisania w zaborze rosyjskim, w którym od XIX w. znajdowało się Zagłębie Dąbrowskie. Oczywiście z pomocą przychodziła szkoła powszechna, ale nie każdy w okresie zaborów, w środowisku włościan, widział w niej obowiązkowy etap wychowania swojego potomstwa. Posyłane były do niej najczęściej dzieci zamożnych chłopów. To co warto podkreślić, to fakt, iż w środowisku włościan w okresie zaborów i dwudziestolecia międzywojennego nastawienie do książek i gazet było raczej pozytywne. Ten kto potrafił pisać i czytać, cieszył się większym poważaniem. O takiej osobie mówiono, iż była „kształcona”. Kto nie posiadał tych umiejętności, korzystał z pomocy organisty, nauczyciela, lub pisarza gminnego.
Omawiając kwestię analfabetyzmu, skorzystajmy z pamiętnika mjr Bolesława Zagórnego, który urodził się w 1898 r. w Grodźcu, w rodzinie włościańskiej i tu też się wychowywał. Fragment dotyczy XIX w.: Dziadek nie umiał pisać i dlatego chciał, by jego synowie uczyli się czytać i pisać. W tym celu posłał synów na lekcje prywatne do pana Jeszke – starego nauczyciela, bo w tym czasie w Grodźcu nie było szkoły. Gdy dowiedział się o tym proboszcz parafii Grodziec, to pewnego razu na zebraniu zarządu kościoła zapytał dziadka Zagórnego: „Karol, co to, chcesz synów uczyć na pisarzy; lepiej naucz ich dobrze orać ziemię, by umieli gospodarzyć.” Pomimo niezadowolenia księdza, dziadek synów swoich posyłał na lekcje prywatne, by nauczyli się czytać i pisać po polsku. W tym czasie kiedy mój ojciec uczył się, nie było książek do nauki. Czytania po polsku nauczyciel uczył ojca na książce do nabożeństwa.
A oto jak sam autor pamiętnika opisuje swoją edukację, którą rozpoczął w 1905 roku: W listopadzie ukończyłem 7 lat i poszedłem do czteroklasowej szkoły powszechnej w Grodźcu. (…) W roku 1910 powstaje w Grodźcu kółko rolnicze. Członkiem zarządu tego kółka był i mój ojciec. Po ukończeniu szkoły podstawowej miałem możność dalej się kształcić, ponieważ prezes kółka rolniczego zwrócił się do mego ojca, by wysłał mnie do szkoły średniej bym poszedł na studia rolnicze i został agronomem. Prezes kółka powiedział ojcu, że 60% kosztów, wyżywienie i mieszkanie pokryje kółko rolnicze, zaś 40% kosztów ma pokryć mój ojciec, to wynosiłoby w rublach carskich 10 rubli miesięcznie. Niestety, ojciec mój odmówił prezesowi kółka rolniczego na płacenie co miesiąc 10 rubli za moje wykształcenie. Powiedział, że nie może krzywdzić pozostałych dzieci.
W zmaskulinizowanej społeczności życie kobiet nie było łatwe. Jednakże w Grodźcu i one miały szansę na zdobycie wykształcenia. Przynajmniej tego elementarnego. W 1916 r. charyzmatycznej Marii Ciechanowskiej (1863 – 1953) – żonie właściciela dóbr Grodziec (Stanisława Ciechanowskiego) udało się powołać do życia Koło Kobiet Włościanek, które obecnie w świadomości grodźczan jest mylnie utożsamiane z Kołem Gospodyń Wiejskich, powstałym kilka lat później. Do Koła Kobiet Włościanek w 1917 r. należało siedemdziesiąt gospodyń, które opłacały miesięczną składkę w wysokości 25 kopiejek. Zebrania odbywały się dwa razy w tygodniu. Grodziecka organizacja pomagała kobietom nie tylko poszerzać wiedzę z zakresu prowadzenia gospodarstwa, ale także umożliwiała im dokształcanie się. Dla pań organizowano lekcje języka polskiego, historii, rachunków, geografii. Organizowano kursy dla nieumiejących czytać i pisać. Koło miało swoją czytelnię, gdzie znajdowały się czasopisma ludowe i rolnicze. Zorganizowano szkołę kroju. Lokalny proboszcz prowadził dla gospodyń pogadanki, a Maria wraz z innymi paniami podawała z życia brane rzeczy praktyczne, nauki moralne itp.
Mówiąc o kobietach – autochtonkach, należy poruszyć także kwestię porodu. Rodzicielstwo było jednym z fundamentów włościańskiej rodziny. Dzieci miały być dumą swoich rodziców, pomocą w codziennych obowiązkach, a także kontynuatorami ich dziedzictwa. W przedwojennym Grodźcu pracowali lekarze oraz akuszerki, do których można było zwrócić się o pomoc przy odebraniu porodu. W aktach metrykalnych parafii p.w. św. Katarzyny w Będzinie-Grodźcu znajdujemy akty chrztu, w których pojawiają się osoby akuszerek. W 1848 r. pełniąca tę funkcję 56-letnia Marianna Kożuszkowa odebrała w Grodźcu poród od młodej, niezamężnej kobiety. Dzień później dziecko zostało ochrzczone. W XIX w. w grodzieckiej wsi odbieraniem porodów zajmowali się także aptekarze oraz tzw. „babki”, które w powszechnej świadomości znały się na wszystkim, jak również tzw. wieloródki, które były w tej dziedzinie doświadczonymi osobami. Funkcjonowali tu także znachorzy. Wspomniane „babki” przeprowadzały również spędzanie płodu. Jednakże sposób w jaki tego dokonywały był utrzymywany w tajemnicy. Porody odbywały się w domu. Zwyczaj ten przetrwał tu do lat 50. XX wieku.
A co z mową ? Jeszcze pod koniec wieku XIX w Grodźcu, w środowisku chłopskim, funkcjonowała gwara. J. S. Ziemba stworzył coś na kształt słownika, w którym zawarł słownictwo używane na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Ocalił je tym samym całkowitego zapomnienia. Efekty swoich badań opublikował w 1891 r. wSłowniku prowincyjonalizmów powiatu będzińskiego. W swojej pracy uwzględnił również Grodziec. Oto przykłady wyrazów, wraz z ich tłumaczeniem, używanych podczas zaborów, w obecnej dzielnicy Będzina:
bejcować – kłamać, belątać sie – włóczyć się, bojsko/klepisko – miejsce w stodole, gdzie młócono zboże, chelmisko – obuch od siekiery lub topora, chlać – pić ponad umiar, chybać – skakać, drach – latawiec, dzwirze – drzwi, dycki – zawsze, figlanc – figlarz, frygać – rzucać, ciskać, gibko – szybko, prędko, gościniec – podarunek, gugułka – niedojrzały owoc, habina – gałązka, harować – pracować ciężko, hornąć – uderzyć, krztyna – odrobina, kwardy – twardy, maras – bagno, o mały cud – o mały włos, pajda – kawał (np. chleba), parzyć się – stosunek płciowy ptaków, snadny – dobry, swada – kłótnia, wartko – prędko, wyrko – łóżko.
W dwudziestoleciu międzywojennym grodzieccy autochtoni nie mieli swoich lokalnych wyrobów. Zarówno jeśli chodzi o produkty spożywcze jak i twórczość związaną z kulturą bądź sztuką. Trudno dziś jednoznacznie orzec, czy w tym przypadku był to efekt industrializacji, czy też po prostu nigdy wcześniej nie występowało tutaj takie zjawisko. Jednym z czynników, który mógł prawdopodobnie odgrywać pewną rolę był fakt, iż w Grodźcu przed drugą wojną światową nie odbywały się jarmarki, bowiem od wieków organizowano je w pobliskim Będzinie. W latach 20. XX w. miała zostać zorganizowana Wystawa Przemysłu i Rolnictwa w Częstochowie. Chęć udziału w tym wydarzeniu zgłosił powiat będziński. Starostwo w 1923 r. zwróciło się do gminy Grodziec o włączenie się do przygotowań w tym projekcie. Grodzieccy włościanie odmówili, twierdząc iż: w obrębie gminy Grodziec przemysł ludowy nie istnieje wobec czego ludność gminy Grodziec udziału w wystawie przez danie eksponatów swoich wyrobów wziąć nie może.
Jeśli chodzi o ubiór grodzieckich włościan to miał on cechy tzw. ubioru śląskiego – spodnie skórzoki, kaftan, kamzelę, białą koszulę i buty kropy. Korzystano z niego niezwykle rzadko. Przed drugą wojną światową chodzili w nim do kościoła najstarsi autochtoni we wsi. W okresie zaborów (na początku wieku XX), zarówno dzieci jak i dorośli ubierali się w stroje mieszczańskie. Ubiór zarówno chłopców jak i dziewcząt był w tym przypadku swoistą miniaturą odzieży dorosłych. Takie podejście do kwestii stroju wynikało prawdopodobnie z ówczesnych kanonów mody oraz bliskości takich miast jak Będzin czy Sosnowiec. Oczywiście wiele zależało od możliwości finansowych rodziców. Zamożne rodziny włościańskie oprócz ubioru nabywały także biżuterię w postaci korali lub kolczyków, a także zegarki kieszonkowe ze złotą lub srebrną dewizką. Na podstawie zachowanych do dzisiaj fotografii z okresu zaborów, na których uwieczniono obok dorosłych także dzieci włościan, możemy ostrożnie wnioskować, kto mógł lub chciał pozwolić sobie na odpowiednio lepszą odzież, stanowiącą wówczas poważny wydatek. Na zdjęciach grodźczan z 1907 r. możemy zobaczyć także różne typy fryzur, nakryć głowy, biżuterii, odzieży, a także obuwia lub jego braku.
Zarząd grodzieckiego Kółka Rolniczego. 1927 r.
(Zdjęcie ze zbiorów Z. Małka. Repr. Jerzy Sz. Wieczorek)
Grodźczanie w czasie procesji. Ok. 1907 r.
(Zdjęcie ze zbiorów D. Zarębskiej. Repr. Jerzy Sz. Wieczorek)
Procesja mieszkańców Grodźca. Ok. 1907 r.
(Zdjęcie zbiorów D. Zarębskiej. Repr. Jerzy Sz. Wieczorek)
Zdjęcie ze ślubu w Grodźcu Franciszki Kuchtówny ze Stanisławem Piekarczykiem. 1907 r.
(Zdjęcie ze zbiorów D. Zarębskiej. Repr. Jerzy Sz. Wieczorek)
W życiu autochtonów ważnym aspektem była sfera sacrum. Najlepiej zilustrują tę kwestię słowa regionalisty Jerzego Sz. Wieczorka: Kiedy i jak modlono się w chacie grodzieckiego włościanina ? To zależało od pobożności. Jedni przestrzegali ściśle modlitw, a inni podchodzili do tego dość swobodnie. Dewocjonalia kupowano w sklepach. W niektórych domach były biblie. Na wszystkie uroczystości religijne były strojone domy, okna, płoty. Chrzciny były mało widowiskowe. Chyba, że kogoś znacznego. A tak to chrzczono kiedy kto chciał – w tygodniu, nie czekano na inne okazje. Umawiano się z księdzem i w kaplicy chrzcielnej rodzice, chrzestni i odbywał się chrzest. Śluby, wesela i pogrzeby były bardziej widowiskowe. Im ktoś bardziej znaczny to było więcej gości, bądź żałobników i kibiców. W tym miejscu należy zaznaczyć, iż w Grodźcu w pierwszej połowie wieku XIX zapowiedzi przedślubne były czytane przez proboszcza w południe, na głos, przy drzwiach domu gminnego, a następnie były na nich wieszane. W późniejszym okresie zapowiedzi ogłaszano z ambony, podczas niedzielnego nabożeństwa. Zanim jednak do tego doszło, w grodzieckiej wsi odbywały się tzw. swaty: Wysyłano swatów i oni uzgadniali warunki. Starano się gospodarstwa powiększać. Jeżeli kandydat odpowiadał to zwykle był poczęstunek a jeżeli nie to swatów odprawiano. U biedniejszych załatwiali to rodzice. Biedni ludzie często brali śluby bez rozgłosu, ksiądz, młodzi, rodzice.
Przejdźmy teraz do innego fragmentu relacji Jerzego Sz. Wieczorka: Pogrzeby też były różne. Zmarły leżał w trumnie w domu i tu było pożegnanie rodziny. W niektórych rodzinach przestrzegano aby otworzyć lufcik lub okno aby dusza mogła się wydostać na zewnątrz. Po pokropku wynoszono trumnę do kościoła na mszę lub na cmentarz. Pogrzeb odbywał się w trzecim dniu od śmierci. Ludzie biedni, których nie było stać na elegancki karawan, po mszy w kościele ładowali trumnę na furmankę i jechano na cmentarz.
Sytuacją wyjątkową była śmierć w wyniku zarazy. W okresie zaborów zjawisko to miało także miejsce na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Przykładowo, w roku 1873, w wyniku epidemii cholery, w ówczesnym powiecie będzińskim, zmarły 464 osoby. Ponownie zaraza zebrała tu swoje krwawe żniwo pod koniec XIX w. Wówczas w samym Będzinie pożegnało się z życiem ok. 300 osób. Stąd też zaistniała potrzeba tworzenia tzw. cmentarzy cholerycznych. Pod koniec XIX w. w Grodźcu osoby zmarłe w wyniku epidemii cholery grzebano w specjalnie wybranym do tego celu miejscu na Boleradzu. Zwłoki miały być wożone tam na furmankach. Procederem tym zajmowała się wyznaczona grupa osób. W miejscu pochówków stał duży, drewniany krzyż. Teren ten nie był ogrodzony. Nie umieszczano tam też kamiennych nagrobków i krzyży. Niestety nie sposób precyzyjnie podać wszystkich przypadków pojawienia się w okresie zaborów epidemii na terenie Grodźca. Jerzy Sz. Wieczorek analizując grodzieckie księgi metrykalne, w artykule Zapomniany cmentarz, opublikowanym w gazecie Nasz Kościół, stwierdził, iż wysoka śmiertelność w grodzieckiej parafii miała miejsce w latach: 1813, 1815, 1822 – 1823, 1828, 1832, 1843, 1848 – 1849, 1855, 1873, 1877, 1885 oraz 1895. Niewykluczone, iż właśnie wówczas dochodziło do pojawienia się ognisk zarazy. Co ciekawe, w pierwszej połowie 1885 r., w Grodźcu, doszło do kilku zgonów w krótkim odstępie czasowym, w tej samej rodzinie. 4 maja zmarła 10-letnia Tekla Omylińska. Dołączyła do swoich nieżyjących braci: 3-letniego Szymona – zmarłego 3 maja oraz 6-letniego Antoniego – zmarłego 2 maja. Wszyscy byli dziećmi Jana Omylińskiego i Katarzyny z Ciapałów. Oczywiście to tylko poszlaka. Naturalnie w XIX w. zdarzały się przypadki zgonów dzieci w grodzieckiej parafii. Jednakże tak wysoka śmiertelność młodych osób w różnym wieku, w jednej rodzinie, w tak krótkim czasie, musi budzić zdziwienie, a co najmniej zastanowienie.
Wróćmy do tematu grodzieckich tradycji i zwyczajów. Oto jak Jerzy Sz. Wieczorek opisuje kwestię świętowania: W Grodźcu do początku lat 60-tych XX wieku zachowały się zwyczaje Herodów, Dziadów, Śmigusa Dyngusa itp. Dzieci i młodzież brały udział w Jasełkach. Również zwyczaj ogrywania gospodarstw przez orkiestrę na Nowy Rok, aby się darzyło. Dostawali za to drobne datki lub poczęstunek. Istniał też zwyczaj wynoszenia w czasie Pasterki różnych elementów wyposażenia gospodarskiego poza gospodarstwo. Dotrwał on do drugiej połowy XX wieku. Wyjmowano bramy, rozbierano furmanki. Wynoszono na dach stodoły lub innych zabudowań różny sprzęt rolniczy, który nie był schowany w całości lub w częściach.
W miarę uprzemysłowienia miejscowości pewne zwyczaje zanikały. Wszystkie święta były przez społeczność obchodzone uroczyście. Większość tych świąt było wspólnych dla całej społeczności. 1 listopada i Dzień Zaduszny obchodzono uroczyście, bardziej religijnie i oczywiście z mszą. Groby posprzątane przystrojone kwiatami, wiankami, skromnie i bez takich wystrojów jak obecnie. Większość grobów była skromna a palono świece, znicze były rzadkością. Kwiaty, wianki i inne stroiki robiono we własnym zakresie, również na sprzedaż. Kwiaty można było także kupić u ogrodnika. Święta państwowe były zwykle skorelowane ze świętami religijnymi i nie było tu współzawodnictwa.
A jak wyglądały relacje na linii duchowieństwo – włościanie ? Z tym bywało różnie. Na ogół autochtoni byli chwaleni przez grodzieckich proboszczów za religijność i szacunek wobec kapłanów. Zdarzały się jednak wyjątki. Z roku 1698 zachowała się zapiska ówczesnego, grodzieckiego proboszcza ks. Stanisława Grusikowskiego dotycząca jego relacji z lokalnymi włościanami. Opowieść ta ma formę moralizatorską. Jest to jednocześnie przypomnienie układu ówczesnej hierarchii społecznej (i jej kompetencji), która miała być usankcjonowana przez samego Boga. Kiedy wspomniany duchowny objął swoją funkcję w Grodźcu, zjawili się u niego parafianie z prośbą aby ten zwolnił ich z powinności kościelnych. Ten zaś im odpowiedział: Bóg wam zapłać, parafianie owieczki moje że mnie pasterza swego niegodnego zaraz tak na początku traktujecie. Atoli że do tego przyszło powiedźcie mi które to gromadzkie są grunta, których poddani kościelni zażywać mieli. Chłopi mieli zeznać, iż są to te grunta, które nadała ks. Lipnickiemu nieżyjąca wówczas ksieni Kątska.Ksiądz traktując tę wypowiedź jako próbę wprowadzenia go w błąd odpowiedział im w następujący sposób: A bodeÿ was Bog zabił. (…) Po tym czasie principała teÿ napaści Walentego Kanapa Zagórnego Bóg jak Pan Sprawiedliwÿ znacznie skazał w lesie mu parę wołów drzewo zabiło sam lewie zÿw został, nie dosyć na tym wkrótce po tym gdÿ sÿnaczek iego studencik i z parobkiem glinę kopać poszli. Na ich nieszczęście oberwał się brzeg, który zwalił się na chłopców i doprowadził do ich natychmiastowej śmierci. To tragiczne wydarzenie spowodowało, iż Walenty Zagórny przeprosił proboszcza i płacząc błagał księdza, aby wstawił się on w jego imieniu u Boga aby ten nie karał go już więcej. Chłop powiedział też, że on tej napaści nie jest winien, ale musiał usłuchać gromady.
Wróćmy jednak do dokumentów. W roku 1925 grodziecka rada gminna, przeznaczając pewną sumę ze swojego budżetu, upoważniła ówczesnego wójta do zamówienia nabożeństwa do św. Izydora Oracza – patrona rolników. Gmina sponsorowała także obchody uroczystości jemu poświęcone. Tego samego roku postanowiono zamówić nabożeństwo w intencji pogody. Dwa lata później gromada wsi podjęła decyzję o zakupie w Częstochowie sztandaru do kościoła parafialnego w Grodźcu. Prócz tego, co roku latem, przeznaczała pieniądze w kwocie ok. 100 zł dla orkiestry i duchownego za wzięcie udziału w obchodzie granic i poświęceniu zasiewów w polu.
Wróćmy ponownie do sfery profanum. W środowisku włościan ważną kwestią były nawyki żywieniowe. Autochtonów karmiła ziemia, którą uprawiali oraz zwierzęta, które hodowali: świnie, krowy, kury itd. Do pracy wykorzystywali konie, stalowe pługi, sieczkarnie itd. Jeśli chodzi o sposób jedzenia to wiele zależało tu od zwyczajów w danej rodzinie i zasobności jej portfela. Wszelkiego rodzaju misy, garnki, talerze, łyżki itp. kupowano w sklepach, na targu lub od obwoźnych handlarzy. Ze skąpych relacji ustnych wynika, iż w Grodźcu, we wspomnianym okresie, na stołach można było spotkać: fitkę, zalewajkę, zacierkę, wodziankę, pieczonki, kapustę, kotlety oraz własnoręcznie upieczony chleb. W Brynicy oraz pobliskiej rzece Walonce (przed jej uregulowaniem) łowiono raki i ryby. Jeśli chodzi o alkohol, to pito tu głównie wódkę lub bimber. Rzadziej piwo lub wino. Na co dzień korzystano z produktów, które można było samemu wyhodować, bądź były one łatwe do zdobycia lub ich cena była na tyle przystępna, iż cieszyły się popytem. Kwestię tę obrazuje także fragment pamiętnika mjr Bolesława Zagórnego. Odnosi się on do okresu zaborów: Jedzenie w domu nie było obfite w kalorie, więc młody organizm domagał się odpowiedniego wyżywienia, ale matka nie miała pieniędzy by gotować nam codziennie mięso i dawać chleb z masłem. Często do pracy otrzymywałem chleb posypany cukrem i herbatę w butelce, a czasem mleko.
Zagłębie Dąbrowskie nie było potentatem rolniczym. Główną przyczyną nie był bynajmniej rozwój przemysłu, ale słaba jakość użytkowanych gleb. Dlatego po uruchomieniu grodzieckiej cementowni oraz rozpoczęciu realizacji inwestycji budowlanych przez Grodzieckie Towarzystwo, część włościan zaczęła zajmować się tzw. furmanieniem, bądź bezpośrednio pracą w lokalnych zakładach. Wyjątek stanowili tu niewątpliwie przedstawiciele rodziny Drożdżów, którzy od co najmniej XVII w. zajmowali się młynarstwem. W XIX stuleciu, na ówczesnym terenie należącym do Grodźca, znajdował się dzierżawiony przez nich młyn zwany „Jazowym”. Kolejnym czynnikiem zwiększającym udział chłopów w przemyśle było zapisanie majątku (ziemi uprawnej i gospodarstwa) dzieciom, które nierzadko dostawały tak małą część spadku, że nie były w stanie utrzymać własnych rodzin. Często ziemia uprawiana przez włościan była podzielona na mniejsze lub większe fragmenty, które znajdowały się w różnych częściach wsi. Zwiększało to czas potrzebny na uprawę pól, dotarcie na miejsce oraz transport płodów rolnych.
Po raz kolejny przytoczmy fragment z pamiętnika mjr Bolesława Zagórnego. Odnosi się on do przełomu XIX i XX w.: Gospodarstwo dziadka było małe. Ziemia była w kilku kawałkach, znajdowała się daleko od chaty. Trzeba było tracić dużo czasu na dojście do pracy na roli, a także i zwózkę plonów. Gleba była średniej jakości, większość gleby to piaski. Wydajność produkcyjna była mała, wystarczała tylko na wyżywienie rodziny i potrzeby gospodarstwa. (…) Dziadek podupadł na siłach i nie mógł już pracować w gospodarstwie. Wobec takiego stanu, dziadek postanowił podzielić gospodarstwo i oddać go na własność dzieciom: stryj Maciej i mój ojciec otrzymali po 5 hektarów (…).Ciotka Kundzia Lisowska i Stanisława Tomecka otrzymały po 2,5 hektara ziemi. Ciotka Paulina Moraczka i Zofia Juszczykowa otrzymały spłatę od braci. (…) Ojciec w wolnych chwilach jeździł koniem z wozem do fabryki cementu w Grodźcu na zarobek. Przewoził na stację w Będzinie beczki z cementem, który fabryka eksportowała za granicę. Począwszy od 1906 r., kiedy to została uruchomiona kolejowa linia podjazdowa Grodziec-Piekło, transport cementu i węgla przez włościan zaczął być coraz rzadziej wykorzystywany przez lokalne zakłady.
Ważną rolę w życiu lokalnej społeczności chłopskiej, jak już wspomniano, odgrywały dzieci. Oddajmy w tym miejscu ponownie głos Jerzemu Sz. Wieczorkowi: Dzieci brały udział we wszelkich pracach domowych, od opieki nad młodszymi, wszelkich pracach gospodarskich do pasania i prac polowych. Tam gdzie była bieda dzieci oddawane były na służbę do bogatych gospodarzy, oczywiście dziewczynki były brane do prac domowych i zależnie od wieku dostawały odpowiednie zajęcia. Jeszcze w latach 50-tych XX wieku dzieci po powrocie ze szkoły pasały krowy, a jak były roboty w polu to całe rodziny szły na pole. Jak bawiły się dzieci grodzieckich chłopów ? Zabawy były proste: klipa, klasy, szmacianka, berki itp.
W Grodźcu, na początku XIX w., można było zobaczyć głównie drewniane chałupy kryte słomą, rzadziej gontem. Chaty przeważnie bielono. Część domów nie miała okiennic. Murowanych budynków było zaledwie kilka. Jak dokładnie wyglądał budynek grodzieckiego chłopa możemy przeczytać w pamiętniku mjr Bolesława Zagórnego: Chata dziadka, w której się urodziłem, była drewniana, kryta słomą, na podmurówce z kamienia. W chacie były dwie izby, kuchnia i duża sień. W sieni na środku była studnia. Drewniane chaty z czasem zastępowane były konstrukcjami z cegły, których dachy kryte były materiałami ogniotrwałymi. Nierzadko zamiast wspomnianej cegły, posiłkowano się jako budulcem kamieniem, który był surowcem tańszym. Korzystano także z zaprawy wapiennej oraz trzciny, którą mocowano do drewnianego sufitu za pomocą drutu, a następnie na taką konstrukcję kładziono zaprawę. Do uszczelniania używano piachu i gliny, które umieszczano tuż pod drewnianą podłogą. Zanim jednak doszło do spopularyzowania w Grodźcu kamiennych i ceglanych budowli, poważne zagrożenie stanowiło zjawisko zaprószenia ognia. Największe pożary miały miejsce w 1901 i 1916 r.
We wspomnianym roku 1901 w Grodźcu spłonęło 19 zagród włościańskich. Tak wydarzenie to opisywał wówczas Kurjer Sosnowiecki: (…) Z 19 na 20 czerwca powstał (…) w Grodźcu pożar. Zgorzało 19 domów mieszkalnych włościańskich, nie licząc budynków gospodarczych. (…) Wielką odwagą odznaczył się topornik A. Nowakowski, który widząc lament jakieś kobiety przed palącym się domem i dowiedziawszy się, że jej o cały majątek chodzi, bo w pokoju został kufer, wpadł do pokoju, mając palący się dach i pułap nad sobą, w mgnieniu oka wyniósł rzeczony kufer, w którym ów mniemany majątek miał się mieścić. Okazało się tymczasem, że w kufrze prócz kilku starych koszul, staników i kaftaników było zaledwie gotówki!.. 1 rb. 35 kop. W chwilkę potem dach i pułap runęły !
Część właścicieli zgorzałych w pożarze zabudowań odbudowując swoje domy stawiała budynki mieszkalne o nieco wyższym standardzie. Oczywiście jeśli pozwalały na to finanse. Wśród części autochtonów dominował konserwatyzm i dlatego – pomimo posiadania odpowiedniej ilości gotówki – zamiast ceglanego budynku, woleli zbudować ponownie drewnianą chatę. Wiązało się to z tradycją i najprawdopodobniej z utożsamianiem przez chłopów budynków z cegły z typowymi dla robotników, ziemian, urzędników, bądź przedstawicieli społeczności żydowskiej. W pamiętniku mjr Bolesława Zagórnego znajdziemy opis budowy we wsi nowego domu po pożarze z 1901 r.: W ciągu roku nowa chata została wybudowana. (…) Już podpiwniczona, kryta papą, ściany z drewna i cegły. W chacie są trzy pokoje z kuchnią i sień bez studni. (…) Życie naszej rodziny w nowej chacie było przyjemniejsze, ponieważ (…) posiadała lepsze wygody: pokoje duże, podłogi, duże okna i piece kaflowe.
W chatach grodzieckich włościan, na początku XX w., oprócz pieców kaflowych (bądź budowanych z cegieł), korzystano także z udogodnienia cywilizacyjnego jakim było w tym czasie oświetlenie. Oczywiście i ten aspekt życia codziennego zależał od zamożności danej rodziny. W tutejszych chałupach można było trafić na świece, lampy naftowe lub karbidowe, a w wieku XX na oświetlenie elektryczne.
Wpływ na kolejne pokolenia grodzieckich autochtonów miała nie tylko zasobność portfela, ale także postęp cywilizacyjny i industrializacja wsi. Z zainteresowaniem podchodzono do takiego wynalazku jak radio lub kino. Co niektórzy muzyki słuchali z patefonu. Korzystano z transportu kolejowego. Część włościan miała własne rowery. A pojedyncze osoby nawet bryczki. Grodzieccy chłopi palili tytoń. W okolicznych sklepach było wiele gatunków tej używki. Dużo rzadziej raczono się różnego rodzaju słodyczami. Te były kupowane od święta lub okazjonalnie.
Kwestią marginalną w pracach dotyczących wsi są odpady i rzeczy nie nadające się już do użytku. A w taki oto sposób grodzieccy włościanie radzili sobie z tą sprawą: Odpady takie jak popiół itp. wywożono na nieużytki, doły po wybranym piasku i kamieniu – takich miejsc było dość dużo. Rzeczy takie jak szkło, garnki, miednice, szmaty itp. zbierali tzw. „szmaciarze”. Jeszcze w latach 50-tych dwudziestego wieku jeździli „szmaciarze” zbierając szmelc, w zamian oferując nowe garnki itp. rzeczy. Odpady gospodarskie i wychodek szły na gnojnik, a taki był na każdym gospodarstwie, później na pole. Kanalizacji nie było, przy ulicach były rynsztoki. W roku 1931 gromada wsi zdecydowała przeznaczyć część gromadzkich gruntów znajdujących się na tzw. Kawich Łąkach na grzebowisko zwierząt padłych. Miejsce to miało zostać odpowiednio przygotowane oraz ogrodzone.
A co z legendami i podaniami, które były i są częścią kolorytu polskiej wsi ? Tych dotyczących Grodźca było kilka. Jednakże większość z nich jest obecnie zapomniana lub znana co najwyżej pobieżnie. Warto w tym miejscu przytoczyć opowieść opublikowaną w Podaniach i opowieściach z Zagłębia Dąbrowskiego: Razu pewnego pasterki z pasterzami paśli bydło na pastwisku. Nagle pokazał się pomiędzy nimi chłopak w krakusce i pytał o drogę do Grodźca. Dzieci wskazały mu drogę. Gdy chłopak odszedł, zaczęły krowy ziemię kopać, ryczeć i gonić. Przestraszeni pasterze spędzali je do stada. Za jedną krową pobiegła dziewczyna aż do rzeki. Tam na brzegu zobaczyła piękne kwiaty, więc zapomniawszy o krowie, zaczęła zrywać je skwapliwie. Wtem pośliznęła się jej noga, i dziewczyna wpadła w wodę. Zauważyły to dzieci i pobiegły, aby ją ratować. Niestety, woda była za głęboka i dzieci stanęły bezradnie nad brzegiem. Zobaczyły tylko na środku rzeki tego samego chłopaka w czerwonej krakusce, śmiejącego się i klaszczącego w ręce. Po jakimś czasie dopiero wyciągnięto z wody dziewczynę, ale już nieżywą. Dzieci twierdziły, że ją topielec zwabił do wody.
Na zdjęciu tytułowym grodźczanin na ul. Limanowskiego w Grodźcu. Okres przed 1939 r. (Fotografia ze zbiorów autora)
Dariusz Majchrzak
Bibliografia (wybór):
I. Źródła archiwalne:
1. Archiwum Państwowe w Katowicach:
2. Archiwum Parafii p.w. św. Katarzyny w Będzinie – Grodźcu
II. Źródła drukowane, opracowania:
III. Inne:
Źródło: klubzaglebiowski
Podczas Zimowych Mistrzostw Polski Juniorów – 16 letnich w Gliwicach 10-12 marca 2017r. Julia Zaborowicz zdobyła pięć medali:
2 złote
400m stylem dowolnym -4:16.68
800m stylem dowolnym -8:44.28
2 srebrne
200m stylem dowolnym-2:02.27
100m stylem motylkowym -1:02.20
1 brązowy
200m stylem motylkowym-2:18.64
Źródło: MOSiR Sosnowiec
20 marca w Sali Widowiskowo – Koncertowej MUZA odbędzie się Pierwszy Wiosenny Sosnowiecki Koncert Charytatywny. Na jednej scenie zagrają dwa profesjonalne zespoły muzyczne, których członkowie są zarazem uczniami dwóch sosnowieckich szkół średnich.
Koncert rozpocznie występ utalentowanych adeptów IV L.O. im. S. Staszica. Uczniowie wcielą się w głosy takich artystów jak Maria Koterbska, Elvis Presley, Gloria Gaynor, Britney Spears czy Whitney Houston. Muzykom towarzyszyć będą tancerze. Następnie do uszu odbiorców przemówi fortepian, gitara klasyczna oraz trio smyczkowe.
Na scenie zobaczymy również zespól Niadara, który zaprezentuje swoją rockową duszę, a po ich wystepie dwie uczennice II L.O. im. Emilii Plater raczyć nas będą swoim śpiewem.
Na koniec gwóźdź programu – znany i występujący na całym świecie zespół Banana Boat. Założony przez absolwentów „Staszica“ wykonujących pieśni śpiewane podczas morskich podróży przez najwytrwalszych marynarzy – szanty. Zespół zaśpiewa w swoim stylu, czyli a capella.
Impreza objęta Honorowym Patronatem prezydenta miasta Sosnowca Arkadiusza Chęcińskiego, oraz patronatem Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Podczas koncertu oddać można będzie dobrowolny datek, a całość zebranej kwoty zostanie przeznaczona na budowę Sosnowieckiego Centrum Wsparcia, czyli stacjonarnego ośrodka Hospicjum im. św. Tomasza. Obecnie w mieście istnieje wyłącznie hospicjum domowe, dlatego w dniu 20 marca, wszyscy obecni w MUZIE będą mogli przyłączyć się do realizacji tego szczytnego celu.
20.03.2017 godzina 18:00
Sala Widowiskowo – Koncertowa MUZA
ul. Warszawska 2, Sosnowiec
Źródło: kiepura.pl
Mecze Zagłębia Sosnowiec z GKS Katowice obok meczy z Górnikiem Zabrze są czymś wyjątkowym dla kibiców naszego regionu i każdy kto się tu wychował wie doskonale w czym rzecz i nie będziemy tego bliżej wyjaśniać. Może to i dobrze, że po kompromitacji w Nowym Sączu trafiamy na takiego właśnie przeciwnika, bo jak się w pełni zrehabilitować, to nie z byle kim, tylko z wiceliderem.
Kibice spodziewali się rewolucji w wyjściowej jedenastce i rewolucja jest – aż siedmiu zawodników ze składu z Nowego Sącza wylądowało na ławce rezerwowych.
Pierwsze 15 minut to dość wyrównana gra, ale bardziej precyzyjni w operowaniu piłką byli katowiczanie i to oni stworzyli pierwszą naprawdę groźną sytuację. Mikołaj Lebedyński w dogodnej sytuacji z ok. 18 metrów minimalnie chybił obok długiego rogu. Kolejne minuty, to już zdecydowana dominacja gości. Zagłębie nieporadne i bez pomysłu. Wydawało się, że gol dla GKS-u to kwestia czasu. Jakimś cudem dotrwaliśmy do przerwy bez utraty bramki. Natomiast schodzących na przerwę piłkarzy Zagłębia żegnały gwizdy, co jest najlepszym komentarzem do tego, co działo się w pierwszej połowie.
Na początku drugiej części gry stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Konrad Michalak wycofał piłkę spod końcowej linii do Michała Fidziukiewicza, a ten strzałem po długim rogu pokonał pokonał Mateusza Abramowicza. GKS po tym szoku nie mógł dojść do siebie i całkowicie stracił koncepcję gry. Tymczasem Zagłebie próbowało wykorzystać „zamroczenie” przeciwnika, ale czyniło to żywiołowo i dość chaotycznie. Ostatnie 10 minut to znowu duża przewaga gości, ale bez efektu bramkowego. Zwycięzców się nie sądzi, ale naszym zdaniem gra zespołu wciąż jest daleka od tej z jesieni.
Zagłębie Sosnowiec – GKS Katowice 1 : 0 (0 : 0)
Skład Zagłębia:
Wojciech Fabisiak, Konrad Budek, Arkadiusz Najemski, Krzysztof Markowski, Żarko Udovicić, Konrad Michalak, Łukasz Matusiak, Sebastian Milewski, Tomasz Nowak, Robert Bartczak, Michał Fidziukiewicz Rezerwowi: Aleksander Kłosek, Kamil Wiktorski, Marcin Sierczyński, Sebastian Dudek, Martin Pribula, Wojciech Łuczak, Terence Makengo Trener: Dariusz Banasik
Skład Katowic:
Mateusz Abramowicz, Adrian Frańczak, Mateusz Kamiński, Tomasz Wisio, Dawid Abramowicz, Tomasz Foszmańczyk, Bartłomiej Kalinkowski, Łukasz Zejdler, Andreja Prokić, Kamil Jóźwiak, Mikołaj Lebedyński Rezerwowi: Sebastian Nowak, Grzegorz Goncerz, Armin Ćerimagić, Paweł Mandrysz, Oliver Praznovsky, Łukasz Pielorz, Igor Sapała Trener: Jerzy Brzęczek
Ministerstwo Sprawiedliwości pod kierownictwem ministra Zbigniewa Ziobry pracuje nad projektami nowelizacji ustawy o ustroju sądów powszechnych oraz ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Nowelizacja ustawy o ustroju sądów powszechnych zakłada m.in. że minister sprawiedliwości, a nie prezesi sądów, będzie zwierzchnikiem dyrektorów, którzy zarządzają finansami sądów. Ponadto zrezygnowano z wyboru dyrektorów w konkursach. Zmiany w ustawie o KRS przewidują natomiast powstanie w KRS dwóch izb oraz wygaszenie kadencji jej członków-sędziów, ich następców wybrałby Sejm.
Wszystkie podejmowane przez rząd i resort sprawiedliwości zmiany mają na celu ukrócenie patologii z jakimi mamy do czynienia w polskim sądownictwie. Niemal codziennie słyszymy o kolejnych aferach z udziałem sędziów. Nie dziwi więc fakt, iż zdecydowana większość społeczeństwa w pełni popiera reformę sądownictwa. Przytoczę tylko kilka przykładów skandalicznego postępowania sędziów, a wręcz przestępstw przez nich dokonywanych w ostatnim czasie.
Szokujący brak szacunku dla zwykłych Polaków i całkowite oderwanie od rzeczywistości to najlepsze określenie dla bulwersujących słów Prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Gersdorf, która stwierdziła, że 10 tysięcy złotych dla sędziego to niezbyt wygórowana pensja, za którą „dobrze żyć można tylko na prowincji”.
Z kolei sędzia Maria Bradtke z Trójmiasta, która orzekała w głośnym procesie dotyczącym prezydenta Sopotu, umarzając zresztą większość stawianych mu zarzutów korupcyjnych, przeszła na emeryturę po zaledwie 3 latach pracy (oficjalnie z powodu złego stanu zdrowia) . Ma zaledwie 37 lat i co miesiąc otrzymuje ponad 6 tys. zł., sumę o której „zwykły” emeryt może jedynie pomarzyć.
Następny bulwersujący fakt to ekwiwalent dla Prezesa Trybunału Konstytucyjnego za niewykorzystany urlop. Za 114 dni niewykorzystanego urlopu podatnicy zapłacili panu Rzeplińskiemu, byłemu prezesowi, kwotę około 150 000 zł.
W ostatnim czasie media doniosły o kradzieży nośników pamięci o wartości ok. 2 tys. zł w jednym ze sklepów elektronicznych, której to miał dokonać sędzia Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu.
Ze starszych głośnych spraw mogę przytoczyć sprawę sędziego Ryszarda Milewskiego, który przez telefon udzielał tajnych informacji rzekomemu pracownikowi Kancelarii Premiera, czy głośna afera korupcyjna w krakowskim Sądzie Apelacyjnym, gdzie sędzia zamieszany jest w przestępczy proceder polegający na przywłaszczeniu na szkodę Sądu (czyli podatników) przeszło 17 milionów złotych.
Niestety wyżej wymienione przez mnie skandaliczne przykłady postępowania sędziów znajdują też swoich obrońców w osobach posłów PO, co nie dziwi, gdy prześledzi się tylko kilka nośnych nazwisk czołowych działaczy tej partii. Niektórzy z nich to działacze byłego PZPR, dla których patologiczne układy nie stanowią problemu, natomiast za swój główny cel obrali atakowanie wszystkich tych, którzy chcą zakończyć ten haniebny proceder.
Andrzej Rzepliński, wybrany na sędziego Trybunału Konstytucyjnego z poparcia PO, kandydat PO na stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich w 2005 r., do 1981 r. należał do PZPR. Pod koniec lat 70. był II sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR w Instytucie Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji UW.
Zbigniew Ćwiąkalski, minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie Donalda Tuska, w latach 1972-1981 członek PZPR, był szefem uczelnianej Podstawowej Organizacji Partyjnej. Według dokumentów IPN został zarejestrowany jako kandydat na tajnego współpracownika SB w 1985 r.
Opisane powyżej przypadki patologicznych zachowań sędziów i ich obrońców, to tylko wierzchołek góry lodowej z którą musi zmierzyć się rząd Prawa i Sprawiedliwościowi.
Waldemar Andzel
Poseł na Sejm RP
W poniedziałek w Teatrze Zagłębia odbyło się pierwsze z zapowiadanego cyklu otwartych dyskusji i warsztatów pt. „Teatr jest spotkaniem”. Prowadzącym był Michał Centkowski – recenzent Tygodnika Newsweek, a jego gośćmi: dr Aneta Głowacka – teatrolożka i krytyczka teatralna (miesięcznik „Teatr”, kwartalnik „Opcje”), Aneta Groszyńska – reżyserka teatralna, kierowniczka artystyczna Teatru Zagłębia, Łukasz Chmielniak – adwokat, kancelaria Chmielniak Adwokaci, Paweł Świątek – reżyser teatralny.
Na początek prowadzący postawił pytanie, czy artyście wolno więcej? W materii prawnej tego zagadnienia wątpliwości starał się rozwiać mecenas Łukasz Chmielniak. Konstatacja z dość długiej wypowiedzi mecenasa jest mniej więcej taka, że nie można a priori z perspektywy prawa założyć, że artyście wolno więcej. W sytuacji gdzie następuje zderzenie gwarantowanych prawem wolności twórczej z innymi wolnościami, kwestie te należy rozstrzygać w odniesieniu do konkretnego przypadku w którym trzeba określić najpierw czyje uczucia zostały obrażone, w jakiej dostępnej przestrzeni i czy ta przestrzeń została przez twórcę skutecznie ograniczona czy nie np. zakazem publikacji całości lub fragmentów w mediach, zapowiedzi rodzaju treści jakie będą prezentowane itd. Tak więc wyważenie określonych wolności i rozstrzygniecie, które z nich w danej sytuacji są ważniejsze nie jest proste. Oczywiście czym innym jest prezentowanie treści dla zamkniętej grupy i w pewnym sensie wyselekcjonowanej, (fani jakiegoś artysty na spotkaniu czy koncercie – np. casus Nergala) a czym innym w ogólnodostępnym programie telewizyjnym.
Natomiast w kwestii wolności w sensie poszukiwań twórczych przez artystę, przekraczania przyzwyczajeń, a nawet oczekiwań, zapanował konsensus co do tego, że artyście wolno więcej. Tym bardziej, że jak podnoszono w dyskusji, zakupienie biletu do teatru jest swoistym kontraktem miedzy twórcą a widzem i widz niejako z góry się godzi na odbiór określonych treści. Tymczasem nie do końca naszym zdaniem tak jest, bowiem widz szczegółów przedstawienia nie zna i zazwyczaj ma tylko ogólne pojęcie co do tego, czego sztuka dotyczy i może być zaskoczony, a nawet wstrząśnięty np. mordowaniem zwierząt podczas spektaklu (tytułów spektakli podczas których ma to miejsce celowo nie wymieniamy).
Już po zakończeniu części oficjalnej mniejsza grupa osób kontynuowała rozmowę. Niejaki kłopot mieli zaproszeni goście z niektórymi pytaniami ze strony tych najwytrwalszych, którzy pozostali na scenie. Zapytano m.in. czy w Polsce odwaga twórców zbytnio nie „potaniała”, w kontekście tego z kogo się wyśmiewają i z kogo kpią niektórzy twórcy i czy zdobyliby się na wystawienie podobnej sztuki jak „Klątwa” w której postać papieża zastąpiłaby postać Mahometa, a symbol flagi Watykanu zamieniono by na symbol flagi Izraela lub inny np. święty dla Muzułmanów. Kolejne pytanie dotyczyło tego, czy przypadkiem nie jest trochę tak, że po „skandalizowanie” najczęściej sięgają ci, którzy nie potrafią w inny wyraźny sposób „zaistnieć”. Naszym zdaniem naprawdę dobra sztuka obroni się sama, bez potrzeby sięgania po „marketing skandalu”. Dowodem tego był znakomity spektakl Teatru Zagłębia „Koń, kobieta i kanarek” który podejmował również kontrowersyjny i trudny temat aborcji, a odniósł niekwestionowany sukces oraz był prezentowany w TVP Kultura i żadnych protestów nie wywołał. Warto może byłoby zastanowić się również nad tym, czy takie spektakle jak „Klątwa” nie dostarczają dodatkowej motywacji fanatykom jednej i drugiej strony w i tak mocno spolaryzowanym społeczeństwie. Nie chodzi tu o jakieś administracyjne zakazy czy cenzurę, ale raczej o samoograniczenie twórców i artystów w doborze środków artystycznego wyrazu. Jednak szanse na to są marne, gdyż parcie na szkło niektórych jest przemożne i nawet ogromny przerost formy nad treścią im nie przeszkadza – podobnie jak w przypadku dużej części polityków.
Odpowiedź na kluczowe pytanie, czy istnieją granice dla swobody artystycznej wypowiedzi jaka wyłoniła się z dyskusji jest taka, że takich granic nie ma i trudno byłoby je w ogóle zdefiniować.
Naszym zdaniem pomysł spotkań takich, jak to w poniedziałkowy wieczór w Teatrze Zagłębia jest pomysłem znakomitym. Organizatorom moglibyśmy tylko doradzić, by dobór gości na kolejne spotkanie był bardziej reprezentatywny. Momentami debata wyglądała jak spotkanie towarzystwa wzajemnej adoracji. Dominacja środowiska o mocno liberalnych poglądach na sztukę, była przytłaczająca. Może warto byłoby także zaprosić na kolejne spotkanie kogoś równie kompetentnego ze środowisk bardziej konserwatywnych. Wówczas dla odbiorców przekaz będzie miał znamiona bardziej obiektywnego i z pewnością będzie jeszcze ciekawiej.
Sympatycy Sosnowca zapraszają w piątek 17 marca o godz. 18 na kolejne spotkanie w Stacji Sosnowiec (ul. Teatralna 9) Gościem specjalnym będzie Paweł Nalepa, a tematem wieczoru „Reformacja, ewangelicyzm, historia zagłębiowskich ewangelików „.
Paweł Nalepa to Przewodnik Miejski i Terenowy, Przodownik Turystyki Pieszej, członek Synodu Diecezji Katowickiej Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP, Koordynator ds. promocji Parafii Ewangelickiej w Sosnowcu, chemik z wykształcenia, historyk i podróżnik z zamiłowania. Jest też pasjonatem historii Sosnowca oraz sobą zainteresowaną badaniem dziejów zagłębiowskich ewangelików.
Jak zwykle przy okazji Spotkań Sympatyków Sosnowca będzie okazja do zadawania pytań, uzyskania autografów oraz do wspólnej fotografii.