Taka piękna katastrofa
9 marca 1652 roku poseł z powiatu upickiego Władysław Siciński sprzeciwił się prolongacie (przedłużeniu) obrad sejmowych ponad zwyczajowy termin sześciu tygodni. Zgodnie z obowiązującym wówczas prawem oznaczało to niemożność przyjęcia ostatecznych konkluzji czyli tzw. konstytucji sejmowych. Tym samym wszystkie ustalenie zapadłe w ciągu wielotygodniowych obrad okazały się nieważne. Ta skrajna interpretacja stosowanej od zarania polskiego parlamentaryzmu zasady powszechnej zgody na podejmowane uchwały, przeszła do historii jako „liberum veto” i wedle powszechnej opinii historyków walnie przyczyniła się do upadku Rzeczpospolitej. 365 lat później te niechlubne zwyczaje próbowała przenieść na grunt Rady Europejskiej premier Beata Szydło odmawiając podpisania konkluzji brukselskiego szczytu. Zapomniała widać, że Unia Europejska to nie I Rzeczpospolita. Chociaż i tak jej do niej daleko bliżej niż obecnej Polsce, w której zdanie opozycji jest najczęściej w ogóle ignorowane, a do uchwalania ustaw wystarczy niewielka większość jaką ugrupowanie rządzące posiada w polskim Sejmie.
Motywy, które kierowały Panią premier są dość oczywiste. Była to desperacka próba zablokowania uprawomocnienia wyboru Donalda Tuska na kolejną 2,5-letnia kadencję Przewodniczącego Rady Europejskiej dokonanego dzień wcześniej przez 27 przywódców państw europejskich. Czyli wszystkich z wyjątkiem Polski. To rzeczywiście wyjątkowa sytuacja, że kandydat na ważne unijne stanowisko zostaje wybrany przy sprzeciwie własnego kraju. Ale też jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby własny rząd próbował nie dopuścić do wyboru swojego rodaka na tak ważną funkcję, na dodatek w pełni zdając sobie sprawę, że alternatywą jest wybór polityka z innego kraju.
Rola Przewodniczącego UE zgodnie z art. 15 Traktatu o Unii Europejskiej nie wydaje się zbyt duża.
Przewodniczący Rady Europejskiej:
- a) przewodniczy Radzie Europejskiej i prowadzi jej prace;
- b) zapewnia przygotowanie i ciągłość prac Rady Europejskiej, we współpracy z przewodniczącym Komisji i na podstawie prac Rady do Spraw Ogólnych;
- c) wspomaga osiąganie spójności i konsensusu w Radzie Europejskiej;
- d) przedstawia Parlamentowi Europejskiemu sprawozdanie z każdego posiedzenia Rady Europejskiej.
Przewodniczący Rady Europejskiej zapewnia na swoim poziomie oraz w zakresie swojej właściwości reprezentację Unii na zewnątrz w sprawach dotyczących wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, bez uszczerbku dla uprawnień wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa.
Tak też to na pozór wygląda dla postronnych obserwatorów. Ale instytucje unijne są jak góry lodowe, których widać tylko niewielkie fragmenty znajdujące się ponad powierzchnią oceanu. Większość toczących się w nich działań jest dla nas niewidoczna. A to właśnie tam zapadają najważniejsze decyzje, które potem są tylko upubliczniane w świetle jupiterów. I tu właśnie rola Przewodniczącego Rady Europejskiej, który znajduje się w stałym kontakcie z przywódcami wszystkich krajów członkowskich, jest niesłychanie istotna. Dlatego warto tu mieć „swojego” człowieka. Tylko dla obecnych polskich władz Donald Tusk nie jest „swoim” człowiekiem. Dla niektórych już nawet nie jest Polakiem.
Nie ulega wątpliwości, że wizja Europy Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska dość istotnie się różnią. Dla prezesa Prawa i Sprawiedliwości celem jest cofnięcie integracji europejskiej do okresu sprzed powstania Unii Europejskiej. Swoboda przepływu kapitału, osób, towarów i usług, ale przy pełnej suwerenności państw narodowych i ograniczeniu do minimum kompetencji unijnych instytucji. To dość spójna wizja nawiązująca do poglądów Charlesa de Gaulle`a. Tyle, że jednocześnie Jarosław Kaczyński wielokrotnie opowiadał się za utworzeniem armii europejskiej, a ostatnio chciał nawet by była ona wyposażona w broń jądrową. Ciekawe kto miałby decydować o jej użyciu i kto miałby nią dowodzić? Już widzę reakcję prezesa i jego zwolenników, gdyby naczelnym dowódcą europejskiej armii został niemiecki generał. Żadnej logiki w tym nie ma.
Donald Tusk z pewnością nie zalicza się do zwolenników pogłębiania integracji w najbliższym czasie. Zdaje sobie sprawę, że nie ma to przyzwolenia większości społeczeństw i skutkować może jedynie zwiększeniem poparcia dla populistycznych i antyeuropejskich ugrupowań. Próba utrzymania równego marszu przez wszystkie kraje siłą rzeczy musiałaby doprowadzić do opuszczania UE przez kolejne kraje. Alternatywą byłaby Europa wielu prędkości. To prawdopodobnie jedynie realna perspektywa na przyszłość, ale oznacza pozostanie Polski z tyłu europejskiego „peletonu”, a więc częściowy powrót do stanu sprzed 2004 roku. W praktyce mogłoby to skutkować znaczącym ograniczeniem strumienia unijnych pieniędzy płynących do Polski. Sceptycyzm Donalda Tuska wobec tych planów jak i wszelkich gwałtownych i niezbyt przemyślanych zmian w funkcjonowaniu UE wielokrotnie spotykał się z krytyką przywódców czołowych krajów unijnych. Wbrew bowiem opinii lansowanej przez jego przeciwników, były polski premier nie został ponownie wybrany na Przewodniczącego Rady Europejskiej z powodu uległości wobec możnych tego świata. Pojawiają się nawet głosy, że jeszcze kilka miesięcy temu stał na straconej pozycji, ale oskarżenia formułowane przez Jarosława Kaczyńskiego wobec jego osoby zapewnił mu powszechne poparcie przywódców wszystkich pozostałych przywódców państw członkowskich.
Zgłoszony przez polski rząd na Przewodniczącego Rady Europejskiej Jacek Saryusz-Wolski z całą pewnością reprezentuje poglądy bardziej zbliżone do stanowiska swoich nowych politycznych przyjaciół. Jego gwałtowny atak na swoich już byłych partyjnych kolegów, z którymi współpracował kilkanaście lat, jest z pewnością wynikiem frustracji z powodu stopniowego marginalizowania jego pozycji w PO, ale i rzeczywistym wyrazem osobistych przekonań byłego wiceprzewodniczącego PO. Szkoda tylko, że nie mówił o tym wcześniej i protestując wobec jego zdaniem antypolskiej polityce Platformy, nie opuścił jej szeregów przynajmniej kilka miesięcy temu. Byłby wówczas w swoich zarzutach o wiele bardziej wiarygodny. Tyle, że nie byłby wówczas kandydatem PiS na Przewodniczącego Rady Europejskiej.
Główną zaletą Jacka Saryusz-Wolskiego jako kandydata nie były jego kwalifikacje. Najważniejsze, że jest Polakiem i był członkiem Platformy Obywatelskiej, a tym samym najważniejszej siły Parlamentu Europejskiego – Europejskiej Partii Ludowej. To pozwoliło utrzymywać propagandową fikcję, że PiS nie łamie obietnicy popierania rodaków na ważne unijne stanowiska, a nawet że jest w stanie rekomendować na nie ludzi z przeciwnego obozu politycznego. Tyle, że jako kandydat na stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej, Jacek Saryusz-Wolski miał jedną zasadniczą wadę, z której wszyscy liderzy PiS-u doskonale zdawali sobie sprawę. Był kompletnie niewybieralny. I to nie tylko ze względu na zbyt późne zgłoszenie jego kandydatury. Saryusz-Wolski ma ogromną wiedzę i jeszcze większe doświadczenie w sprawach Unii Europejskiej. Ale od wielu lat terenem jego działalności jest Parlament Europejski. Tymczasem Rada Europejska składa się z przywódców państw. Większość z nich Saryusza-Wolskiego nie zna. A jak ważne są osobiste relacje, można było zobaczyć widząc sposób w jaki sposób przywódcy państw unijnych witali się z Donaldem Tuskiem.
Oczywiście relacje osobiste zwykle muszą ustąpić przed twardymi interesami. Ale i tu poglądy Jacka Saryusz-Wolskiego stawiały go z góry na straconej pozycji. To on był przecież pomysłodawcą absurdalnego hasła „Nicea albo śmierć” (nawiązującego do słynnego zawołania kubańskich rewolucjonistów :socjalizm albo śmierć”), z którym kilkanaście lat temu Polska poszła na wojnę z innymi krajami starając się zablokować nowy system podejmowania decyzji w Radzie Unii Europejskiej – tzw. zasadę podwójnej większości. Zasadniczym powodem było osłabienie siły naszego głosu wobec Niemiec (chociaż także wobec Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch i w mniejszym stopniu Hiszpanii). To, że wobec pozostałych państw nasza pozycja ulegała formalnemu wzmocnieniu, nie miało znaczenia. Taki postulat, jakże zapewne miły dla uszu prezesa Kaczyńskiego, postawił nas w całkowitej izolacji. Dlatego ostatecznie Prezydent Lech Kaczyński po telefonicznych konsultacjach ze swoim bratem, zdecydował się w Lizbonie w 2007 roku zasadę podwójnej większości zaakceptować. Podobnie jak i pozostałe zapisy Traktatu Lizbońskiego, na podstawie których zresztą w miniony czwartek odbywał się wybór Przewodniczącego Rady Europejskiego.
Trudno też byłoby szefom państw i rządów zaakceptować skrajnie proamerykańskie poglądy polskiego kandydata. Jacek Saryusz-Wolski widzi w USA jedyną skuteczną zaporę przed rosyjskim imperializmem i w związku z tym uważa, że należy w sposób bezkrytyczny popierać każdego amerykańskiego przywódcę niezależnie od kroków, które podejmuje i słów, które wygłasza. Były minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski określił taką postawę dość dosadnie w jednym z ujawnionych nagrań z restauracji „Sowa i przyjaciele”. Ale to co jest normą polskiej polityki zagranicznej, nie musi się podobać w Europie. I raczej się nie podoba.
Był jeszcze jeden powód dla którego kandydatura Jacka Saryusz-Wolskiego nie miała jakichkolwiek szans powodzenia. Zgłoszenie go przez ugrupowanie (decyzję podjął Komitet Polityczny PiS), które należy do grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów było jak pocałunek Almanzora. To obecnie trzecia co do liczebności frakcja europarlamentu, ale zupełnie nie licząca się w politycznych układankach, w których zasadniczą rolę odgrywają chadecy, socjaliści i niekiedy liberałowie. Rola tej grupy jeszcze bardziej zmalała po decyzji o Brexicie, ponieważ główną jej siłę stanowią brytyjscy Konserwatyści. Równie dobrze w Polsce wybrania swojego kandydata na premiera mógłby się domagać Kukiz`15.
Skoro Jacek Saryusz-Wolski nie miał najmniejszych szans na wybór, to dlaczego został zgłoszony? Odpowiedź jest prosta. Po to, żeby nie został wybrany Donald Tusk. A ponieważ każdy inny Przewodniczący Rady Europejskiej nie byłby Polakiem (ani zapewne przedstawicielem innego kraju z naszego regionu) i w o wiele mniejszym stopniu brałby pod uwagę interesy naszej części Europy, decydować o takiej decyzji Jarosława Kaczyńskiego musiały przyczyny wewnętrzne – obawa przed powrotem Donalda Tuska do krajowej polityki. Wydawać by się jednak mogło, że im szybciej to się stanie, tym z punktu Prawa i Sprawiedliwości gorzej. Przewyższający przywódców opozycji o głowę Jarosław Kaczyński zyskałby równorzędnego przeciwnika. Przedłużenie kadencji spowoduje, że Tusk wróci do Polski już po wyborach parlamentarnych. Gdzie tu więc sens?
Pozory często mylą. Donald Tusk nie jest aż tak poważnym zagrożeniem ani w chwili obecnej, ani w najbliższych wyborach parlamentarnych. Szanse na stworzenie jednej opozycyjnej listy pod jego przywództwem są niewielkie. Czy Platforma Obywatelska, która po serii wpadek Ryszarda Petru, zdecydowanie wróciła na pozycję lidera opozycji, zgodziłaby się na roztopienie w jakiejś amorficznej strukturze? Jak Nowoczesna wytłumaczyłaby swoim wyborcom, że co prawda w 2015 budowała swoją pozycję na krytyce kilkuletnich rządów lidera PO, ale teraz pójdzie do wyborów pod jego sztandarem? A może PSL zrezygnowałaby ze swojej ponad stuletniej tradycji? O próbie włączenia do wspólnej koalicji partii lewicowych nawet nie warto wspominać. Bardziej natomiast prawdopodobne, że powrót byłego lidera doprowadziłby do kolejnego zamieszania w Platformie Obywatelskiej, co oczywiście leżałoby w interesie partii rządzącej. Tymczasem pozostawanie Donalda Tuska poza Polska i bieżącymi sporami, a jednocześnie pełnienie przez niego tak ważnej funkcji w strukturach UE wykreowałoby go na naturalnego kandydata opozycji w wyborach prezydenckich. A te odbędą się w roku 2020 – kilka miesięcy po zakończeniu jego przedłużonej kadencji na stanowisku Przewodniczącego Rady Europejskiej. Już teraz w prezydenckich sondażach Donald Tusk chociaż zdecydowanie przegrywa w pierwszej turze z urzędującą głową państwa, to jednak na głowę bije pozostałych kandydatów opozycji. Za kilka lat sytuacja z punktu widzenia Andrzeja Dudy może być o wiele gorsza. Jarosław Kaczyński może lekceważyć obecnego lokatora Pałacu Namiestnikowskiego, ale nie może sobie pozwolić na utratę tak ważnego stanowiska. Do przełamania prezydenckiego veta nie wystarczy w Sejmie większości głosów. Potrzeba 60%. Wątpliwe, żeby nawet w przypadku zwycięstwa w wyborach w 2019 roku, PiS dysponował aż taką przewagą. A wtedy posiadanie „własnego” Prezydenta do dalszego skutecznego rządzenia byłoby sprawą kluczową
Oczywiście istnieje jeszcze inne wyjaśnienie bezsensownej dyplomatycznej szarży Jarosława Kaczyńskiego jakiej byliśmy świadkami kilka dni temu. To po prostu dozgonna nienawiść do Donalda Tuska, którego prezes Prawa i Sprawiedliwości oskarża o śmierć swojego brata, co być może jest podświadomą reakcją na poczucie winy własnej. Człowiek nie zawsze jest w swoich zachowaniach racjonalny. Bardzo często rządzą nimi emocje, a nawet obsesje. To historycy i politolodzy próbują potem racjonalizować motywy podejmowanych przez władców i polityków decyzji. A tymczasem ich rzeczywiste podłoże może być zupełnie inne.
Prawo i Sprawiedliwość bez wątpienia poniosło ciężką polityczną porażkę. Uroczyste powitanie wracającej na tarczy premier, dyskredytowanie wyboru Donalda Tuska i buńczuczne zapowiedzi prowadzenia „negatywnej polityki” w Unii Europejskiej, to działania, które mają na celu jedynie zminimalizowanie rozmiarów klęski. Wiara, że elektorat Prawa i Sprawiedliwości zaakceptuje te wyjaśnienie, nie jest zresztą pozbawiona podstaw – słynne słowa Jacka Kurskiego z 2005 roku są wciąż aktualne. Ale nawet część sprzyjających obecnej władzy dziennikarzy, nie podziela urzędowego optymizmu prezesa i jego najbliższego otoczenia. Zdali sobie bowiem sprawę, że prezes nie jest nieomylny, a jego decyzje bezkrytycznie akceptowane przez najbliższe otoczenie, mogą prowadzić w przyszłości do politycznej katastrofy. O wiele gorszej niż utrata władzy w 2007 roku, która była wynikiem całkowicie błędnych kalkulacji prezesa.
Czy wydarzenia ostatniego tygodnia oznaczają początek końca popularności rządzącej partii? Bynajmniej. W ciągu kilku najbliższych tygodni notowania Prawa i Sprawiedliwości zapewne spadną o kilka punktów procentowych, ale za następnych kilka miesięcy wszystko wróci do normy. Z pewnością przysłużą się temu działania opozycji, która pod obecnym kierownictwem nie ma żadnego sensownego planu na wykorzystanie autokompromitacji PiS-u. Przykładem może być kuriozalny pomysł Platformy Obywatelskiej zgłoszenia wniosku o votum nieufności. Ponieważ zgodnie z polską Konstytucją, może mieć ono jedynie konstruktywny charakter (zawierać nazwisko proponowanego następcy szefa rządu), kompromitacja jest niemal pewna. Minęło kilka dni od zapowiedzi zgłoszenia tego wniosku, a liderzy Platformy w dalszym ciągu nie są w stanie podać nazwiska kandydata. Nic w tym dziwnego. Kto spoza Platformy zgodzi się wystawić na podobne pośmiewisko jak niegdyś prof. Gliński? A zgłoszenie kogoś ze swoich liderów doprowadzi jedynie do pogłębienia podziałów wśród ugrupowań opozycyjnych. Jarosław Kaczyński może więc na razie spać spokojnie i popełniać kolejne błędy. Opozycja zadba o to, żeby nie miały one dla niego i jego ugrupowania poważniejszych politycznych konsekwencji.
Sukces Donalda Tuska też może okazać się pyrrusowym zwycięstwem, o ile rzeczywiście planuje on powrót na krajową scenę polityczną. Przez najbliższe dwa i pół roku będzie on celem nieustającego ataku oskarżającego go o wszelkie rzeczywiste i wydumane grzechy. Poza Smoleńskiem i aferą Amber Gold, z których mimo starań Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobro, już wiele wycisnąć się nie da, głównym polem politycznej nagonki będzie projekt UE wielu prędkości. Donald Tusk jest mu co prawda przeciwny, ale nie zdoła realizacji tej koncepcji zablokować. Będzie natomiast cały projekt firmował jako szef Rady Europejskiej, a to wystarczy do oskarżenia go przez Prawo i Sprawiedliwość o zdradę interesów narodowych. I nie będzie miało większego znaczenia to, że w czasie niedawnej wizyty kanclerz Merkel w Warszawie, gdy przedstawiła ona swoje nowe stanowisko w tej sprawie (do tej pory była przeciwna różnicowaniu UE), przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości, przynajmniej publicznie, nie protestowali. Być może liczyli, że w zamian Niemcy wycofają swoje poparcie dla Donalda Tuska. Mocny sprzeciw premier Szydło mogliśmy dopiero usłyszeć po jej powrocie z Brukseli, gdy stało się jasne, że wcześniejsze kalkulacje okazały się pobożnymi życzeniami.
W przeciwieństwie do wyboru Przewodniczącego Rady Europejskiej, w tej sprawie prawdopodobnie uda się polskim władzom pozyskać grono sojuszników. Czy jednak będzie to na tyle silna grupa, żeby nie dopuścić do realizacji planów popieranych przez najważniejszych członków europejskiej wspólnoty? Widząc dotychczasowe „sukcesy” naszej dyplomacji, należy w to mocno wątpić. Wymachiwanie szabelką czasami przynosi polityczne korzyści. Wymaga jednak posiadania silnych atutów w ręce – mogą sobie na to pozwolić państwa bardzo silne oraz takie, które potrafią skutecznie budować polityczne koalicje. Kraje, które stroją fochy, zachowują się jak dzieci w piaskownicy i na dodatek obrażają politycznych partnerów, najczęściej znajdują się w całkowitej izolacji.
Czy celem Jarosława Kaczyńskiego jest wyprowadzenia Polski z UE jak straszą przedstawiciele opozycji? Gdyby na poważnie brać wszystkie wypowiadane w ostatnich dniach opinie, to ich logiczną i naturalną konsekwencją powinno być natychmiastowe ogłoszenie referendum w tej sprawie. Jak można dalej być członkiem organizacji terroryzowanej przez Niemców, stosującej podwójne standardy i działającej wbrew podstawowym interesom Polski? Na dzień dzisiejszy z pewnością jednak tak się nie stanie. Z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, Polska jest największym beneficjentem środków unijnych – bilans naszych wpłat do budżetu UE i otrzymywanych stamtąd funduszy jest najkorzystniejszy spośród wszystkich członków tej organizacji (w przeliczeniu na jednego mieszkańca nie wygląda to już tak dobrze). Po drugie, zdecydowana większość Polaków jest z członkostwa w UE zadowolona. Ale to jest stan na dzień dzisiejszy. Strumień pieniędzy płynących do Polski z Brukseli będzie się stopniowo zmniejszał. Jak szybko będzie on wysychał zależy od wielu czynników – najczęściej zależnych od Polski w niewielkim stopniu. A to niestety jest główny powód euroentuzjazmu większości Polaków. Gdy bezpośrednie korzyści finansowe zaczną się zmniejszać, a koszty w postaci solidarnego rozwiązywania pojawiąjących się problemów będą rosnąć (przykładem konflikt wokół propozycji relokacji uchodźców), nastroje zaczną się zmieniać. Gdy na dodatek pomysły na zreformowanie UE zgłaszane przez Jarosława Kaczyńskiego nie znajdą poparcia innych europejskich polityków, a to wydaje się raczej pewne, za kilka lat problem Polexitu może stanąć na porządku dziennym. Z pewnością Jarosław Kaczyński za Unię Europejską umierać nie zamierza. A to przecież on decyduje o strategicznych decyzjach w Prawie i Sprawiedliwości. I jak na razie w Poslce.
Rola partyjnych liderów rośnie na całym świecie. To konsekwencje przemian zachodzących w naszym życiu politycznym. Śmierć ideologii, które rządziły ludzkimi emocjami w XX wieku spowodowała, że partie polityczne stały się maszynkami do zdobywania i utrzymywania władzy. Ich członkowie liczą na polityczne łupy, a nie realizację wspólnych poglądów. Do tego konieczny jest silny przywódca, który potrafi zmobilizować społeczne poparcie, zdobyć władzę, a potem podzielić polityczne łupy. Dlatego trzeba wiernie stać przy liderze i wspierać go niezależnie od okoliczności. Jeżeli zdobędziemy się na krytykę, możemy wypaść z jego łask i utracić wszelkie korzyści. Pozbawiony wszelkiej wewnętrznej krytyki przywódca, uniesiony dotychczasowymi sukcesami, powoli zaczyna wierzyć w swoją genialność i nieomylność. A to prowadzi bardzo często do katastrofalnych konsekwencji. Nie tylko dla niego i partii na czele której stoi, ale także dla całego narodu, któremu przewodzi. Lord Acton miał rację. „Władza absolutna deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie”. Szczególnie w Polsce ta myśl staje się jak najbardziej aktualna.
Karol Winiarski