Czekając na premierę
Fotel przewodniczącego Izby zajmował stwór podobny do ogromnego karalucha.
Podłoga przed nim błyszczała tysiącem żuków.
Olbrzymie, przerażające zwierze przypominające Minotaura stało na
tylnych nogach (…) rżąc, kwicząc i wierzgając kopytami (…)
– Koszmar polityka – krzyknął Kasyx (…)
(Graham Masterton, Nocna plaga).
Nie o premierze teatralnej będzie tym razem. O premierze w rządzie. Jakiś czas temu kilka pań z wiadomych środowisk zaczęło usilnie lansować nowe, żeńskie formy nazw funkcji i zawodów, dotychczas polszczyźnie nieznane. Na przykład ministra, prezesa, senatorka czy premiera właśnie, o ile, ma się wiedzieć, funkcję tę pełni kobieta. W zasadzie nie mam nic przeciwko twórczemu rozwojowi języka, tym bardziej nic przeciwko kobietom, jeśli tylko nie przekraczamy tej cienkiej granicy śmieszności, za którą już tylko kabaretowy wygłup. Pewnie, że prościej powiedzieć „premiera” niż „pani premier”, ale jakoś brzmi to – przynajmniej dla mnie – mniej dostojnie i jakby nieco ośmieszająco. A przecież zależało mi zawsze i zależy nadal na budowaniu prestiżu i dostojeństwa związanego z wybranymi funkcjami i rolami. Nie tak dawno temu, w maju tego roku pisałem już na podobny temat przy okazji wyborów prezydenckich. Wówczas chodziło o szarpanie deklinacją nazwisk osób piastujących wysokie stanowiska. Postulowałem, aby sami zainteresowani, ich otoczenie, a zwłaszcza dziennikarze, zapomnieli na czas trwania kadencji o nazwisku wybrańca, bo dodawanie przy byle jakiej okazji, że to Prezydent „De” w moim i nie tylko moim mniemaniu ujmuje Rzeczpospolitej majestatu. Felietonik nie z mojej winy opublikowany został z dwumiesięcznym opóźnieniem, ale w niczym nie stracił na aktualności. Nadal przez wszystkie przypadki odmienia się nazwisko, zupełnie nie rozumiem dlaczego. Przecież mamy jednego prezydenta, a nie na przykład dwunastu, więc po co? Odnosi się to także do osób pełniących mniej znaczące role. Proszę to przemyśleć.
Zobaczymy, w którą stronę się sprawy potoczą, jak już premiera zasiądzie na swym stanowisku. Lekko na pewno nie będzie ani Jej, ani nam, bo namotało się przez ostatnie miesiące i lata strasznie, także z powodu używanego powszechnie języka, dalekiego od form niegdyś nazywanych dyplomatycznymi. To też utrudnia sprawy, bo wiadomo, słówko wróblem wyleci, a powróci wołem. Ujawniła się co prawda spora gromadka walczących z tak zwaną mową nienawiści, ale jak dotąd widocznych sukcesów nie osiągnęła. Przyjrzyjcie się murom, płotom, nie wspominając o wpisach na różnych forach. Nie dość, że pachnie czasem mordem, to na dodatek dalekie jest od poprawności. Nie tyle politycznej, co językowej. Niby wszyscy przeszliśmy przez obowiązkową – było nie było – szkołę, a nieporadność pod tym względem aż zadziwia.
Swoją drogą obecnie panujący liberalizm w normach językowej poprawności i dyscyplinie zdaje mi się za daleko posunięty. Niektóre rażące błędy już tak się upowszechniły, że powoli przestają być błędami i zacni skądinąd i wykształceni ponad przeciętność ludzie z uporem powtarzają na przykład „w cudzysłowiu”, co nawet komputer podkreśla. „W dupiu” też podkreślił. To tak na marginesie dla większej ekspresji. Przepraszam.
toko