Wiec poparcia dla Andrzeja Dudy
Dzisiaj o godzinie 17 w centrum Sosnowca odbył się wiec poparcia dla Andrzeja Dudy w zbliżających się wyborach prezydenckich. Zapraszamy do obejrzenia fotorelacji z tego wydarzenia.
Pierwsza tura wyborów prezydenckich za nami. Niespodzianek, poza znacznie niższymi niż oczekiwano jeszcze kilka tygodni temu wynikami Roberta Biedronia i Władysława Kosiniaka-Kamysza, nie było. Zaskoczyła (i u wielu wzbudziła entuzjazm) wysoka frekwencja. Chyba ci, którzy się z niej cieszą, nie za bardzo zdają sobie sprawę, że ilość nie przechodzi w jakość – więcej głosujących oznacza, że o wyniku wyborów w większym stopniu decydują ludzie, którzy o zasadach ustrojowych, gospodarce i polityce nie mają zielonego pojęcia. Stąd też coraz bardziej populistyczna retoryka wszystkich polityków, która umożliwia pozyskania poparcia niczego nie rozumiejących wyborców.
Andrzej Duda w pierwszej turze wyborów osiągnął dobry wynik, zbliżony do poparcia macierzystego ugrupowania w ostatnich wyborach parlamentarnych. W przypadku urzędującego Prezydenta, cieszącego się od lat prawie nieprzerwanym największym zaufaniem społecznym, nie rzuca on jednak na kolana. Pokazuje za to wyraźnie, że Andrzej Duda nie zdołał zbudować sobie samodzielnej pozycji, która umożliwiłaby mu uzyskania poparcia wyborców innych politycznych ugrupowań. Inna sprawa, że zwłaszcza w ostatnich miesiącach nawet nie próbował udawać ponadpartyjną głowę państwa. Na pierwszą turę spokojnie to wystarczyło. Druga mogłaby się zakończyć katastrofą. Mogłaby, gdyby nie kandydat, z którym przyjdzie mu się zmierzyć.
Rezerwowy Rafał Trzaskowski uzyskał wynik nieznacznie lepszy niż notowania Koalicji Obywatelskiej, chociaż trzeba przyznać, że prawdopodobnie część głosów odebrał mu Szymon Hołownia. To jednak zdecydowanie za mało, żeby nawiązać równorzędną walkę z konkurentem. Można co prawda twierdzić, że 56,5% wyborców głosowało przeciw Andrzejowi Dudzie. Ale to jeszcze nie znaczy, że 56,5% wyborców zagłosuje za Rafałem Trzaskowskim. Przynajmniej część z osób, które poparły innych kandydatów uważa wybór między dwoma zwycięzcami pierwszej tury za konieczność zdecydowania czy lepsza jest dżuma, czy cholera. Wybiorą profilaktykę – zostaną w domu.
Wynik uzyskany przez Szymona Hołownię budzi szacunek biorąc pod uwagę brak struktur, brak utrwalonego przez lata elektoratu, brak partyjnych (czyli pochodzących z państwowej subwencji) pieniędzy. Gdy jednak porównać go z poparciem dla Pawła Kukiza z 2015 roku (ponad 20%), nie wygląda to już tak dobrze. Co ważniejsze jednak, pięć lat temu bezrefleksyjny miłośnik jednomandatowych okręgów wyborczych mógł przekuć swój indywidualny sukces na niezły wynik w wyborach parlamentarnych, które miały miejsce kilka miesięcy później. Tymczasem teraz najbliższe wybory, a w zasadzie kolejna ich seria, będą miały miejsce dopiero za trzy lata. Utrzymanie poparcia elektoratu i mobilizacji tysięcy wolontariuszy przez taki czas wydaje się mało prawdopodobne. Zwłaszcza, że wyborcy Szymona Hołowni to głównie elektorat sprzeciwu, który ma dość (jak widać to dość pojemne hasło) trwającego od kilkunastu już lat duopolu i plemiennej nawalanki PO i PiS. I mimo, że uważany za medialnego celebrytę, jako jedyny był w stanie zdefiniować wyzwania stojące przed Polską w najbliższych dziesięcioleciach, to jednak będzie mu trudno wokół realizacji tych celów skupić większe grono zwolenników. Jedyną jego szansą byłby rozpad Platformy i „osierocenie” liberalno-demokratycznego elektoratu, na co jednak się nie zanosi.
Bardzo dobry występ Krzysztofa Bosaka w debacie prezydenckiej nie przełożył się na rewelacyjny wynik w I turze prezydenckiej elekcji. Kandydata Konfederacji poparła zbliżona liczba wyborców do tej, która pół roku temu w wyborach parlamentarnych zagłosowała na jego ugrupowanie. Na uwagę zasługuje marginalizacja haseł charakterystycznych dla narodowców, którzy tworzą jeden z dwóch głównych nurtów tego ugrupowania, i z którego to środowiska wywodzi się sam kandydat. W retoryce kampanijnej zdecydowanie dominowały hasła wolnorynkowe. Biorąc pod uwagę, coraz wyraźniejszy dryf Platformy Obywatelskiej w lewą stronę i całkowitą marginalizację Nowoczesnej (tak, jest jeszcze taka partia) oraz brak jakiejkolwiek samodzielnej liberalno-konserwatywnej formacji na polskiej scenie politycznej (Porozumienie Jarosława Gowina jest jedynie przystawką Prawa i Sprawiedliwości), może to w przyszłości zaowocować wzrostem poparcia dla Konfederacji i jednocześnie spowodować jej dalsze cywilizowanie.
Największe rozczarowanie przeżył Władysław Kosiniak-Kamysz, mimo że jego wynik i tak jest najlepszym rezultatem uzyskanym przez kandydata Polskiego Stronnictwa Ludowego w XXI wieku. Apetyty lidera Koalicji Polskiej były jednak znacznie większe, zwłaszcza że na przełomie kwietnia i maja sondaże dawały mu nawet nadzieję na drugą turę, w której nie był bez szans w starciu z Andrzejem Dudą. Potem jednak do gry wrócił kandydat PO i marzenia się rozwiały. Okazało się, że ciężka praca, wsparcie żony (zdecydowanie najbardziej medialna i chyba też najbardziej inteligentna z żon pretendentów), a nawet populistyczne obietnice wyborcze (obniżenie VAT-u na pół roku, likwidacja podatku dochodowego od osób fizycznych dla rencistów i emerytów, różnego rodzaju dopłaty dla obywateli), nie mają większego znaczenia. Jak w znanym dowcipie o zajączku piszącym pracę magisterską – nie ważne jaki jest temat, ważne kto jest promotorem.
Trudno mówić o rozczarowaniu w przypadku Roberta Biedronia, którego notowania od tygodni szorowały po dnie. Mało kto jednak się spodziewał, że mimo poparcia prawie całej lewicy (poza Unią Pracy) uzyska wynik gorszy niż Magdalena Ogórek, która pięć lat temu reprezentowała jedynie SLD. To chyba już ostateczny koniec politycznej kariery Roberta Biedronia, który nawet w Słupsku, gdzie przez cztery lata był Prezydentem, uzyskał kompromitujący wynik. Ważniejszym jednak jest pytanie, czy to chwilowa zadyszka lewicy, czy też, po wielkich nadziejach wzbudzonych niezłym wynikiem w wyborach parlamentarnych, formacja ta jednak powoli pogrąży się w politycznym niebycie. Dużo zależy od dalszej ewolucji programowej PO (chociaż w przypadku tej partii mówienie o programie to zbyt ambitne sformułowanie) i losów ruchu powstającego wokół Szymona Hołowni. Może się bowiem okazać, że na tradycyjną lewicę (o postkomunistycznej genezie) nie będzie już miejsca na naszej scenie politycznej.
Wszyscy czekają teraz na decydujące starcie między Andrzejem Dudą a Rafałem Trzaskowskim. Obaj kandydaci zaraz po zamknięciu lokali wyborczych, jeszcze w niedzielny wieczór, ruszyli w teren. Tym samym złamali obowiązujące prawo. Kampanię wyborczą można bowiem wznowić dopiero po ogłoszeniu przez PKW oficjalnych wyników pierwszej tury, a to stało się dopiero w nocy z poniedziałku na wtorek. Ale kto w Polsce spośród rządzących jeszcze przejmuje się prawem.
Sondaże i matematyczne kalkulacje wskazują na wyrównaną walkę do końca. Wiele jednak wskazuje, że wynik wyborów jest już przesądzony. Zmiany gospodarza Pałacu Namiestnikowskiego (dobra nazwa biorąc pod uwagę, że prawdziwym „carem” jest w Polsce ktoś inny) nie będzie. Po fatalnym początku restartowanej kampanii prezydenckiej, sztab wyborczy Andrzeja Dudy w końcu się ogarnął, a sam kandydat włączył piąty bieg wykazując determinację jaką trudno było u niego dostrzec w ciągu całej mijającej kadencji. Wyraźnie też stawia na pozyskanie konserwatywnych wyborców Władysława Kosiniaka-Kamysza i Krzysztofa Bosaka, nie gardząc przy tym populistycznymi atakami na warszawskie elity, do których przecież od lat się zalicza (wcześniej zaliczał się do elit krakowskich).
Tymczasem w przypadku jego przeciwnika można odnieść wrażenia, że pomysły na kampanię wyczerpały się jeszcze przed końcem pierwszej tury. Rafał Trzaskowski stara się pozyskać elektorat wszystkich kandydatów opozycyjnych, co jest kwadraturą koła i skutkuje brakiem czytelności jego przekazu. Zdecydowanie za bardzo też koncentruje się na krytyce swojego przeciwnika niż prezentowaniu własnych propozycji. Czasami można odnieść wrażenie, że wstydzi się promowania swojego programu, co zresztą biorąc jego zawartość i sposób tworzenia, w zasadzie nie dziwi. Absurdalność niektórych proponowanych rozwiązań najlepiej chyba widać w przypadku propozycji podatkowych – zwolnienie z PIT-u osób zarabiających poniżej 30 tys. zł. rocznie spowodowałoby, że niewielkie przekroczenie tego progu oznaczałoby … zmniejszenie dochodów netto. Kulą u nogi Rafała Trzaskowskiego jest też jego polityczna przeszłość, a w zasadzie teraźniejszość. Niezależnie od tego jak bardzo stara się ukryć swoją partyjną przynależność, nie jest w stanie zatrzeć swoich związków z Platformą Obywatelską, której przecież jest wiceprzewodniczącym. A to dla wielu Polaków krytycznie nastawionych do obecnej władzy, jest okolicznością uniemożliwiającą udzielania poparcia w drugiej turze wyborów. Dopóki istnieje Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość może być spokojne o wyniki wyborów na szczeblu krajowym.
Wybory to emocje. A te zdecydowanie lepiej potrafi wzbudzać Andrzej Duda, który doskonale czuje się na wyborczych wiecach. Czasami można odnieść wrażenie, że entuzjazm tłumów jest dla niego swoistym afrodyzjakiem, co zresztą nie byłoby pierwszym takim zjawiskiem w historii. Wszystko wskazuje więc na to, że absolutna dominacja Zjednoczonej Prawicy w polskiej polityce szczebla centralnego będzie kontynuowana przez kolejne trzy lata. Paradoksalnie jednak, reelekcja Andrzeja Dudy może zwiększyć szansę ugrupowań opozycyjnych na zwycięstwo w następnych wyborach parlamentarnych. I odwrotnie, sukces Rafała Trzaskowskiego może ułatwić Jarosławowi Kaczyńskiemu utrzymanie poparcia Polaków przez kolejne lata. Łatwiej będzie bowiem przekonać wyborców, że brak kontynuacji sukcesów gospodarczych z pierwszej kadencji rządów to wynik oczywiście pandemii, ale też sabotażu politycznego opozycyjnego Prezydenta. I dlatego jedynie uzyskanie większości pozwalającej obalać prezydenckie veto może zapewnić Polsce świetlany rozwój. Nie ma wątpliwości, że wielu wyborców będzie w stanie w to uwierzyć.
Gdyby jednak zdarzył się cud (a takim zdaniem jednego z najlepszych polskich dziennikarzy politycznych Andrzeja Stankiewicza byłoby zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego), to i tak nadzieje antyPiS-owskiej części polskiego społeczeństwa okazałyby się płonne. Utrata Pałacu Namiestnikowskiego nie tylko nie zakończyłaby absolutnej dominacji Jarosława Kaczyńskiego, ale mogłaby nawet skonsolidować obóz Zjednoczonej Prawicy i ograniczyć wewnętrzne spory. Zupełnie już całkowicie oderwane od rzeczywistości są przewidywania, że porażka Andrzeja Dudy spowodowałaby rozpad obozu rządowego i przedterminowe wybory parlamentarne. Jarosław Kaczyński już raz zdecydował się na skrócenie kadencji parlamentu i więcej tego błędu nie popełni. Nie zrobi też nic, co mogłoby spowodować utratę przez jego partię większości w Sejmie. To oznacza, że egzekucja Jarosława Gowina zostałaby odłożona w czasie, a porzucony przez wszystkich lider Porozumienia zostałby prawdopodobnie zastąpiony na fotelu lidera sojuszniczej partii kimś innym – prawdopodobnie wicepremier Jadwigą Emilewicz, ponieważ Kamil Bortniczuk jest zbyt inteligentny, a więc zbyt niebezpieczny z punktu widzenia prezesa, żeby stanąć na czele jednej z dwóch przystawek. Skompromitowany krakowski filozof musiałby odejść na polityczną emeryturę.
Równie naiwne są także oczekiwania, że Rafał Trzaskowski wraz z opozycyjnym Senatem byliby w stanie zatrzymać PiS-owską „nawałę”. To prawda, że Prezydent za zgodą Senatu może ogłosić ogólnokrajowe referendum (chciał to dwa lata temu zrobić Andrzej Duda, ale nie uzyskał poparcia „swoich” senatorów, co chyba najdobitniej pokazało jaką pozycję ma we własnym ugrupowaniu). Tyle, że do jego ważności potrzeba udziału ponad połowy uprawnionych do głosowania. A to jest praktyczne nierealne i może się zakończyć taka samą kompromitacją osoby Prezydenta jaką na odchodnym zafundował sobie w 2015 roku Bronisław Komorowski.
Pozornie bronią atomową Prezydenta jest prawo veta. Pozornie. Veto bowiem może zostać odrzucone przez Sejm. Potrzeba do tego co prawda 3/5 głosujących, których PiS obecnie nie posiada. Ale większości blokującej (40%) nie ma też Koalicja Obywatelska, która nie we wszystkich sprawach może liczyć na poparcie innych ugrupowań. Już widzę jak posłowie lewicy głosują za utrzymaniem veta Prezydenta wobec kolejnego prezentu Jarosława Kaczyńskiego dla wyborców kosztującego budżet państwa miliardy złotych. Zresztą wątpliwe, żeby Rafał Trzaskowski w ogóle próbował taką ustawę zablokować. Przecież jak się niedawno okazało, jest wielkim zwolennikiem 500+, trzynastej emerytury i innych tzw. prosocjalnych pomysłów partii rządzącej. Jak widać chętnych do rozdawania wyszarpanych resztek kawałków czerwonego płótna Rzeczpospolitej nie brakuje.
Prezydenckie veto pozornie jedynie jest mocnym instrumentem blokującym. W praktyce jest dość łatwe do obejścia. Sposobów jest kilka. Pierwszy można nazwać sanacyjnym, ponieważ stosowany był przed wojną przez współpracowników Józefa Piłsudskiego. Polega na uchwalaniu bardzo ogólnego prawa, co daje urzędnikom dużą swobodę w podejmowaniu decyzji. To oczywiście korupcjogenne i niszczące system prawny rozwiązanie, ale tym akurat doktor prawa Jarosław Kaczyński najmniej się będzie przejmował.
Drugi sposób jest w zasadzie bardziej cywilizowaną wersją pierwszego i polega na wprowadzaniu do ustaw licznych tzw. delegacji ustawowych, na podstawie których organy wykonawcze wydają rozporządzenia szczegółowo regulujące określone kwestie. Trudno uzasadnić veto do ustawy, w której nic kontrowersyjnego nie ma, a rozporządzenia są poza zakresem kompetencji Prezydenta (chyba, że sam jest upoważniony do ich wydania). Tym samym Prezydent naraziłby się na śmieszność wetując ustawę i nie mogąc tego veta sensownie uzasadnić, albo okazałaby się nieskuteczny, gdyby okazało się, że wydane później rozporządzenia zmieniają radykalnie rzeczywistość.
Trzeci sposób można nazwać amerykańskim, ponieważ często stosowany był w USA, zwłaszcza gdy w Kongresie dominowała opozycja wobec urzędującego Prezydenta. Został on zresztą wypróbowany już w Polsce przy okazji uchwalania kolejnych tarcz antykryzysowych. Polega na tym, że w jednej ustawie umieszcza się przepisy regulujące różne sfery życia (ostatnio np. zwiększające kary za nielegalna aborcję, co jak wiadomo ma oczywisty związek z pandemią – aż strach pomyśleć co robili ludzie zamknięci w domach w trakcie lockdownu). Oprócz kontrowersyjnych są tam również takie, które trudno zakwestionować. Prezydent zaś może zawetować całą ustawę, a nie pojedyncze artykuły. Załóżmy, że w ustawie likwidującej w praktyce niezawisłość sędziowską są jednocześnie przepisy dotyczące czternastej (a może już piętnastej) emerytury czy też waloryzacji 500+ (do np. 800+). Czy Rafał Trzaskowski zdecydowałby się na veto narażając na zarzuty, że broni sędziowskiej nadzwyczajnej kasty kosztem biednych emerytów i nieszczęsnych dzieci, którym zabiera szanse rozwoju i skazuje na nędzę? Wątpię. Tylko, że brak veta skompromitowałby go z kolei w oczach tej części opozycji, która poważnie traktuje fundamentalne zasady demokracji i protestuje przeciw stopniowej budowie autorytarnego państwa.
Czy jednak zwycięstwo Andrzeja Dudy, jak twierdzą niektórzy, będzie ostatecznym końcem polskiej demokracji? Nie, ponieważ demokracja, jeżeli definiujemy ją jako wpływ społeczeństwa na władzę, nie jest systemem zero-jedynkowym. Nie ma kraju w pełni demokratycznego, ani też w pełni niedemokratycznego. Nawet w najkrwawszych tyraniach, dyktator zawsze musi się liczyć z możliwym buntem społeczeństwa. Nawet w krajach uważanych za najbardziej demokratyczne, przeciętny człowiek nie ma bezpośredniego wpływu na kierunek rozwoju swojego państwa. W Polsce zaś mamy system coraz bardziej przypominający okres rządów sanacji. Warto w tym miejscu przytoczyć słowa nieżyjącego już historyka, jednego z najwybitniejszych biografów Józefa Piłsudskiego, prof. Andrzeja Garlickiego. „Miał pełnię władzy. Władza oznaczała dlań prawo decyzji. Ostatecznej i niepodważalnej. Oznaczała też, że zakres spraw podlegających tym decyzjom zależy tylko od jego woli. Na tym właśnie polega istota dyktatury. Nie musi jej towarzyszyć zniesienie czy drastyczne ograniczenie praw obywatelskich, likwidacja ciał przedstawicielskich, rządy terroru. Piłsudski rozumiał, ze naprawdę silna władza nie musi swej siły demonstrować; musi jej używać wtedy, gdy jest to potrzebne. Jawna dyktatura, odrzucająca konstytucję i system parlamentarny, byłaby zbyteczną demonstracją siły, a w rzeczywistości wyrazem jej słabości.”
Polska od kilku lat jest na drodze prowadzącej do stanu, który ostatecznie zaistniał w II Rzeczpospolitej w latach 30-tych. 12 lipca być może uczynimy w tym kierunku kolejny krok. Ale nie będzie to moment przełomowy. To czy w Polsce zapanuje łagodna wersja systemu autorytarnego zadecydują kolejne lata. Zależy to od siły nacisku UE, od polityków opozycji, ale przede wszystkim od polskiego społeczeństwa. I dlatego trudno być optymistą.
Karol Winiarski
Wizyta Prezydenta Andrzeja Dudy w Stanach Zjednoczonych była wydarzeniem bez precedensu. Takiego samego zaszczytu doświadczył co prawda przed wyborami do Knesetu premier Izraela Benjamin Netanjahu, ale miało to miejsce ponad miesiąc wcześniej. Była to też zresztą trzecia w ciągu ostatnich miesięcy próba wyłonienia większości parlamentarnej w izraelskim parlamencie i nic nie wskazywało wówczas na to, że tym razem zakończy się sukcesem. Gdyby więc Donald Trump chciał czekać, aż w Izraelu powstanie stabilny rząd, to mógłby już z premierem tego państwa nigdy więcej się nie spotkać. A przecież amerykański Prezydent od lat próbuje doprowadzić do pokoju na Bliskim Wschodzie, powodując zresztą jeszcze większe napięcia i eskalacje regionalnych konfliktów. Tymczasem spotkanie z Andrzejem Dudą odbyło się cztery dni przed pierwszą turą wyborów, decyzja zapadła zaledwie kilka dni wcześniej, a żadnych innych znaczących powodów ku niemu nie było. Nie ulega więc wątpliwości, że jedynym jego celem było udzieleniem mocnego politycznego poparcia przed zbliżającym się wyborczym rozstrzygnięciem. Czy jednak polski Prezydent powinien z takiego zewnętrznego wsparcia skorzystać?
Przekonanie, że uścisk dłoni Donalda Trumpa oraz kolejne obietnice militarne i gospodarcze okażą się wyborczym dopalaczem, może się okazać zawodne. Tym bardziej, że wbrew zapowiedziom otoczenia naszego Prezydenta, rzeczywiste efekty jego rozmów w Waszyngtonie okazały się więcej niż skromne, co jest kolejnym kardynalnym błędem sztabowców urzędującego Prezydenta – nie rozbudza się oczekiwań, których nie jest się w stanie zaspokoić. Nawet przesunięcie części redukowanego w Niemczech personelu wojskowego nie zostało przez Donalda Trumpa jednoznacznie potwierdzone. Na dodatek słabnący w sondażach i, jak wiele na to wskazuje, zbliżający się do końca swoich rządów, amerykański Prezydent, nawet w Polsce uważany jest dość powszechnie za człowieka niepoważnego, a kolejne informacje z prezydenckiej kuchni ujawniane przez jego bliskich współpracowników, kompromitują go coraz bardziej. Wchodząca właśnie do księgarń książka byłego doradcy do spraw bezpieczeństwa Narodowego Johna Boltona pokazuje też jaki rzeczywiście jest stosunek obecnego gospodarza Białego Domu do naszego kraju. Jeżeli ktoś naiwnie myślał, że wstając rano z łóżka Donald Trump pyta się o wydarzenia w Polsce, to musiał się mocno rozczarować.
Niefortunny moment składania wizyty nie powinien jednak przesłaniać kluczowych kwestii naszego bezpieczeństwa narodowego w zapewnieniu którego Stany Zjednoczone odgrywają coraz większą rolę. Nie jest to wyłącznie efekt rządów Zjednoczonej Prawicy i nie nastąpił też po objęciu władzy przez Donalda Trumpa. To stały kierunek polskiej polityki od trzydziestu lat. Wystarczy wspomnieć kompromitujący udział polskich wojsk w agresji na Irak w 2003 roku i udostępnienie CIA bazy w Kiejkutach na miejsce torturowania domniemanych terrorystów islamskich w tym samym okresie. F-16 też nie kupował rząd Prawa i Sprawiedliwości, a pierwsi żołnierze US Army również nie pojawili się dopiero po 2015 roku. Ten wasalny stosunek, który tak dosadnie określił Radosław Sikorski („robienie Amerykanom laski”), charakteryzuje wszystkie polskie siły polityczne, chociaż paradoksalnie największe natężenie taka polityka miała miejsce w okresie rządów SLD i PiS. To o tyle dziwne, że polska lewica kojarzyła się zwykle z innymi sympatiami w polityce zagranicznej i innym protektorem, a PiS z kolei szermując zapowiedziami „wstawania z kolan”, wydawał się daleki od takiego uzależniania naszego kraju od Wielkiego Brata zza oceanu. Czy jednak w praktyce mamy inne wyjście niż stopniowe pogrążanie się w militarnej i gospodarczej zależności od USA?
Krytykując działania obecnego rządu, opozycja podkreśla konieczność dobrej współpracy w ramach UE, co ma nam zapewnić bezpieczeństwo. Problem polega jednak na tym, że są to pobożne życzenia, na dodatek coraz bardziej oderwane od rzeczywistości. Jeżeli Polska zostanie napadnięta, to USA są w stanie udzielić nam pomocy. O ile będą chciały. A będą, jeżeli będzie to zgodne z ich, a nie naszymi, żywotnymi interesami. W przypadku Wspólnoty Europejskiej problem jest poważniejszy. Nie wiadomo czy UE będzie chciała, ale wiadomo, że nawet gdyby tak było, to nie będzie mogła. Próba politycznego zjednoczenia Europy zapoczątkowana traktatem z Maastricht kończy się właśnie całkowitym niepowodzeniem. Nie powstała europejska armia. Nie ma większej współpracy w zakresie uzbrojenia. Nie ma też oczywiście żadnych struktur dowodzenia, a współpraca w ramach PESCO (stała współpraca strukturalna) pozostaje w sferze górnolotnych deklaracji nie popartych realnymi działaniami. Nie to jest jednak najgorsze. Siły zbrojne są tylko narzędziem realizacji polityki zagranicznej. A tej również UE nie ma. Ostatnim wspólnym działaniem było nałożenie sankcji na Rosję po agresji na Ukrainę, ale już rozmowy w sprawie rozwiązaniu konfliktu prowadzili przywódcy Francji i Niemiec bez udziału unijnej dyplomacji. W żadnej innej ważnej sprawie nie udało się w ostatnich latach wypracować wspólnego stanowiska, co chyba najlepiej widać w przypadku konfliktu libijskiego, w którym Francja i Włochy z powodu odmiennych interesów gospodarczych (chodzi oczywiście o ropę) wspierają przeciwne walczące strony. Nie ma więc co liczyć, że w razie zagrożenia któregoś z państw członkowskich, wszystkie pozostałe kraje pośpieszą z pomocą.
Wbrew pozorom podobnie wygląda sytuacja z Paktem Północnoatlantyckim. Pomijając już fakt, że każde traktatowe zobowiązanie jest warte tyle, co papier na którym zostało zawarte, to słynny 5 artykuł Traktatu Waszyngtońskiego, mówi jedynie o podjęciu przez każde państwo „działań, które uzna za konieczne” w razie zaatakowania jednego z państw członkowskich. Biorąc pod uwagę fakt, że obecne działania zbrojne nie zawsze oznaczają otwartą agresję, jest wielce prawdopodobne, że większość państw uznałaby za konieczne … przeprowadzenie konsultacji. Zresztą nawet gdyby chciały, nie miałyby za bardzo czym udzielić militarnego wsparcia. Jedynie armia francuska, brytyjska i turecka dysponują znaczącym potencjałem militarnym, ale żadne z tych państw nie ma swoich żywotnych interesów w Europie Środkowej, a Turcja jest już w zasadzie jedną nogą poza Paktem Północnoatlantyckim. Pozostają Stany Zjednoczone, główny filar NATO – a więc wracamy do punktu wyjścia.
Jest oczywiście możliwość zapewnienia sobie samodzielnie bezpieczeństwa, ewentualnie stworzenia regionalnego sojuszu. Tylko, że poza Polską i krajami bałtyckimi, nikt agresji rosyjskiej się nie obawia. Trójmorze jest taką samą iluzją jak przed wojną Międzymorze czy Trzecia Europa, którą w 1938 roku próbował stworzyć Józef Beck na gruzach jedynego realnego, bo również śmiertelnie zagrożonego, sojusznika przeciw III Rzeszy czyli Czechosłowacji. W efekcie Polska na kilka lat zniknęła z mapy Europy, a Rumunia, Węgry i Słowacja stały się satelitami Niemiec. Jest jeszcze oczywiście Ukraina i Białoruś, ale ze względu na silne sympatie prorosyjskie znacznej części mieszkańców (po kilku latach od agresji większość Ukraińców znów darzy Rosję sympatią) i gospodarcze uzależnienie tych krajów od wschodniego sąsiada, nie można na nich za bardzo liczyć. Zostajemy więc sami z armią, która ma wiele programów zbrojeniowych, tyle że od lat pozostających w sferze planów. Realizacja ich wszystkich, co i tak nie zrównoważyłoby militarnej przewagi Armii Rosyjskiej, wymagałoby co najmniej podwojenia wydatków zbrojeniowych. Wojskami Obrony Terytorialnej żadnego wroga nie pokonamy.
Wynika z tego, że jedyną szansą na przetrwanie jest dla Polski ścisłe podporządkowanie się Stanom Zjednoczonym i modlitwy, żeby Amerykanie nie uznali Rosji za bardziej wartościowego sojusznika w przybierającej na sile rywalizacji z Chinami (być może zresztą już dawno by to zrobili, gdyby nie próby odgrywania roli przywódcy światowego mocarstwa przez Putina). Za to hipotetyczne wsparcie będziemy musieli oczywiście słono płacić uzależniając się nie tylko od dostaw sprzętu militarnego, ale też gospodarczo – dostawy skroplonego gazu łupkowego, budowa sieci 5G, rozwój energetyki jądrowej – nie mając pewności, że w razie zagrożenia zostaniemy potraktowani inaczej niż wspomniana Czechosłowacja przez Francję w 1938 roku (Wielka Brytania nie miała układu sojuszniczego z naszym południowym sąsiadem). Taka bezalternatywna perspektywa byłaby w pełni uprawniona, o ile apriorycznie przyjmiemy jedno założenie – Rosja przygotowuje się do zaatakowania Polski w ciągu kilku najbliższych lat przy użyciu konwencjonalnych sił zbrojnych. A to założenie wcale nie jest takie oczywiste, jak się wielu naszym rodakom wydaje.
Rozważania czy powrót Rosji w okresie rządów Putina do mocarstwowych ambicji, to naturalny żal za utraconym imperium i poczucie krzywdy (przypominające rewizjonistyczne nastroje w Republice Weimarskiej i III Rzeszy) czy też reakcja na działania Zachodu wzmacniające obecność militarną nie tylko w byłych demoludach, ale także w niektórych republikach byłego Związku Radzieckiego, bardziej już teraz powinny interesować historyków. Trzeba jednak zrozumieć, że historycznie NATO jest uważane przez Rosjan za „odwiecznego” wroga i stopniowe jego rozszerzanie na Wschód, co dla nas było działaniem defensywnym, musiało wywołać histeryczną reakcję w Moskwie z obawy przed okrążeniem przez wraże siły. Istotniejsze obecnie jest, że Putin zbudował już silną armię, którą może użyć do realizacji swojej mocarstwowej polityki. Tylko czy rzeczywiście jego zamiarem jest atakowanie kolejnych państw? Wojna z Gruzją zaczęła się, gdy Prezydent Saakaszwili próbował odzyskać kontrolę nad Południową Osetią. Można oczywiście uznawać prawa Gruzji do tej krainy, ale trudno nie brać pod uwagę woli tamtejszej ludności, która w zdecydowanej większości nie chce powrotu pod władzę Tbilisi. Podobnie jest w przypadku Ukrainy. Można się upierać, że referendum na Krymie było nielegalne, ale nikt przecież wcześniej nie kwestionował, że większość mieszkańców tego półwyspu stanowili Rosjanie, a sam Krym znalazł się w granicach Ukrainy dość przypadkowo – jako „prezent” Chruszczowa z okazji 300-lecia zawarcia umowy w Perajasławiu. W Donbasie większość ludności zawsze była rosyjskojęzyczna i z niepokojem przyjmowała narastające nacjonalistyczne tendencje na obszarze Zachodniej Ukrainy, a z czasem także w samym Kijowie. Nie usprawiedliwia to oczywiście rosyjskiej agresji, ale bez woli miejscowej ludności Rosjanie nic by tam nie osiągnęli. Czy głosząc szczytne hasła demokracji i praw człowieka można jednocześnie ignorować wolę mieszkańców żyjących na określonym obszarze? W przypadku Kosowa większość państw zachodnich (w tym Polska) uznała, że tak. W przypadku Osetii Płd., Abchazji czy Krymu było już inaczej.
Wykorzystywanie rosyjskojęzycznej mniejszości w agresywnych działaniach rosyjskiego Prezydenta oznacza, że rzeczywiście zagrożeni może się czuć Łotwa i Estonia, gdzie ponad 20% stanowią Rosjanie (traktowani zresztą przez lata przez etnicznych Łotyszy i Estończyków w sposób skandaliczny), zamieszkujący na dodatek w sposób zwarty niektóre obszary i miasta (w estońskiej Narwie stanowią ponad 90% mieszkańców). W Polsce takich obszarów nie ma, a niewielka mniejszość rosyjska cieszy się takimi samymi prawami jak i pozostali mieszkańcy naszego kraju. Trzeba oczywiście pamiętać, że podobne argumenty wysuwał początkowo również Adolf Hitler, żądając pełnego zastosowania zasady samostanowienia narodów, która wobec terenów zamieszkałych w większości przez ludność niemieckojęzyczną została na konferencji monachijskiej zignorowana (Austrii wbrew woli jej mieszkańców wyrażonej w wyborach w 1919 roku wręcz zakazano przyłączenia do Niemiec). Tyle, że Putin to nie Hitler, a Rosja to nie III Rzesza. Pogłębiająca się gospodarcza i demograficzna zapaść naszego wschodniego sąsiada powodują, że sny rosyjskiego Prezydenta o potędze nigdy nie staną się rzeczywistością. Poza tym Putin ma zbyt wiele do stracenia (materialnie), aby ryzykować otwarty konflikt z Zachodem.
Gdyby jednak nawet przyjąć, że Putin szykuje się do inwazji na Polskę, to czy byłby to klasyczny atak znany z podręczników II wojny światowej? Bardziej prawdopodobna jest wojna prowadzona w zupełnie inny sposób. Tak jak działania w czasie II wojny światowej nie przypominały w niczym tych z czasów poprzedniej wojny (choć upłynęło niespełna ćwierć wieku), to i kolejna wojna będzie prowadzona inaczej. Przed cybernetycznym atakiem na naszą infrastrukturę informatyczną, sieci komórkowe i systemy energetyczne nie uchronią nas Patrioty, F-35, a tym bardziej amerykańscy żołnierze. Kosztowne zabawki, które hurtowo kupujemy od Amerykanów (najczęściej bez żadnego offsetu), mogą się okazać nic nie znaczącym złomem.
Wielcy politycy potrafią się oderwać od utartych schematów myślowych. Być może czas już inaczej spojrzeć na procesy zachodzące we współczesnym świecie i zmianę układu sił, która zachodzi na naszych oczach. Postzimnowojenne struktury i podziały nie muszą wiecznie trwać. Niestety, trudno dostrzec w Polsce poważne siły polityczne, które byłyby w stanie zrozumieć i wyjść naprzeciw tej nowej sytuacji. A szkoda, ponieważ powinniśmy w końcu postawić sobie pytanie – czy zabezpieczenie przed hipotetycznym zagrożeniem ze strony Rosji warte jest realnego i jakże kosztownego uzależnienia od Wielkiego Brata zza Atlantyku?
Karol Winiarski
Miasta te, chociaż oddalone o wiele dziesiątek kilometrów, łączy wiele. Nie mowa tutaj wyłącznie o Drodze Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej i carskim zniewoleniu. Wachlarz wspólnych doświadczeń poważnie wzbogaca karta przemysłu lekkiego. Tutaj, niestety, podobieństwa kończą się, bowiem przywiązanie Sosnowca i Żyrardowa do przeszłości zdecydowanie odmiennie zaznaczało się na przestrzeni lat, czego następstwa są bardzo wyraźnie widoczne tak nad Przemszą, jak Pisią Gągoliną.
Z kronikarskiego obowiązku warto odnotować, że Żyrardów prawa miejskie uzyskał ponad dziesięć lat po Sosnowcu, aczkolwiek już w trzeciej dekadzie XIX budowa fabryki lniarskiej dała impuls do rozwoju osadnictwa. Brak dostępu do surowców naturalnych nie pozwolił na wykształcenie się innych gałęzi przemysłu, co – jak wiadomo – stanowiło klucz do ekspansji Zagłębia Dąbrowskiego.
Bez względu jednak na koleje losu, Sosnowiec i Żyrardów obrały odmienne drogi stawiania czoła przekształceniom gospodarczym. Miastu mazowieckiemu należy, nie bez przesady, oddać palmę pierwszeństwa w tym wyścigu. Niełatwo jednak bezsprzecznie przesądzać o łatwym sukcesie Żyrardowa, który od Sosnowca jest mniejszy, a nadto wolny od balastu restrukturyzacyjnego, będącego echem przemysłu ciężkiego. Można bowiem postawić śmiałą tezę, że to właśnie niższa populacja żyrardowian pozwala silniej skonsolidować się wokół problemu ratowania dziedzictwa, które jeszcze do przełomu wieków przynosiło zyski z produkcji wyrobów odzieżowych.
W Sosnowcu niezmiernie często Włodarze odwołują się do Historii Miasta. Wskazując przy jednej okazji na konieczność czerpania z przeszłości jako źródła regionalnej dumy, nie tracą czasu, by słów pieczołowicie nie wprowadzać w czyny. Wiele przykrości u każdego świadomego Mieszkańca Sosnowca przynosi wizytacja terenów poprzemysłowych Miasta. By wskazać tylko najbardziej jaskrawe przykłady zaniedbań na polu rewitalizacji, warto zafundować Panu Prezydentowi oraz Państwu Radnym przejażdżki na ulice Chemiczną, Gabriela Narutowicza, Kotlarską, Lipową oraz Stefana Żeromskiego. Nie będą to, czego można się spodziewać, wycieczki długie, co wynika ze stosunkowo niewielkiej liczby ocalałych obiektów; należy założyć optymistycznie, że Rządzący byliby w ogóle łaskawi nie zlekceważyć zaproszenia, co tak oczywistym znowu nie jest…
Jak to, proszę Szanownych Czytelników tego „mało poczytnego” Serwisu, sprawa ma się w Żyrardowie? Otóż od pierwszej chwili tam obecności ujmuje poczucie przywiązania do swego pochodzenia. Nie manifestuje się to bynajmniej wyłącznie w postaci pustych sloganów, którymi tak często epatuje się w Sosnowcu (począwszy od – zainicjowanej z pompą – kuriozalnie żenującej ekspozycji znanych Zagłębiaków na przedłużeniu ulicy Legionów, a skończywszy na niechęci Władz do uporządkowania – na wzór Będzina – terenów nad Czarną Przemszą). Każdy fragment pofabrycznych murów został z pietyzmem zachowany potomnym, co – jak uczy niedawne doświadczenie z Sielca-Katarzyny – w Stolicy Zagłębia stanowiłoby tylko realizację zbędnej fanaberii, z maniackim uporem forsowanej przez skandalicznie rozkrzyczaną grupkę Mieszkańców.
Gdy minie się skwer z pomnikiem Philippe’a de Girarda, umiejscowiony przy skrzyżowaniu ulic 1 Maja i Bolesława Limanowskiego, nietrudno nie zauważyć pięknie wyeksponowanej fasady najstarszego budynku reprezentacyjnego (Pałacyk Tyrolski), ze stosowną tablicą informacyjną dla turystów. Stamtąd już tylko krok do prawdziwych pereł Żyrardowa, których koszt odrestaurowania zwrócił się wielokrotnie – niewyłącznie wizerunkowo – po przyznaniu bardzo zaszczytnego tytułu Pomnika Historii. Spragnieni wrażeń goście wybrać mogą się w okolice ulicy Nowy Świat, słynącej z bogatego skupiska zrewitalizowanych (Mieszkańcom Sosnowca należy uzmysłowić, że proces ten nie jest równoznaczny z wyburzeniami) obiektów pofabrycznych, obecnie loftów oraz przestrzeni handlowych. Łaknącym zieleni warto polecić sąsiednią ulicę Karola Dittricha, okalającą park swego Patrona, którego Willa stanowi siedzibę Muzeum Mazowsza Wschodniego. Pracownicy Muzeum z pewnością nie pozostawią nikogo bez solidnego bagażu wiedzy o Żyrardowie, obowiązkowo polecając odwiedzenie zlokalizowanego kilkaset metrów dalej, przy ulicy Żakardowej, Muzeum Lniarstwa. Również tam zaangażowanie P.T. Pracowników każdemu ze zwiedzających przypomni, że w Żyrardowie nie bez kozery do rangi marki można wywindować dumę z pozostałości przemysłu. Do tego stopnia, że przed kilkoma laty Żyrardów otrzymał tytuł Najlepszej Europejskiej Destynacji Turystycznej…
Sosnowiec, co tu dużo kryć, szanse na osiągnięcie podobnych sukcesów na niwie turystyki zaprzepaścił bezpowrotnie. Kogo bowiem z Włodarzy skusi myśl podjęcia działań, z założenia pozbawionych sensu, wzniesienia replik (!) zabudowań poprzemysłowych? Skoro bowiem czas już dawno rozdarł karty, nierzadko w akompaniamencie pożarów, obecnie pozostaje wyłącznie patrzeć na innych z zazdrością. Z gorzką satysfakcją można przywołać słowa Pana Dariusza Jurka, Społecznika znienawidzonego przez Władze Sosnowca, który trafnie festiwal zaniedbań w Mieście nazwał „Sosnowiecką Szkołą Konserwatorską”. Niestety, okazji jej „kultywowaniu” było i jest wiele, co liczyć należy już od czasów Pana Prezydenta Kazimierza Górskiego. Istnym ukoronowaniem działań dewastatorskich była sławetna konferencja w (likwidowanej) Kopalni Mysłowice, w trakcie której jeden z Urzędników z alei Zwycięstwa bez mrugnięcia okiem zaskoczył audytorium sosnowieckimi „receptami” na „rewitalizację”. Wiadomym jest, że łatwiej jest zburzyć, aniżeli ubiegać się – przykładem chociażby Wałbrzycha – o dziesiątki milionów złotych na ocalenie zabytków!
Reasumując, Szanowni Mieszkańcy mojego Miasta, czy istnieją jakiekolwiek sposoby, by Pana Prezydenta Arkadiusza Chęcińskiego skłonić do najmniejszej chociaż refleksji nad obecnym stanem Sosnowca?! Z pewnością na niewiele zdałoby się wystosowanie dla Pierwszego Obywatela Sosnowca zaproszenia do Żyrardowa; podobnie jak entuzjastycznie do Sosnowca zapraszany był Pan Kuba Wojewódzki, tak Pan Prezydent z euforią udawałby się na Mazowsze.
Głos pozornego rozsądku podpowie, że Żyrardów to zupełnie „inna Polska”. Jeżeli jednak przyznać rację podobnym frazesom, dlaczego tak wspaniałe wzorce z nieodległej Czeladzi nie stanowią wyzwania dla Władz Sosnowca?!
Jakub Tomasz Hołaj-Krzak
Warszawa, 24 VI 2020
Powszechnie uważa się, że wybory prezydenckie zmuszają wyborców, których kandydaci nie dostali się do drugiej tury, do wybierania tzw. „mniejszego zła”. Oznacza to konieczność przerzucenia swojego poparcia na osobę, którą większą sympatią się nie darzy, której program nie do końca nam odpowiada, ale i tak jest ona bardziej strawna od jej przeciwnika. Z pewnością jest w tym przekonaniu sporo prawdy. Coraz częściej jednak podobna reguła zaczyna funkcjonować już w pierwszej turze wyborów, mimo możliwości dokonania wyboru spośród znacznie większej liczby kandydatów. Można tą zasadę uznać wyborem „najmniejszego zła”. I tym wskazaniem zapewne wielu wyborców będzie się kierowało przy podejmowaniu decyzji w nadchodzących wyborach.
Słuchając wystąpień kandydatów i czytając ich programy wyborcze można ich z grubsza podzielić na dwie grupy. Pierwsi, zwykle o bardziej prosocjalnych poglądach, obiecują kolejne prezenty dla elektoratu. Mówiąc wprost, starają się kupić wyborców publicznymi, czyli ich własnymi, pieniędzmi. Niektórzy z nich wspominają o konieczności zwiększenia obciążeń podatkowych, ale wyłącznie najbogatszych Polaków, co zawsze może liczyć poparcie wyborców. Jak widać Janosik nie musiałby w Polsce zbójować – mógłby wygodnie żyć dzięki polityce.
Druga grupa, pomstując na populistyczne rozdawnictwo, zapowiada w zamian obniżenie podatków. Ponieważ ubytki budżetu państwa z tego powodu zwykle nie są w pełni rekompensowane długofalowym wzrostem wpływów będących efektem rozwoju gospodarczego, oznacza to konieczność albo ograniczenia wydatków, albo kolejnego wzrostu zadłużenia państwa. Oczywiście to pierwsze rozwiązanie w obecnej rzeczywistości politycznej nie wchodzi w grę. Pozostaje więc druga ewentualność. Tym samym lekką ręką i jedni, i drudzy, starają się przy pełnej akceptacji większości wyborców, obciążyć następne pokolenia zapłatą za lepsze życie. Międzypokoleniowa solidarność została zastąpiona czystym egoizmem.
Najmniej hojny w szafowaniu obietnicami jest Prezydent Andrzej Duda. Powód jest oczywisty. W razie zwycięstwa będzie jedynym, którego zaplecze polityczne będzie można rozliczyć z ich realizacji, ponieważ jeszcze przez co najmniej trzy lata Zjednoczona Prawica sprawować będzie w Polsce władzę. Inni mogą obiecać wszystko. Nawet gdyby wygrali wybory, ani oni, ani popierające ich partie, nie mając większości w Sejmie, nie będą mieli możliwości spełnienia swoich obietnic. A za kilka lat i tak mało kto o nich będzie pamiętał.
Można oczywiście patrzeć przez palce na festiwal rozdawnictwa, którym charakteryzuje się obecna kampania prezydencka. Rola Prezydenta w polskim systemie władzy jest mocno ograniczona. Wybory bezpośrednie wymuszają na kandydatach nadzwyczajna aktywność, która nigdy nie zostanie przełożona na ich realne poczynania w trakcie pełnienia funkcji. Trudno jednak od nich oczekiwać, że ograniczą się jedynie do obietnic występowania w roli arbitra w toczących się walkach między partyjnymi plemionami (zwłaszcza, że większość kandydatów do nich należy) i do godnego reprezentowania Polski na arenie międzynarodowej. To prosta droga do wyborczej katastrofy. Warto jednak zastanowić się nad populizmem zgłaszanych propozycji programowych. Dawniej tego nie było. Kandydaci starali się być odpowiedzialni za swoje słowa, zdając sobie sprawę, że z pustego nawet Salomon nie naleje. Teraz jest zupełnie inaczej, ponieważ takie są oczekiwania elektoratu. Nikt nawet nie stara się tłumaczyć wyborcom, że zwłaszcza w okresie postpandemicznego kryzysu, należy wyjątkowo ostrożnie szafować rozdawniczymi obietnicami. Że może nas czekać kilka trudnych lat. Że należy ograniczyć rozbudzone w ostatnich latach aspiracje. Nie zdają sobie chyba sprawy, że rozczarowanie, które zapewne się wkrótce pojawi, może zmieść ze sceny ich wszystkich i umożliwić dojście do władzy jeszcze większym populistycznym radykałom.
Wszystko wskazuje na to, że wybory prezydenckie rozstrzygną się w drugiej turze. Nie ma też raczej wątpliwości, że zmierzą się w niej Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski. Ostateczny wynik jest trudny do przewidzenia, chociaż od reaktywacji kampanii wyborczej sztab wyborczy obecnego Prezydenta robi wszystko, żeby przegrał on wybory. Mimo remisowych w chwili obecnej sondaży, w dalszym ciągu pozostaje on faworytem drugiej tury – podobnie jak przed wyborami do Parlamentu Europejskiego prawdopodobnie niedoszacowane są w nich głosy prowincji, na której obecny Prezydent cieszy się zdecydowanie większym poparciem. Niestety, pozostali kandydaci nie mają już większych szans nawiązania rywalizacji z prowadzącą dwójką, chociaż wielu z nich miałoby zdecydowanie większe szanse na zwycięstwo w drugiej turze, nie mówiąc już o korzyściach wynikających z przełamania funkcjonującego od kilkunastu lat duopolu. Zamiast tego będziemy mieli eskalację plemiennych walk, które wkrótce przestaną się ograniczać do coraz bardziej agresywnych słownych pojedynków. Oczywistą oczywistością jest, że ani Andrzej Duda, ani Rafał Trzaskowski nie będą w stanie wystąpić przeciw partykularnym interesom popierających ich partii. Nie po to zostali wysłani na prezydencki odcinek frontu.
Złośliwi komentatorzy ostatniej prezydenckiej debaty twierdzili, że jedyną w pełni profesjonalną osobą była na niej tłumaczka języka migowego. Słuchając wystąpień kandydatów trudno nie przyznać im racji. Nawet Andrzej Duda nie błysnął odpowiadając na swoje własne pytania (trzy z pięciu zadanych przez prowadzącego program red. Adamczyka to pytania przygotowane wcześniej przez sztab obecnego Prezydenta). Co ciekawe pozytywnie zaskoczyli kandydaci reprezentujący dwa przeciwne bieguny polskiej sceny politycznej – Krzysztof Bosak i Waldemar Witkowski. Zwłaszcza ten ostatni, odpowiadając konkretnie na pytania, jasno i szczerze prezentował swoje lewicowe poglądy, czego nie można powiedzieć o Robercie Biedroniu. Żaden z nich jednak oczywiście Prezydentem RP nie zostanie.
Wspomniana tłumaczka była jedyną przedstawicielka płci pięknej na wizji – żadnych innych kobiet w tym gronie nie było. Nie spotkało się to jednak z krytyką naszych zawodowych feministek, które dziwnym trafem nabrały w tej sprawie wody w usta. Milczy lewica, ponieważ po szumnych zapowiedziach wystawienia kobiety, kandydatem został Robert Biedroń. Zamilkły również feministki z Koalicji Obywatelskiej, ponieważ musiałyby wyjaśnić dlaczego mężczyzna (Rafał Trzaskowski) jest lepszy od kobiety (Małgorzaty Kidawy-Błońskiej). Od pozostałych ugrupowań zdominowanych przez – jakby to ładnie ujęły w swoim gronie milczące tym razem bojowniczki o prawa kobiet – „męskie, szowinistyczne świnie”, trudno było w ogóle oczekiwać jakiejś reakcji. Jeżeli są wyborcy, którzy chcieli koniecznie poprzeć w wyborach prezydenckich kobietę, to mają pecha – wyboru muszą dokonać spośród jedenastu pełnokrwistych samców. Pozostają jedynie ich małżonki, które z większym lub mniejszym zaangażowaniem starają się wspomóc swoich mężów.
Często mówi się, że w pierwszej turze wyborcy powinni kierować się sercem, a w drugiej rozumem. Warto jednak również już 28 czerwca włączyć organ, który najbardziej odróżnia nas od zwierząt. Tym bardziej, gdy serce przy żadnym kandydacie mocniej nie bije. A takie odczucia zapewne ma liczne grono wyborców patrząc na tegorocznych pretendentów. Znalezienie kandydata w pełni wiarygodnego, doświadczonego i posiadającego odpowiedzialny program należy do kategorii mission impossible. Pozostaje wybór osoby najmniej odbiegającego od ideału – czyli tytułowego najmniejszego zła. Najlepiej takiego, który rozumie, że Polska będąca dużym krajem jest w stanie pomieścić wszystkich Polaków, niezależnie od różniących ich poglądów. Że budowa narodowej wspólnoty nie polega na wyeliminowaniu wszystkich inaczej myślących. Że problemy stojące przez Polską wymagają wspólnego działania, a efekty nie pojawią się w przeciągu jednej czy nawet dwóch kadencji, ale być może trzeba będzie na nie poczekać o wiele dłużej. Że Prezydent RP to głowa państwa, a nie partyjny żołnierz stacjonujący w Pałacu Namiestnikowskim. Że pokój, także wewnętrzny, zawsze jest lepszy od wyniszczającej wojny. Marzenia? Być może. Ale czym byłoby życie bez marzeń.
Karol Winiarski
Wszystko wskazuje na to, że kabaret wyborczy powoli dobiega końca. Po ponad trzech tygodniach oczekiwania, najpierw na opublikowanie uchwały Państwowej Komisji Wyborczej, potem na uchwalenie nowej ordynacji wyborczej, a w końcu na wyznaczenie terminu wyboru przez Marszałek Sejmu (a w zasadzie potwierdzenie czy też ogłoszenie decyzji podjętej wcześniej przez Jarosława Kaczyńskiego), wiadomo już, że decydujące starcie będzie miało miejsce 28 czerwca, a ewentualna dogrywka 12 lipca. I byłoby to powodem do zadowolenia, gdyby nie fakt, że cały proces wyborczy nijak się ma do obowiązującej Konstytucji, o podstawowych zasadach wolnych, demokratycznych wyborów nie wspominając. Co najciekawsze, prawie wszyscy są z tego zadowoleni. Kandydaci, partie polityczne, wyborcy. Zewsząd słychać westchnienia ulgi i powszechne poparcie dla czegoś, co jeszcze niedawno uznane byłoby za działalnie ewidentnie niekonstytucyjne, łamiące demokrację i skrajnie niebezpieczne – ze względu na zagrożenie epidemiczne – dla wyborców. Pokazuje to po raz kolejny, w jak instrumentalny sposób traktowane są przez polityków w Polsce demokratyczne imponderabilia. I jak mało istotne jest to dla wyborców niezależnie od różniących ich poglądów.
Po odwołaniu przez Jarosława Kaczyńskiego majowych wyborów, jedynym w pełni konstytucyjnym sposobem rozwiązania powstałej sytuacji było zastosowanie art. 131, ust. 2, pkt 2 Konstytucji RP, który mówi o zrzeczeniu się urzędu przez Prezydenta RP. Innych, całkowicie zgodnych z obecnie obowiązującą ustawą zasadniczą sposobów nie było. Ponieważ jednak Andrzej Duda nie chciał iść tą drogą (albo też nie dostał zgody na takie rozwiązanie ze strony swojego zwierzchnika z Nowogrodzkiej), to pozostawały rozwiązania wymagające zastosowania przepisów regulujących inne, podobne sytuacje (wnioskowanie per analogiam), co zawsze jednak obarczone jest poważnym ryzykiem interpretacyjnym.
Najsensowniej brzmiała propozycja sformułowana w porozumieniu zawartym przez Jarosława Kaczyńskiego i Jarosława Gowina cztery dni przed pierwotnym terminem wyborów. Stwierdzenie przez Sąd Najwyższy zaistnienia sytuacji analogicznej do nieważności wyboru Prezydenta RP (art. 129, ust. 3) pozwoliłoby wrócić na grunt konstytucyjności wyborów dzięki art. 128, ust. 2, który reguluje kwestie nowych wyborów po stwierdzeniu nieważności wyboru Prezydenta. Zgodnie z nim nowy termin wyborów (wyznaczany najpóźniej 60 dni od daty ogłoszenia) wskazałaby Marszałek Sejmu. Mogłaby to jednak zrobić dopiero w ciągu 14 dni od daty opróżnienia urzędu Prezydenta – czyli w tym przypadku zakończenia kadencji Andrzeja Dudy (6 sierpnia). W praktyce oznaczałoby to przeprowadzenie wyborów w początkach października. Do tego czasu obowiązki głowy państwa zgodnie z art. 131, ust. 2, pkt.3 Konstytucji pełniłaby Marszałek Sejmu. Najważniejszą zaletą takiego rozwiązania (poza względami epidemicznymi), byłaby sądowa droga wprowadzenia go w życie.
Innym rozwiązaniem, ostatecznie przyjętym i zastosowanym, było uznanie przez Państwową Komisję Wyborczą (organ administracyjny, a nie sądowy), że zaistniała sytuacja najbardziej przypomina tą, która określona jest w art. 293 Kodeksu Wyborczego mówiącą o braku zarejestrowanych kandydatów. W takiej sytuacji nowe wybory ogłasza Marszałek Sejmu w ciągu czternastu dni od opublikowania uchwały PKW w Monitorze Polskim. Problem polega jednak na tym, że taka sytuacja nie jest regulowana w Konstytucji, która w ogóle nie przewiduje takiego przypadku. A to stawia pod znakiem zapytania konstytucyjność zapisu Kodeksu Wyborczego, który twórczo postanowiła zastosować PKW. Dało to też możliwość uchwalenia nowej ordynacji, która radykalnie skróciła wszelkie terminy wyborcze, co również nie ma żadnego umocowania w obowiązującej Konstytucji, a wręcz jest sprzeczne chociażby z jej art. 2 określającym Polskę jako demokratyczne państwo prawa.
Trzecią możliwością była ta, która została zaproponowana przez kilku wybitnych konstytucjonalistów. Ich zdaniem należało poczekać do zakończenia kadencji Prezydenta, co oznaczałoby opóźnienie urzędu i zastosować tryb analogiczny do stosowanego przy stwierdzeniu nieważności wyboru. Nie oznaczałoby to jednak całkowitego wyeliminowania problemu braku podstaw konstytucyjnych tego rozwiązania. Obowiązująca Konstytucja RP nie przewiduje bowiem opróżnienia urzędu poprzez zakończenie kadencji, a także nie reguluje kwestii pełnienia obowiązków głowy państwa w takiej sytuacji. To oznaczałoby konieczność poszukania rozwiązań regulujących podobne sytuacje i zastosowania wnioskowania przez analogię. Akurat w tym przypadku nie byłoby to specjalnie trudne, ponieważ zawsze w przypadku zarówno trwałego (art. 131, ust. 2), jak i czasowego (art. 131, ust. 1) opróżnienia urzędu Prezydenta, funkcje tą pełni Marszałek Sejmu.
Mocno wątpliwa była natomiast interpretacja zaproponowana przez prof. Ewę Łętowską, której zdaniem cała ta sytuacja nie tylko, że jest regulowana przez Konstytucję, ale nawet przekazuje pełnienie obowiązków Prezydenta w okresie przejściowym w ręce Marszałka Senatu. Pani profesor powoływała się na art. 131, ust. 3 Konstytucji, który rzeczywiście powierza tą funkcję osobie stojącej na czele izby wyższej polskiego parlamentu, gdy Marszałek Sejmu nie może wykonywać obowiązków Prezydenta RP. Problem polega na tym, że chyba dla wszystkich zapis ten dotyczy okoliczności faktycznych, gdy osoba sprawująca funkcję Marszałka Sejmu nie jest w stanie fizycznie wykonywać tej funkcji – np. przebywa na oddziale intensywnej opieki medycznej. Tymczasem Ewa Łętowska uznała, że regulowany jest w nim określony stan prawny – gdy nie mamy Prezydenta, ale z przyczyn innych niż reguluje to art. 131, ust. 2 (śmierć, zrzeczenie urzędu, stwierdzenie nieważności wyboru, złożenie z urzędu orzeczeniem Trybunału Stanu czy uznanie trwałej niezdolności do pełnienia urzędu uchwałą Zgromadzenia Narodowego). Jak widać możliwość nowego interpretowania praktycznie każdego zapisu naszej Konstytucji jest nieograniczona. Stawia to jednak pod znakiem zapytania jej znaczenie. Skoro można przyjąć tak skrajną interpretację, to równie dobrze można inne zapisy Konstytucji zinterpretować praktycznie w dowolny sposób.
Opublikowanie uchwały PKW było przez trzy tygodnie wstrzymywane przez premiera Morawieckiego, a jego najbliżsi współpracownicy idąc w ślady swojego szefa kłamali w żywe oczy twierdząc, że jest ona analizowana pod względem prawnym. Tłumaczenie, poza tym że fałszywe, było na dodatek absurdalne. Odmowy badania legalności uchwały PKW odmówił Sąd Najwyższy. Dlaczego więc takie prawo miałby mieć przedstawiciel władzy wykonawczej? Nawet kłamać trzeba umieć.
Oczywiście jedynym powodem wstrzymywania się z opublikowaniem uchwały PKW, co zresztą post factum politycy Zjednoczonej Prawicy otwarcie przyznawali, była obawa, że Senat opóźni uchwalenie nowej ordynacji i tym samym wybory będą ogłoszone na podstawie dotychczasowego prawa wyborczego. Co ciekawe, było ono dziełem Prawa i Sprawiedliwości, a weszło w życie tuż przed majowymi wyborami w momencie, gdy wiadomo już było, że one się nie odbędą. Chodziło wówczas jedynie o uzyskanie formalnej – bardzo zresztą wątpliwej – legalizacji wcześniejszych przygotowań do wyborów korespondencyjnych, które pochłonęły prawie 70 mln zł., za co pełną odpowiedzialność prawną powinien ponieść Mateusz Morawiecki. Problemem była zresztą nie tyle zmiana zasad prawa wyborczego, ponieważ to robiono już wcześniej, ale konieczność ogłoszenie harmonogramu wyborów, który uniemożliwiałby ich przeprowadzenie 28 czerwca. O ile bowiem z trudem można jeszcze uznać, że określone terminy w nadzwyczajnych sytuacjach (pandemia) mogą być przesuwane na późniejszy okres, to oczywistym jest, że nie mogą zostać skrócone – nie można przecież dać kandydatom 45 dni na zbieranie podpisów, po czym po kilku dniach ogłosić, że termin jednak mija już po tygodniu. I dlatego z ogłoszeniem uchwały czekano aż ze względu na konstytucyjne terminy (30 dni) Senat nie będzie miał już możliwości przeciągnięcia procedury legislacyjnej poza 14-dniowy termin (od momentu publikacji uchwały Sejmu), jaki Marszałek Sejmu miała na wyznaczenie nowego terminu wyborów.
Nowa ordynacja wyborców w czasie prac w Senacie została jednoznacznie uznana przez czołowych polskich konstytucjonalistów za niekonstytucyjną. Wskazywali oni m. in. na:
– niedochowany kalendarz wyborczy z art. 128 ust. 2 (wybory w czasie kadencji powinny się odbyć najpóźniej 75. dnia przed jej końcem);
– naruszenie zasady równości wyborów (kandydaci „nowi” i „ze starego kalendarza”; nierówność możliwości prowadzenia kampanii kandydatów w porównaniu z ustępującym prezydentem; nierówność dotycząca wyborów krajowych i zagranicznych w obecnych warunkach);
– brak możliwości prowadzenia akcji wyborczej z powodu ograniczeń wynikających ze stanu epidemii.
Wcześniej osoby te były wyrocznią dla polityków opozycji, którzy przy każdej okazji podpierali się ich opiniami, wykazując niekonstytucyjność kolejnych działań Zjednoczonej Prawicy. Teraz nagle okazało się, że nikt nie bierze pod uwagę formułowanych przez nich zastrzeżeń. Wszyscy kandydaci uznali, że 28 czerwca to bardzo dobry termin na przeprowadzenie wyborów, a nowa ordynacja może i ma pewne kontrowersyjne zapisy, ale można je uznać za mało istotne. Skąd taka nagła wolta? Politycy Koalicji Obywatelskiej (czyli w praktyce PO, ponieważ Nowoczesna, Zieloni czy Inicjatywa Polska istnieją bardziej na papierze niż w rzeczywistości), po sukcesach sondażowych Rafała Trzaskowskiego, poczuli krew. Jednocześnie zdawali sobie sprawę, że trend wzrostowy będący głównie efektem premii za świeżość, wiecznie trwać nie będzie. A to oznacza, że jesienią kandydat PO nie mający, jak widać po jego ostatnich „programowych” wypowiedziach, nic ciekawego do zaproponowania (trudno się zresztą temu dziwić skoro jego macierzysta partia jest pod względem programowym wyjałowiona intelektualnie od wielu lat), może mieć znowu problemy z pokonaniem innych kandydatów opozycji. Ci z kolei pogodzili się już z porażką i także ze względów finansowych woleliby już zakończyć kosztowną i wyczerpującą kampanię, która i tak nie dawała im szans na sukces. Oficjalnym usprawiedliwieniem była wola wyborców, tak jakby sondaż opinii publicznej był ważniejszy od zapisów obowiązującej Konstytucji i fundamentalnych zasad demokracji. Tym samym Platforma Obywatelska i inne partie dla doraźnych korzyści politycznych pozbawiły się wiarygodności jako ugrupowania broniące zasad państwa prawa.
Jeszcze bardziej skandaliczną sprawą jest problem zagrożenia epidemicznego. Niebezpieczeństwo masowych zakażeń było jednym z najważniejszych argumentów opozycji żądającej ogłoszenia stanu klęski żywiołowej i przesunięcia tym samym daty wyborów na późniejszy czas. Jeszcze w końcu kwietnia Borys Budka proponował zorganizowanie wyborów 16 maja 2021 roku, twierdząc że wcześniej byłoby to zbyt niebezpieczne. Obecnie ilość zakażeń jest średnio dwa razy większa niż na przełomie marca i kwietnia, gdy opozycja zaczęła kwestionować majowy termin wyborów. Nic też nie wskazuje na to, że do 28 czerwca sytuacja ulegnie radykalnej poprawie. Radykalnie za to zmieniło się też stanowisko rządzących. Jeszcze w kwietniu minister Szumowski twierdził, że tradycyjne wybory (w lokalach wyborczych) będą się mogły odbyć najwcześniej dopiero za dwa lata, a w chwili obecnej jedynym bezpiecznym sposobem wyboru Prezydenta są powszechne wybory korespondencyjne. Teraz nagle okazało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby odbyły się już teraz. Tragiczne doświadczenia Francji, w której po pierwszej turze wyborów samorządowych 15 marca ilość zakażeń i zgonów znacząco się zwiększyła, nie mają już żadnego znaczenia. Partia rządząca powołuje się za to na przykład Korei Płd., gdzie rzeczywiście wybory w połowie kwietnia nie przyniosły żadnych negatywnych konsekwencji. Problem polega jednak na tym, że sposób walki z pandemią w Korei Płd. jest zupełnie inny niż w Polsce, a środki ostrożności w lokalach wyborczych też nie przypominały tych, które mają być wprowadzone w Polsce. Ale zdrowie Polaków nikogo już nie interesuje. I nigdy wcześniej tak naprawdę nie interesowało stanowiąc jedynie element politycznej gry i realizacji partyjnych interesów.
Podobnie nie ma znaczenia brak prawnych możliwości prowadzenia kampanii wyborczej. Oficjalnie w zgromadzeniach może brać udział nie więcej niż 150 osób. Wystarczy zobaczyć jak wyglądają spotkania kandydatów z wyborcami. Gromadzą one setki, a niekiedy nawet tysiące osób. Początkowo, niektórzy, jak Rafał Trzaskowski w Poznaniu, próbowali omijać prawo twierdząc, że to nie wiec wyborczy, a briefing z dziennikarzami, co wyśmiewali nawet związani z opozycją dziennikarze. Teraz już nikt nawet nie udaje. A wszystko to przy zupełnej bierności policji, która jeszcze niedawno zatrzymywała i karała osoby biorące udział w kilkuosobowych demonstracjach albo nawet rekreacyjnie jeżdżących na rowerze. Kazik nie miał racji. Nie tylko Jarosław Kaczyński jest traktowany inaczej niż zwykły śmiertelnik. Wszyscy politycy to w Polsce nadzwyczajna kasta, której przepisy prawa nie obowiązują. A co najgorsze, wyborcom to przeszkadza jedynie wówczas, gdy dotyczy polityków wrażej partii. Jeśli swojej, to jest to jak najbardziej zrozumiałe.
Oczywiście, wszystkie przedstawione wyżej okoliczności powinny spowodować stwierdzenie przez Sąd Najwyższy nieważności wyboru Prezydenta (niezależnie kto nim będzie) za nieważne. Nadzieje takie wyrażają też niektórzy konstytucjonaliści. Jeżeli naprawdę tak myślą, to trudno nie uznać ich naiwności. Sędziowie Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, to oni bowiem będą decydowali o ważności wyborów, z pewnością nie zdecydują się na podjęcie tak radykalnej decyzji. Dotychczasowe doświadczenia pokazują wyraźnie, że starają się oni zachować minimum niezależności, ale jednocześnie jak ognia unikać bezpośredniego starcia z politykami. Dlatego uwzględniając niektóre wyborcze protesty, uznają brak ich wpływu na ogólny wyrok wyborów, zatwierdzając tym samym ważność dokonanego wyboru. Z pewnością nie będą umierali za fundamentalne zasady państwa prawa, których strażnikami być powinni. Czy można im się jednak dziwić, skoro mało komu ich łamanie w naszym kraju przeszkadza? Marszałek Piłsudski, który Konstytucję Marcową określał użytym w tytule terminem, ma we współczesnej Polsce wielu gorliwych wyznawców.
Karol Winiarski
Aktualna sytuacja przedwyborcza dla dużej rzeszy wyborców, którym zależy na Polsce i nie dbają o indywidualne kariery tego lub innego polityka jest ekstremalnie niejasna. Dlatego postanowiłem zastanowić się nad tym, co się będzie działo po wyborach w bliższej, ale także dalszej perspektywie. Rozważania te nie stanowią mojej prognozy w zakresie zbliżających się wyborów prezydenckich, ponieważ kwestia I tury jest już w moim odczuciu rozstrzygnięta, a w drugiej turze szanse kandydatów na tę chwilę są równe. W skrócie wygląda to tak: Bosak walczy o przywództwo w Konfederacji, Kosiniak-Kamysz chciał wykorzystać słabość PO próbując budować swój sen o potędze, a PO ratując swoje życie po szczerych słowach Kidawy-Błońskiej o wyborach majowych, wycofała się mętnie, wprowadzając do gry Trzaskowskiego. Hołownia czegoś chce, ale jeszcze nie wiadomo, czy będzie budował partię, czy zadowoli go wzrost notowań na liście celebrytów. Czego chce Biedroń nie wie sam Biedroń, pozostający raczej kolejnym politycznym celebrytą z zapleczem i środowiskiem, które 5 lat temu ostro występowało przeciwko Komorowskiemu i zagłosowało na Dudę. Kaczyński gra najostrzej, ponieważ jest to również walka o przyszłość, walka o życie, grając jednocześnie ze społeczeństwem w 3 karty.
PiS jest najbardziej konsekwentny w swoim działaniu. Kłamstwo smoleńskie, hagiografia, mitologia L. Kaczyńskiego, katolicka Polska z przewodnią rolą kościoła, gigantomania inwestycyjna na pokaz w stylu gierkowskim, bez żadnych analiz, przy najwyższym spadku inwestycji po 2000 r. Ci co myślą inaczej są zgodnie z ich przekazem zdemoralizowani i bezideowi. To współczesna Targowica, a oni sami powinni być beatyfikowani i posłani do raju. Bo w nich jest pokora, heroiczna uczciwość, kompetencje, prawdomówność, rzetelność, suwerenność i demokracja. TK, SN i sądy powszechne, prokuratura, niepublikowanie orzeczeń TK, to rozmontowanie mechanizmów demokratycznych. Trójpodział władzy zastąpiono jednowładztwem, gdzie nagradza się niekompetentnych aparatczyków, którzy tworzą nowe elity. Afera goni aferę pod ochroną „Państwa”. Ale zgodnie z zasadą im więcej umoczonych tym większa i wierniejsza baza. Liczy się władza i tylko władza. Rozdaje się pieniądze na kredyt, zwłaszcza przed wyborami z podatków tych jeszcze pracujących. Ich telewizja daje igrzyska przekazując manipulacje, półprawdy i kłamstwa będąc jednocześnie głównym źródłem nienawiści. Bo wstajemy z kolan na …pysk. Gorszy sort, zdradzieckie mordy, chamska hołota, wystąpienia bez żadnego trybu. To styl i język, który ja pamiętam z PRL-u. PZPR na własne potrzeby stworzył slogany w stylu Partia- Naród, Partia-Gierek. PiS dziś idzie w tym samym kierunku. Nie należy się jednak dziwić, ponieważ PiS nigdy nie był partią prawicową, a raczej pozostaje partią narodowosocjalistyczną. Co gorsza można się było po 1990 r. spierać, ale wspólnie razem mówiliśmy jednym głosem w sprawach polityki zagranicznej i obronności. PiS to złamał dla potrzeb polityki wewnętrznej stwarzając podział i ten rów pomiędzy politykami, ale i rodzinami z uwagi na „zaśmiecone umysły” będzie trudny do zasypania przez bardzo długi okres czasu.
Z Unii Europejskiej uczyniono bankomat, jednocześnie nie przestrzegając Konstytucji RP i zasad traktatowych obowiązujących w UE. PiS powoli zmierza ku upadkowi, a ich działania podszyte są strachem odpowiedzialności w przyszłości. Ale póki co PiS pozostaje silny słabością pozostałych graczy. PO natomiast w opinii wielu komentatorów okazała się słabnącą siłą polityczną po słabszych wynikach w ostatnim czasie. PO to dzisiaj partia bez widocznego zaplecza intelektualnego, bez programu i bez jakiejkolwiek wizji na przyszłość. Czy aby na pewno? I tak i nie. Budka zastępując Schetynę mógł nadać powiewu świeżości, ale nie wykorzystał w pełni tej szansy. Gołym okiem widać wewnętrzne podziały w środku tej formacji, widoczne pęknięcia i nasilające się konflikty. Partia dalej pozostaje w politycznej defensywie, albo raczej w głębokim kryzysie. Słabością PO pozostają struktury i ludzie tam funkcjonujący, w województwie i mieście, którzy skupieni są na obronie własnych interesów, brak dopływu świeżej krwi i otwartości na tych lepszych i mądrzejszych. Jak to określił klasyk dyktatura wszystko wiedzących ciemniaków, ludzi z kompleksami, brzydkich cieleśnie i duchowo, niedouczonych. Świat wg. nich składa się z zawistników, których należy wyeliminować przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale to czas na nową szansę jaką jest Trzaskowski. To PiS staje się w coraz szerszej opinii bardziej obciachowy. To jednocześnie szansa na konsolidację, wzmocnienie i nowe pomysły. Na ten czas PO wróciła do gry. Tym bardziej, że system dwubiegunowy służy PO i PiS-owi, nieco skonsternowane pozostałe partie opozycyjne przyglądają się tym polaryzacyjnym przekazom. Ponadto oba te ugrupowania polityczne dysponują środkami finansowymi, których innym będzie brakować. Dzisiaj mieć kasę to żyć, a może i budować nową przyszłość.
PSL płynie do przodu niesiona prądem rzeki. Ale czy z pomysłem? Widać wyraźnie, że w pewnym momencie woda sodowa uderzyła Kosiniakowi i jego otoczeniu, a następnie nastąpiło zderzenie ze ścianą. Głupotą było rozpoczęcie walki z PO, ponieważ tylko silna PO i jej elektorat dają im szansę na życie i ewentualne współrządzenie w przyszłości. PSL podjęło próbę budowy pozycji w przyszłości walcząc o poszerzenie elektoratu, szukając go również w średnich i dużych miastach. Tu już nie chodzi o wejście do II tury Kosiniaka, raczej o wyjście z wiejskich opłotków. Pokazują chrześcijańsko – centrowe korzenie chcąc przejąć wyborców centrum. Póki co karmili się słabością PO, później będą chcieli odebrać głosy PiS owi. Nie wierzę jednak mimo wszystko w ich siłę. Czy to ostatnia szarża PSL? Jeszcze nie teraz. Ale wszystko się zdarzyć może.
Lewica również po okresie euforii wpadła w czarną dziurę. Czy zdołają przetrwać w tym formacie i razem w tercecie, celebryci, działacze obciążeni przeszłością, z pomysłami pisowskimi na grecki kryzys w Polsce. Walki frakcyjne, młode wilki gryzące po kostkach, układanie się z PiS-em, bezideowość, stołki w Warszawie i lokalnie, np. Zagłębiu z programami Przydupas+ i Żona na swoim. Dzisiejsza lewica poza szyldem ma niewiele wspólnego z lewicowością. Trudno zrozumieć odcinanie się od współpracy z opozycją i wachlowanie od lewej do prawej i z każdym byle tylko kasa się zgadzała. Przecież to oni pomogli PiS-owi w hucpie
zdalnego sejmu, wsparli polowania z dziećmi, odrzucili poprawki Senatu. Wcześniej porozumieli się z PiS-em w sprawie stołków w komisjach w Sejmie i tu w powiecie będzińskim w poprzedniej kadencji. I wszystko to oczywiście dla dobra ojczyzny. Tej dużej i tej lokalnej. Lewica startowała z hasłem – łączy nas przyszłość, a widać, że łączy raczej przeszłość i kasa. Przecież Czarzasty ze swoją arogancją, butą i cynizmem, i tak i tak łączony będzie z aferą Rywina. Wejście do sejmu wynikało raczej z podanej wcześniej ręki przez PO, którą lewica po cichu gryzie. A wynik nie rzucał na kolana i może się powtórzyć sytuacja z 2015 r. Fatalny pozostaje dalej Biedroń, jako skupiony na sobie celebryta, a Zandberg pozostaje odlotowy gospodarczo (warto przeczytać program). Czy oni są lewicą? Trzeba jednak pamiętać, że Lewica była zawsze i w Polsce i Europie. I raczej nie powinna zniknąć z tej sceny.
Szymon Hołownia, to jest największy znak zapytania na naszej scenie politycznej. Czy to fanaberia wynikająca z inspiracji wyborami na Ukrainie. Czy tylko start celebryty i jedynie na wybory prezydenckie ? Komu będzie odbierał głosy, jeśli jest to dalej idący projekt i czy przetrwa od wyborów prezydenckich do wyborów parlamentarnych w takiej kondycji czy też skonsumuje dzisiejszą popularność łącząc się np. z PO lub PSL . Jeśli przetrwa, to jaki ma plan działania i jaki przede wszystkim program? Czy jest jeszcze miejsce na scenie politycznej dla takiego ugrupowania? Jak historia pokazuje co 4 lata pojawia się projekt polityczny, który wprowadza do sejmu grupę posłów. W takiej sytuacji będzie odbierał głosy każdemu ugrupowaniu, ale najwięcej najpewniej odbierze PO. To będą głosy ich byłych członków, ich rodzin i ich znajomych i innych zawiedzionych i rozczarowanych. Czy jego przyszłość jest przereklamowana? Jest niewątpliwie nowym i ciekawym zjawiskiem na polskiej scenie politycznej. Sprawny, niezły mówca, dobrze trafiający do wybranej grupy z bardzo ciekawym zapleczem intelektualno-doradczym. To mogą być otwarte wrota dla wielu jeszcze niezaangażowanych, jak również byłych i jeszcze dzisiejszych działaczy PO.
Konfederacja – tu jak zwykle najtrudniej o odpowiedź. Z jednej strony takie wartości, jak wolność czy liberalizm gospodarczy. Z drugiej zaś strony skrajny światopogląd i konserwatyzm patriotyczny odwołujący się do siły. Z jednej strony bardzo dziwne postacie, ale z drugiej ciekawe osobowości. Za ich ścianą chyba nie ma już nic. No może jeszcze Międlar z Rybakiem jeśli w danej chwili nie są z Ziobro i Jakim. Konfederacja może zyskiwać przy słabości PiS ich kosztem, nie więcej jednak niż 3-5% co daje miejsce w parlamencie nawet z dwucyfrowym wynikiem. Ale może też zostać skonsumowana poprzez różne działania podejmowane przez PiS. Mogą też pójść razem. Ale mogą się zupełnie rozsypać będąc zlepkiem różnych ludzi, pomysłów czy też zdarzeń i poglądów. A może od początku była i jest to droga donikąd?
To, co jest widoczne na dziś, to brak póki co autentycznego wbrew pozorom lidera na obecnej scenie politycznej i widoczny jak nigdy dotąd partykularyzm rządzących, jak również partykularyzmy występujące po stronie partii opozycyjnych wobec rządzących i wzajemne wobec siebie. Trudno dziś kreślić scenariusze, ponieważ nie należy zapominać o bieżącej sytuacji społeczno-gospodarczej w Polsce, Europie i na świecie. Istotnym elementem pozostanie również to kto zostanie Prezydentem RP (notowania Trzaskowskiego rosną), mając po wyborze bardzo duży wpływ na przyszłość i możliwości oddziaływania zgodnie z konstytucją. Trwa pandemia, a ilość zachorowań w Polsce nie tylko nie spada ale rośnie. Warto wiedzieć, że w lipcu po zakończeniu tarcz 1,2,3,4 – jednej lepszej od drugiej, zrujnowanym budżecie i pustej kasie, drukowaniu na niespotykaną skalę złotówek i „politycznych” stopach procentowych NBP jak wskazują liczni ekonomiści, wysokiej inflacji i rosnących cenach, rozpoczną się wypowiedzenia stosunków pracy dla pracowników. Już jesień, może zima albo wiosna następnego roku może być gorąca. Więc może zgodnie z Konstytucją rządzący zafundują nam któryś ze stanów nadzwyczajnych? Często politycy zapominają, że to co dla nich jest ważne i za co zbierają pochwały od elit i ekspertów, niekoniecznie musi być istotne w danym momencie dla każdego obywatela. Czy po 15 latach przyszedł już czas na przekaz bardziej umiarkowany czy też dalej triumf będzie święcić polaryzacja. W poczynaniach rządzących, jak i opozycji widzimy działania, które jej przysporzą politycznego poparcia, ale też i takie które stwarzają duże ryzyko. Jak to ocenią Polacy, zobaczymy przy urnach. Czas pokaże.
Jarosław Pięta
Pierwsze promienie poniedziałkowego brzasku już dawno wdarły się do gabinetu od strony ulicy Marcelego Nowotki. Z wolna zaczęły swą wędrówkę przez biurko kierującego Wydziałem Inwestycji Obywatela Naczelnika Szaraczka, by chwilę przed godziną rozpoczęcia pracy otulić pozostawioną na solidnym biurku szklankę w plastikowym koszyczku, wypełnioną wspomnieniem po kawie. Prawdziwej, a nie marnym surogacie. O dobrej jakości ziarna nie było łatwo, nawet przy urzędniczych koneksjach.
— Gdyby Społem nie rzuciło czegoś przed Świętem Pracy, byłoby krucho… — mruknął do siebie Szaraczek, zastanawiając się, czy warto zaryzykować problemy gastryczne zalewając powtórnie zleżałe fusy. — Do połowy lipca kawałek, a gdzie tam grudzień! — zreflektował się.
Ponieważ Sekretarki jeszcze nie było, sam musiał pofatygować się do czajnika. — Co to za porządki! Czyżby znowu do jutra wzięła chorobowe?! — burknął pod nosem zirytowany. — Już ja zrobię z tym porządek! — tym razem rzucił na głos, nieprzypadkowo omiatając wzrokiem wodzowskie portrety pod sufitem.
Zamknął za sobą drzwi na klucz, co było oznaką absolutnego zakazu przeszkadzania. Miał dzisiaj zresztą i tak nawał pracy, więc odciął się od sekretariatu nie tylko celem podreperowania zdrowia. Rzucił niedbale gazetę, której czerwone litery na pierwszej stronie krzykliwie przypominały o wczorajszym pochodzie. Nie gorzej niż ból głowy. Zanim rozsiadł się w obitym skajem fotelu, przesunął okienko w kalendarzu. Był 2 maja 1977 roku.
Szaraczek wiedział, że szykuje się długi dzień. — Ci z Wojewódzkiego już zupełnie postradali zmysły! — nie hamował emocji. — Do września mnóstwo czasu, a naciski na ustawienie budżetu obywatelskiego jakieś takie silniejsze niż zwykle. Coś musi być na rzeczy… — zamyślił się, prawą dłonią manipulując przy gałce radioodbiornika.
Chociaż w Prezydium było jeszcze pusto, wolał nie kusić losu. Przelotnie pomyślał o złapaniu fal z Luksemburga, co przecięło jego usta grymasem. Wolnej Europy nie mógłby tutaj posłuchać chociażby dlatego, że było za nisko. Zdecydował się na Trójkę. Pomimo że nie przepadał za inteligencką narracją, z zaciekawieniem słuchał muzyki z Zachodu. — Może puszczą tego całego Jarre’a, co to wcześniej Kordowicz zapowiadał. Niby tacy smutni i stłamszeni w tym kapitalizmie, ale na te wynalazki imperialistyczne mają! — zasępił się. — O! Weźmy takiego Niemena! Gdyby tylko Pagart wydębił tego ARP 2600, to sam dałby radę taki motyw z „Oxygène IV” wyciągnąć. Nasi nie są gorsi, bez dwóch zdań! — zadecydował. Naczelnik Szaraczek nie był na bakier z kulturą. W Szkole na Cedlera żadna akademia nie mogła obyć się bez jego popisowej recytacji. Szkoda tylko, że talentem swym nie zdążył oczarować kadry nauczycielskiej żadnego z ogólniaków… — Gdyby nie Trójka, to tylko z nudów szło by uschnąć. Co by to było, gdyby tak nagle spece z Mysiej by się do ramówki dobrały? — dumał zawiedziony, gdyż na antenie zaserwowano Szostakowicza.
Pozornie odprężony wspomnieniem nowego hitu zza Muru utonął w papierach. Największe wyzwanie to wyprawa do Komitetu Miejskiego. — Znowu ta gęba Rudzielca! — kolejne dzisiaj zdanie sobie sprawy z konfiguracji kalendarza o mało co nie przekreśliło żywota na wpół opróżnionej szklanki z deficytowym napojem. — Gdybym wczoraj urwał się pod Dworcem z tej szopki, miałbym przynajmniej połowę niedzieli dla siebie. Pod „Hydraulikiem” ustawiłbym się w trzecim rzędzie, więc i tak nikt by się nie połapał. W końcu nazwisko zobowiązuje! — pomyślał, wieńcząc rubasznym śmiechem swe przemyślenia, co nie uszło uwadze Pani Zofii, dobijającej się już do gabinetu Naczelnika.
— Panie Naczelniku, dzień dobry! — przywitała się przez uchylone, obite od wewnątrz drzwi. — Pomarańcza Panu Naczelnikowi przyniesłam. Reflektuje Pan Naczelnik? — zaoferowała się ochoczo Pani Zofia.
— Dajcie mi spokój! — wrzasnął i zamknął ostentacyjnie drzwi. — Kawy mi zróbcie! Tylko wiecie jakiej! „Uśmiech kardiologa”, obowiązkowo z trzech łyżeczek. Czubatych
obowiązkowo, a co! — zadekretował, przypominając sobie poradę ulubionego Kardiologa z Dąbrowszczaków.
Zamknął się w nęcących oparach smolistej cieczy. Znad otwartej bumagi odpalił sporta, zaciągnął się głęboko. — To im się poprzewracało w tych łepetynach! Na chorobę potrzebne te głupoty, skoro w Mieście nie ma po czym jeździć. Mosty się sypią, a tramwaje na Klimontowie wyskakują nawet na prostych odcinkach! — zafrasował się nie na żarty. — Jak tak dalej Pierwszy będzie folgował, to nawet Towarzysz Gierek nie poratuje… — prorokował czarno Naczelnik.
Było już trochę przed południem, gdy Szaraczek przecinał ulicę Armii Ludowej, kierując się do Komitetu. Czynił to niechętnie, gdyż nie przypominał sobie, by chociaż jedna rozmowa z Towarzyszem Rudzielcem nie zakończyła się co najmniej nieprzyjemną pyskówką. — Skąd tacy się biorą? Wyższe jakieś tam ma, a szarogęsi się, jakby docentem był! — złorzeczył mijając Czerwonoarmistów, chociaż sam za dużo w życiu książek otwartych nie widział.
Najbardziej okazały gabinet przy Czerwonego Zagłębia przywitał Naczelnika Szaraczka nie tylko wszechobecnymi paprociami oraz dymem importowanych papierosów, ale również tacą po niedawnym raucie, jak też niespodziewanymi gośćmi.
— Uszanowanie Towarzyszu I Sekretarzu! — Szaraczek zgiął się wpół, o mało co wysokim czołem nie dotykając wyglancowanych na tę okazję półbutów zza Odry. Naprędce przeczesał nieśmiałe resztki młodości, co nie uszło uwadze Przewodniczącemu Wojciechowskiemu, słynącemu z grzywy, której nawet Samson nie mógłby się powstydzić.
— No, wreszcie! Czekaliśmy na Was, Szarek! — protekcjonalnie wypalił gospodarz, który nie miał daru do zaprzątania sobie niepotrzebnie głowy nazwiskami. Wychodził z założenia, że to on winien być w centrum uwagi, a nie na odwrót. — Towarzysze z Miejskiej Rady Narodowej oraz Kolega Przewodniczący naszego Oddziału Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej znaleźli czas, by podyskutować na tematy bieżące.
Elegancko przywitał się Radny Pawłowski ze Stronnictwa Demokratycznego. Nie gorzej postąpił Radny Piotrowski, reprezentujący Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. Tylko butny jak zwykle Przewodniczący Wojciechowski rzucił coś niedbale do siebie. Zachowanie gości nie zaskoczyło Naczelnika, w przeciwieństwie do dekoracji lakierowanego stolika. Wiadomym było, że I Sekretarz słynął z awersji do alkoholu. Szaraczek znał pozostałych zgromadzonych dobrze, głównie z dwulicowej natury oraz miałkości moralnej. Radni pochodzili z jednego okręgu – ze Środuli. Przewodniczący mieszkał podobno gdzieś na Mielczarskiego.
— Więc tak, tego… Towarzyszu I Sekretarzu, Szanowni Panowie — wydukał przybyły, zaskoczony niespodziewanymi okolicznościami. — Rozchodzi się o te tężnie, co te je mamy na Kamyszewa i Jasieńskiego pobudować za wolą Ludu. Towarzyszom z Czeladzi one się nie podobają. Narzekają, że drogie, że to burżujskie zachcianki, które nie licują w okresie przejściowych niedoborów. — wyjąkał z duszą na ramieniu.
— Wy mnie tu Szarek oczu nie mydlcie głupotami! — obruszył się I Sekretarz, wyraźnie nie spodziewając się słów krytyki. — Wytyczne z Katowic są, plan trzeba wykonać! — dochodziło zza pleców wpatrzonego w Cerkiew.
— Zgoda Towarzyszu I Sekretarzu, pełna zgoda! — blednąc krygował się Szaraczek, przeczuwając najgorsze. — Ludzie nie mają jednak szacunku do podobnych inwestycji. Jak było z innymi, które importowaliśmy masowo, a następnie powielaliśmy bez opamiętania? Pamięta Towarzysz I Sekretarz zamieszki po przepychaniu ostatniego planu z zakresu rekreacji? „Siłownia pod każdym balkonem” nie każdemu się spodobała. Poza tym w Mieście są inne sprawy, jak chociażby sypiące się mosty na Parkowej — nie odpuszczał Naczelnik.
— Szarek, Szarek! Wyście się nie przejmujcie elementem wywrotowym. Od kiedy to my słuchamy wichrzycieli! Tacy to już stonką nas częstowali, a teraz sieją wrażą propagandę. Pamiętacie, jak to oddawaliśmy niedawno pumptrack? Narzekali, że to tylko tych bigbitowców zachęci, a tu co? Sami garnęli się do malowania trawnika! — przekonywał rozradowany Towarzysz Rudzielec. Zaczął przetrząsać kieszenie marynarki w poszukiwaniu papierośnicy. Wtem zerwał się, słynący z nordyckiej urody, Radny Pawłowski, dzierżąc zapalniczkę w pogotowiu. — Przed mostem postawi się ograniczenie i mamy spokój! — dodał rozbawiony.
Aromatyczny dym partagasa spowił gabinet, co momentalnie odbiło się negatywnie na komforcie Radnego Piotrowskiego. Gospodarz chciał poczęstować zaproszonych, jednak wszyscy odmówili; Towarzysz z Marchlewskiego gustuje w camelach, Radny Pawłowski rzucił odkąd urodził się syn, a Naczelnik odmówił, gdyż nie wypadałoby na tle wyższych rangą zaciągać się nie za swoje.
— A co na to Koledzy Towarzysze? Jakie macie zdanie, hę?! — rzucił niespodziewanie z błyskiem w oku I Sekretarz.
— Вот, это какая шутка! — zaczął wyraźnie zdezorientowany Wojciechowski, wspominając delegatów z Moskwy. — Jak dla mnie, to trzeba wygasić wszelkie opory. Puścić w czerwcu Rodowicz albo Sipińską do Amfiteatru, a na wrzesień do parku Sieleckiego objazdowe saturatory z Czechosłowacji, Węgier, a nawet Rumunii. To z pewnością stłumi wszelki zamęt. Zresztą jak urządzę kolejny jarmark na Franciszoka, to będą mi z ręki jeść! — uspokajał zgromadzonych aparatczyków. — Wygasimy jeszcze Konstantynów, wykończymy ostatnią łobuzerkę! — dodał po namyśle.
— Kolega Pawłowski, co macie do powiedzenia? — zapytał stanowczo Rudzielec.
Radny Stronnictwa Demokratycznego nie reagował. Utkwił tępo wzrok w etykietach prawie pustych butelek, bełkocząc coś pod nosem. Chociaż oficjalnie był wrogiem wszelkich uciech cielesnych, a swego czasu doczekał się na stojąco kilkuminutowej owacji za wniesienie projektu walki z bimbrownikami, to na Mieście było słychać głosy, że nie ma większego konesera „patyka” niż Radny Pawłowski. Złośliwi utrzymywali, że z braku laku Radny nawet poślednią berbeluchą nie pogardzi, ale była to raczej propaganda środowisk sympatyzujących z Kościołem, więc nie dawano temu wiary nawet w kuluarach wrogich stronnictw.
— Eee?! — za sprawą solidnego kuksańca w łopatkę wrócił do żywych indagowany, zmuszony do rozstania z majaczącymi etykietami delicji Polmosu. — Musimy działać pragmatycznie! — odrzekł zdecydowanie. — Nie możemy zbytnio mięknąć, bo w oczach wrogów wyjdziemy na słabeuszy! Musimy wstawać z kolan, a nie padać pod pręgierzem byle rewizjonistów! — rzucił, chociaż sam nie dostrzegał w tym sensu.
— Otóż to! — przebudził się z letargu Radny Piotrowski. — Musimy jak najprędzej wstawać z kolan! — przyznał rację przedmówcy.
— Dobrze, dobrze, Panie Radny! Jak? — I Sekretarz zareagował, o dziwo, wyłącznie na ostatnią wypowiedź.
— Dokładne instrukcje otrzymam z Bieruta… — szybką i sprawdzoną ripostą obronił się Radny opozycyjny wobec pozostałych zgromadzonych, po czym ponownie oddalił się duchem.
— Skoro jesteśmy już w większym gronie, to może warto byłoby — ciągnął Naczelnik Szaraczek — poruszyć problem wycinki drzew. Ludzie szemrają, że to są złe posunięcia, no bo jak to, żeby Miasto z drzewem w nazwie było betonową pustynią? To może wywołać kolejne niepokoje… — skończył wyraźnie zasmucony, spodziewając się nadchodzącej burzy.
— Pos-tęp, Koledzy, pos-tęp! — pompatycznie wykrzyczał sylabizując I Sekretarz! — My się mamy przejmować jakimiś ruinami po zaplutych kapitalistach, a co dopiero głupimi drzewkami i ptaszkami?! Nie po to Stolarskiego i Niwecka zalewają nas stalą, a Jedności prefabrykatami, byśmy teraz się do pańszczyzny cofali! — grzmiał niczym z prezydialnej mównicy.
— Do tego dochodzą problemy z przeciągającymi się innymi planami. Chociażby co z bulwarem Czarnej Przemszy? — zmienił wątek Naczelnik.
— No tak… — zachmurzył się nie na żarty rezydent Komitetu Miejskiego i szybko sięgnął po papierośnicę. — Ja powtarzałem, że temu elementowi ręce trzeba pourywać! Udało się nam z odcinkiem na Środuli, ale z Ostrą Górką to nie przeszło! — prawie wrzeszczał. — Nie wszędzie mamy tak zaangażowanych Kolegów, jak na Środuli! — puścił oko w kierunku zahipnotyzowanego spirytualiami Radnego Pawłowskiego.
— Zawsze wspólnie dla Sosnowca, bez strachu o kręgosłup! — przytoczył hasło wyborcze zainteresowany.
Zdegustowany Naczelnik starał się zebrać myśli. Niewiele wyciągnął z tej rozmowy. Jak przekonać Mieszkańców do tego, co jest pozbawione sensu? Szybko jednak przypomniał sobie
o nieocenionym Koledze Rafalskim, który to słynął z nazywania czarnego białym bez najmniejszego zająknięcia się.
— Jak to dobrze, że Miasto jest w takich rękach! Nasz I Sekretarz to istny Mąż Opatrznościowy!!! — powtórzył w duchu zapamiętane ze szkoleń ideologicznych wytyczne, dzięki czemu zwolniony z wszelkich rozterek natury moralnej wracał Naczelnik do swej samotni przy alei Zwycięstwa.
Jakub Tomasz Hołaj-Krzak
Warszawa, 24 V 2020
Sosnowiec jest Miastem od bez mała stu osiemnastu lat. Chociaż administracyjnie młodym, to osadzonym na solidnych fundamentach dziejowych. Takt niesłychanego postępu, przekształcający błotniste koryta w utwardzone nawierzchnie, a nagim i głodnym dającym schronienie, przez dekady wybijany był przez hutnicze młoty, którym wtórowały gwizdki wieszczące koniec pracy. Naturze przyszło płacić słoną cenę „Ziemi Obiecanej”.
Młodszym Mieszkańcom pozostaje, niestety, słuchać z niedowierzaniem opowieści o atrakcji parku Sieleckiego, jaką był Amfiteatr. Po rozległej widowni na charakterystycznej skarpie nie ma już śladu. Podobnie zresztą, na szczęście, coraz trudniej z pamięci przywołać chwile, gdy spacery wzdłuż Czarnej Przemszy nie zawsze należały do najprzyjemniejszych, a to z powodu charakterystycznej woni dobywającej się z koryta. Niechlubną pamiątką po czasach słusznie minionych są wyloty kolektorów ściekowych, jednak nie należy zapominać, że to przede wszystkim za sprawą upadku przemysłu ciężkiego (oraz ucywilizowaniu jego pozostałości) wygląd dna Rzeki przestał być tajemnicą.
Na progu czwartej dekady kolejnego skoku cywilizacyjnego, liczonego od Wyzwolenia spod okupacji wschodniej, wiele w materii ochrony środowiska naturalnego uczyniono dobrego. Przy tej właśnie okazji bardzo widoczna staje się rola edukacji, którą rozumieć należy jako swoistą lokatę długoterminową; cóż bowiem wnoszą nawet najbardziej kosztowne inwestycje, skoro nie odrobiono lekcji z pracy organicznej? Chociaż jeszcze nie wszystkie idee odnajdują prawdziwe rzesze zwolenników, a co chwila zdarza się słyszeć głosy krytyczne, nie da się ukryć, że „ekologizm” jako „złowroga ideologia” jest słusznym kierunkiem w walce o lepsze jutro. Nie zmienią tego zapewnienia P.T. Polityków pewnej Partii; ponieważ nie żyjemy w Państwie wyznaniowym, zbytniej uwagi nie należy także przywiązywać do słów padających z ambon – skoro Elity skupione wokół Pana Prezesa Kaczyńskiego takowymi się nie sugerują, Obywatele nie mogą tym bardziej się buntować…
Wracając na poletko sosnowieckie, należy przyznać, że nastąpił zdecydowany postęp w dziedzinie ratowania przyrody. Nie tylko przy okazji likwidacji zakładów zatruwających Miasto. Charakter Sosnowca zmienił się; jednym z głównych źródeł przychodów Gminy są usługi. Nie oznacza to, że na prawie stu kilometrach kwadratowych wszystko dzieje się idealnie. Wprawdzie Sosnowca nie omijają problemy globalne, jak chociażby kryzysy hydrologiczne lub zanieczyszczenie powietrza, to na domiar złego na terenie Miasta nietrudno natknąć się na nielegalne wysypiska.
W jakim jednak stanie byłoby Miasto, gdyby nie stojący na straży Pan Prezydent?! Niczym grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że Gmina z chęcią zwiększy pulę środków na dofinansowanie odzysku wody deszczowej. Jest to, co tu dużo kryć, pomysł bardzo dobry. Co jednak poradzić na to, że nawet podwojenie funduszy na jego realizację w dalszym ciągu nie przestaje czynić go doraźnym? Nie zmieni wiele w tej materii nawet to, że inwestycją towarzyszącą będzie modernizacja alejki w parku Jacka Kuronia, w ciągu której po każdych opadach tworzy się znacznych rozmiarów kałuża; po jej zakończeniu w końcu do łask wróci zlokalizowana nieopodal niecka. Chciałoby się zapytać, dlaczego Sosnowiec wyludnia się w szybkim tempie, skoro taką wagę przywiązuje się do komfortu Mieszkańców…
Działania te trudno odczytywać inaczej, jak tylko próby odnajdywania tematów zastępczych. Coraz bardziej nieudolne, ale też z roku na rok poszerzające – niezmiernie mocno nadwątlone – granice cynizmu, gdyż z jednej strony żerujące na wrażliwości społecznej, z drugiej natomiast eksploatujące – i tym samym marnujące – doskonałe inicjatywy. Nie trzeba nawet odwoływać się do problemów spoza wachlarza ekologicznego (zadłużenie Miasta przez budowę obiektów sportowych, sytuacja finansowa Szpitala, przyzwolenie na agonię historycznych zabudowań, etc.). W okamgnieniu blakną pomysły kalibru odzyskiwania wody opadowej, gdy uzmysłowimy sobie, z jakim zapałem Funkcjonariusze Straży Miejskiej ganią niefrasobliwych Mieszkańców, chyłkiem pozbywających się odpadów (w piecach lub na nieużytkach), lub też jaki los spotyka w Sosnowcu drzewa (kwestia realizacji wielu inwestycji w ramach kolejnych edycji budżetu partycypacyjnego; trudno nie wspomnieć o masowej wycince „prewencyjnej” na Klimontowie sprzed wielu miesięcy, cz też niedawnej na Jęzorze).
Warto zastanowić się, czy Radni z Panem Prezydentem na czele przestali martwić się, czy tego rodzaju dysonans wzbudzi jeszcze kogokolwiek zdziwienie. Być może jednak już dała o sobie znać rutyna, która skutecznie zagłusza podobne dylematy. Niczym głos rozsądku przez dudniącą tubę propagandową…
Jakub Tomasz Hołaj-Krzak
Warszawa, 23 V 2020
W ostatnim czasie żyjemy w zalewie bezprawia i absurdu politycznego i prawnego. Komentarze prawnicze tracą sens, skoro ich argumentacja ginie w konfrontacji z argumentami siły politycznej. Nihilizm, jako pogląd filozoficzny całkowicie lub częściowo negujący istnienie pewnych bytów jest formą obowiązującego zachowania w tych czasach. Konformizm staje się normą prawie powszechnie obowiązującą. Stąd też mój wielki szacunek dla tych, którzy kierują się swoim zdaniem, swoim stylem życia, odwagą – czytaj nonkonformizmem.
Dziś mamy sytuację w której unoszący się smród przykryty zostaje, ale tylko powierzchownie perfumami. Mamy patriotyzm udający wyższe wartości z monopolem głoszących go i szerzącą się hipokryzję. Wszechobecny partykularyzm budzi jednak u coraz większej widowni, litość i odruch wymiotny. Coraz bardziej widoczny nawet dla ślepca staje się cynizm i oportunizm polityków udających prawników i prawników, będących tak naprawdę politykami.
Polityka i prawo, to kompletnie dwa różne zjawiska. Gdy dominuje polityka, politycy mogą sobie ustalać, jak orzeknie ten czy inny sąd. Gdyby dominowało prawo, procedury gwarantowałyby to, że państwo jest chronione przed infantylnym politykami. Nieważne jest prawo wyborcze, nieważna jest konstytucja, nieważne są nawet niezawisłe i niezależne sądy oraz prokuratury. Ktoś, kto tak myśli, ktoś, kto uznaje to za swój plan, ktoś kto uznaje, że służy to jego celom politycznym, robi wszystko, żeby go wcielić w życie, stawia się ponad prawo (demokrację) i stawia się poza nawias, jednocześnie narażając się wcześniej czy też później, ale na odpowiedzialność prawną. To, że jednak tak się dzieje, to niestety kompletna porażka społeczeństwa polskiego. Co z obywatelami, czy dadzą się dalej okłamywać i ogłupiać?
W Polsce występuje szerzący się chroniczny brak zaufania pomiędzy rządzącymi, a całą i co najśmieszniejsze, zróżnicowaną opozycją. Dziś mamy, jak to określił jeden z dziennikarzy populistyczną i coraz bardziej ograniczaną na różne sposoby, ale jednak demokrację. Prawo pisane jest na kolanie, doraźnie, podyktowane bieżącymi okolicznościami, najlepiej w nocy i w 3 godziny, bez jakichkolwiek wymaganych opinii autorytetów czy profesjonalnych instytucji. Bo prawo to „MY”. Uchwalający takie prawo pomagają sobie łokciami i kolanami. Mamy do czynienia z manipulowaniem i ludźmi i przepisami. Prawo zostało rozregulowane i popsute. Ludzie natomiast popsuci i rozregulowani.
Tracimy na tym jednak wszyscy poprzez brak jakichkolwiek norm i standardów. Popsute życie polityczne okraszone zostało nienawiścią i licznymi oskarżeniami. Normą stało się stosowanie obowiązującej zasady, jaką jest brak zasad. Etyka zawodowa stała się mitem. Jesteśmy strasznie pokiereszowani, a na dodatek na horyzoncie nie widać możliwości jakiejkolwiek poprawy. Nikt się już nie kieruje racją stanu. Miałcy politycy kopali się i kopią coraz ostrzej po kostkach. Nie swoich, niestety. Naszych kostkach.
Biorąc pod uwagę fakt, że obecnie polityka i to na każdym szczeblu, to jedynie wypadkowa chciejstwa i załapania się do właściwego „układu” przez danego osobnika, a nie zwieńczenie wykształcenia i doświadczenia oraz dorobku pretendenta, to rzeczywiście możemy dojść do wniosku, że politykę robią ludzie marni lub cwani. Jedyne lekarstwo to bezpardonowa walka z populizmem ciemnoty, dyktatury oświecenia i ostrym cieniem mgły. Co zrobić żeby to zmienić?
Jest tylko jeden sposób. Edukować społeczeństwo. Na różne sposoby emancypować społeczeństwo i uświadamiać ludziom ich rolę w nieuniknionych zmianach politycznych i prawnych oraz związanymi z tym skutkami. Niestety, biorąc pod uwagę ten stan rzeczy pierwszych efektów powinniśmy spodziewać się jednak w bardziej odległej niż bliższej perspektywie.
Decyzje polityków, zapadają już tylko na poziomie pijarowym. Wojny ideologiczne i kreowanie wrogów pełnią funkcję mobilizacyjną przed wyborami, a na co dzień zaspakaja się tylko własne aspiracje i kupuje „swój” święty spokój. Czy tacy politycy i prawnicy są potrzebni? Bez kręgosłupa, moralnie i etycznie elastyczni, cyniczni karierowicze. Z jednej strony podobno i brudną ścierką można dużo zetrzeć. Oni, jednak niestety nawet na ścierkach się nie znają. I nic nie może już dziwić. Może niedługo przyjdzie im do głowy, aby M. Trynkiewicza zrobić Rzecznikiem Praw Dziecka, a L. Pękalski zostanie Rzecznikiem Praw Obywatelskich. Biorąc pod uwagę fakt, że wielu polityków trafia tam, gdzie powinni trafiać znamienici prawnicy, a wielu prawników trafia tam, gdzie nigdy by nie trafili gdyby nie polityka, to stan taki przypomina film „Lot nad kukułczym gniazdem”. W końcu Kaligula zrobił swojego konia senatorem. Z drugiej jednak strony znając wielu posłów, senatorów i samorządowców……
Dziś, wszystkie te działania polityków wymykają się zdrowemu rozsądkowi, ale przede wszystkim obowiązującemu prawu. Coraz mniej ambitna polityka, nie jest zajęciem dla ludzi szczególnie uzdolnionych, prawych, skłonnych do altruizmu. Przeciwnie, przyciąga na każdym szczeblu cwaniaczków, którzy widzą w niej sposób na przyśpieszenie kariery oraz możliwość materialnego awansu. Stąd też rodzi się pytanie – czy została w nich jeszcze odrobina przyzwoitości, czy może do reszty zostali złamani? Za G. Orwellem warto jednak przypomnieć takie oto stwierdzenie: „Zapamiętajcie, że za nieszczerość i tchórzostwo zawsze trzeba płacić. Nie wyobrażajcie sobie, że przez całe lata można uprawiać służalczą propagandę na rzecz radzieckiego lub też jakiegokolwiek innego reżimu, a potem powrócić nagle do intelektualnej przyzwoitości. Raz się sk…isz, k… zostaniesz.”
Jarosław Pięta