Wicie, rozumicie
Pierwsze promienie poniedziałkowego brzasku już dawno wdarły się do gabinetu od strony ulicy Marcelego Nowotki. Z wolna zaczęły swą wędrówkę przez biurko kierującego Wydziałem Inwestycji Obywatela Naczelnika Szaraczka, by chwilę przed godziną rozpoczęcia pracy otulić pozostawioną na solidnym biurku szklankę w plastikowym koszyczku, wypełnioną wspomnieniem po kawie. Prawdziwej, a nie marnym surogacie. O dobrej jakości ziarna nie było łatwo, nawet przy urzędniczych koneksjach.
— Gdyby Społem nie rzuciło czegoś przed Świętem Pracy, byłoby krucho… — mruknął do siebie Szaraczek, zastanawiając się, czy warto zaryzykować problemy gastryczne zalewając powtórnie zleżałe fusy. — Do połowy lipca kawałek, a gdzie tam grudzień! — zreflektował się.
Ponieważ Sekretarki jeszcze nie było, sam musiał pofatygować się do czajnika. — Co to za porządki! Czyżby znowu do jutra wzięła chorobowe?! — burknął pod nosem zirytowany. — Już ja zrobię z tym porządek! — tym razem rzucił na głos, nieprzypadkowo omiatając wzrokiem wodzowskie portrety pod sufitem.
Zamknął za sobą drzwi na klucz, co było oznaką absolutnego zakazu przeszkadzania. Miał dzisiaj zresztą i tak nawał pracy, więc odciął się od sekretariatu nie tylko celem podreperowania zdrowia. Rzucił niedbale gazetę, której czerwone litery na pierwszej stronie krzykliwie przypominały o wczorajszym pochodzie. Nie gorzej niż ból głowy. Zanim rozsiadł się w obitym skajem fotelu, przesunął okienko w kalendarzu. Był 2 maja 1977 roku.
Szaraczek wiedział, że szykuje się długi dzień. — Ci z Wojewódzkiego już zupełnie postradali zmysły! — nie hamował emocji. — Do września mnóstwo czasu, a naciski na ustawienie budżetu obywatelskiego jakieś takie silniejsze niż zwykle. Coś musi być na rzeczy… — zamyślił się, prawą dłonią manipulując przy gałce radioodbiornika.
Chociaż w Prezydium było jeszcze pusto, wolał nie kusić losu. Przelotnie pomyślał o złapaniu fal z Luksemburga, co przecięło jego usta grymasem. Wolnej Europy nie mógłby tutaj posłuchać chociażby dlatego, że było za nisko. Zdecydował się na Trójkę. Pomimo że nie przepadał za inteligencką narracją, z zaciekawieniem słuchał muzyki z Zachodu. — Może puszczą tego całego Jarre’a, co to wcześniej Kordowicz zapowiadał. Niby tacy smutni i stłamszeni w tym kapitalizmie, ale na te wynalazki imperialistyczne mają! — zasępił się. — O! Weźmy takiego Niemena! Gdyby tylko Pagart wydębił tego ARP 2600, to sam dałby radę taki motyw z „Oxygène IV” wyciągnąć. Nasi nie są gorsi, bez dwóch zdań! — zadecydował. Naczelnik Szaraczek nie był na bakier z kulturą. W Szkole na Cedlera żadna akademia nie mogła obyć się bez jego popisowej recytacji. Szkoda tylko, że talentem swym nie zdążył oczarować kadry nauczycielskiej żadnego z ogólniaków… — Gdyby nie Trójka, to tylko z nudów szło by uschnąć. Co by to było, gdyby tak nagle spece z Mysiej by się do ramówki dobrały? — dumał zawiedziony, gdyż na antenie zaserwowano Szostakowicza.
Pozornie odprężony wspomnieniem nowego hitu zza Muru utonął w papierach. Największe wyzwanie to wyprawa do Komitetu Miejskiego. — Znowu ta gęba Rudzielca! — kolejne dzisiaj zdanie sobie sprawy z konfiguracji kalendarza o mało co nie przekreśliło żywota na wpół opróżnionej szklanki z deficytowym napojem. — Gdybym wczoraj urwał się pod Dworcem z tej szopki, miałbym przynajmniej połowę niedzieli dla siebie. Pod „Hydraulikiem” ustawiłbym się w trzecim rzędzie, więc i tak nikt by się nie połapał. W końcu nazwisko zobowiązuje! — pomyślał, wieńcząc rubasznym śmiechem swe przemyślenia, co nie uszło uwadze Pani Zofii, dobijającej się już do gabinetu Naczelnika.
— Panie Naczelniku, dzień dobry! — przywitała się przez uchylone, obite od wewnątrz drzwi. — Pomarańcza Panu Naczelnikowi przyniesłam. Reflektuje Pan Naczelnik? — zaoferowała się ochoczo Pani Zofia.
— Dajcie mi spokój! — wrzasnął i zamknął ostentacyjnie drzwi. — Kawy mi zróbcie! Tylko wiecie jakiej! „Uśmiech kardiologa”, obowiązkowo z trzech łyżeczek. Czubatych
obowiązkowo, a co! — zadekretował, przypominając sobie poradę ulubionego Kardiologa z Dąbrowszczaków.
Zamknął się w nęcących oparach smolistej cieczy. Znad otwartej bumagi odpalił sporta, zaciągnął się głęboko. — To im się poprzewracało w tych łepetynach! Na chorobę potrzebne te głupoty, skoro w Mieście nie ma po czym jeździć. Mosty się sypią, a tramwaje na Klimontowie wyskakują nawet na prostych odcinkach! — zafrasował się nie na żarty. — Jak tak dalej Pierwszy będzie folgował, to nawet Towarzysz Gierek nie poratuje… — prorokował czarno Naczelnik.
Było już trochę przed południem, gdy Szaraczek przecinał ulicę Armii Ludowej, kierując się do Komitetu. Czynił to niechętnie, gdyż nie przypominał sobie, by chociaż jedna rozmowa z Towarzyszem Rudzielcem nie zakończyła się co najmniej nieprzyjemną pyskówką. — Skąd tacy się biorą? Wyższe jakieś tam ma, a szarogęsi się, jakby docentem był! — złorzeczył mijając Czerwonoarmistów, chociaż sam za dużo w życiu książek otwartych nie widział.
Najbardziej okazały gabinet przy Czerwonego Zagłębia przywitał Naczelnika Szaraczka nie tylko wszechobecnymi paprociami oraz dymem importowanych papierosów, ale również tacą po niedawnym raucie, jak też niespodziewanymi gośćmi.
— Uszanowanie Towarzyszu I Sekretarzu! — Szaraczek zgiął się wpół, o mało co wysokim czołem nie dotykając wyglancowanych na tę okazję półbutów zza Odry. Naprędce przeczesał nieśmiałe resztki młodości, co nie uszło uwadze Przewodniczącemu Wojciechowskiemu, słynącemu z grzywy, której nawet Samson nie mógłby się powstydzić.
— No, wreszcie! Czekaliśmy na Was, Szarek! — protekcjonalnie wypalił gospodarz, który nie miał daru do zaprzątania sobie niepotrzebnie głowy nazwiskami. Wychodził z założenia, że to on winien być w centrum uwagi, a nie na odwrót. — Towarzysze z Miejskiej Rady Narodowej oraz Kolega Przewodniczący naszego Oddziału Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej znaleźli czas, by podyskutować na tematy bieżące.
Elegancko przywitał się Radny Pawłowski ze Stronnictwa Demokratycznego. Nie gorzej postąpił Radny Piotrowski, reprezentujący Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. Tylko butny jak zwykle Przewodniczący Wojciechowski rzucił coś niedbale do siebie. Zachowanie gości nie zaskoczyło Naczelnika, w przeciwieństwie do dekoracji lakierowanego stolika. Wiadomym było, że I Sekretarz słynął z awersji do alkoholu. Szaraczek znał pozostałych zgromadzonych dobrze, głównie z dwulicowej natury oraz miałkości moralnej. Radni pochodzili z jednego okręgu – ze Środuli. Przewodniczący mieszkał podobno gdzieś na Mielczarskiego.
— Więc tak, tego… Towarzyszu I Sekretarzu, Szanowni Panowie — wydukał przybyły, zaskoczony niespodziewanymi okolicznościami. — Rozchodzi się o te tężnie, co te je mamy na Kamyszewa i Jasieńskiego pobudować za wolą Ludu. Towarzyszom z Czeladzi one się nie podobają. Narzekają, że drogie, że to burżujskie zachcianki, które nie licują w okresie przejściowych niedoborów. — wyjąkał z duszą na ramieniu.
— Wy mnie tu Szarek oczu nie mydlcie głupotami! — obruszył się I Sekretarz, wyraźnie nie spodziewając się słów krytyki. — Wytyczne z Katowic są, plan trzeba wykonać! — dochodziło zza pleców wpatrzonego w Cerkiew.
— Zgoda Towarzyszu I Sekretarzu, pełna zgoda! — blednąc krygował się Szaraczek, przeczuwając najgorsze. — Ludzie nie mają jednak szacunku do podobnych inwestycji. Jak było z innymi, które importowaliśmy masowo, a następnie powielaliśmy bez opamiętania? Pamięta Towarzysz I Sekretarz zamieszki po przepychaniu ostatniego planu z zakresu rekreacji? „Siłownia pod każdym balkonem” nie każdemu się spodobała. Poza tym w Mieście są inne sprawy, jak chociażby sypiące się mosty na Parkowej — nie odpuszczał Naczelnik.
— Szarek, Szarek! Wyście się nie przejmujcie elementem wywrotowym. Od kiedy to my słuchamy wichrzycieli! Tacy to już stonką nas częstowali, a teraz sieją wrażą propagandę. Pamiętacie, jak to oddawaliśmy niedawno pumptrack? Narzekali, że to tylko tych bigbitowców zachęci, a tu co? Sami garnęli się do malowania trawnika! — przekonywał rozradowany Towarzysz Rudzielec. Zaczął przetrząsać kieszenie marynarki w poszukiwaniu papierośnicy. Wtem zerwał się, słynący z nordyckiej urody, Radny Pawłowski, dzierżąc zapalniczkę w pogotowiu. — Przed mostem postawi się ograniczenie i mamy spokój! — dodał rozbawiony.
Aromatyczny dym partagasa spowił gabinet, co momentalnie odbiło się negatywnie na komforcie Radnego Piotrowskiego. Gospodarz chciał poczęstować zaproszonych, jednak wszyscy odmówili; Towarzysz z Marchlewskiego gustuje w camelach, Radny Pawłowski rzucił odkąd urodził się syn, a Naczelnik odmówił, gdyż nie wypadałoby na tle wyższych rangą zaciągać się nie za swoje.
— A co na to Koledzy Towarzysze? Jakie macie zdanie, hę?! — rzucił niespodziewanie z błyskiem w oku I Sekretarz.
— Вот, это какая шутка! — zaczął wyraźnie zdezorientowany Wojciechowski, wspominając delegatów z Moskwy. — Jak dla mnie, to trzeba wygasić wszelkie opory. Puścić w czerwcu Rodowicz albo Sipińską do Amfiteatru, a na wrzesień do parku Sieleckiego objazdowe saturatory z Czechosłowacji, Węgier, a nawet Rumunii. To z pewnością stłumi wszelki zamęt. Zresztą jak urządzę kolejny jarmark na Franciszoka, to będą mi z ręki jeść! — uspokajał zgromadzonych aparatczyków. — Wygasimy jeszcze Konstantynów, wykończymy ostatnią łobuzerkę! — dodał po namyśle.
— Kolega Pawłowski, co macie do powiedzenia? — zapytał stanowczo Rudzielec.
Radny Stronnictwa Demokratycznego nie reagował. Utkwił tępo wzrok w etykietach prawie pustych butelek, bełkocząc coś pod nosem. Chociaż oficjalnie był wrogiem wszelkich uciech cielesnych, a swego czasu doczekał się na stojąco kilkuminutowej owacji za wniesienie projektu walki z bimbrownikami, to na Mieście było słychać głosy, że nie ma większego konesera „patyka” niż Radny Pawłowski. Złośliwi utrzymywali, że z braku laku Radny nawet poślednią berbeluchą nie pogardzi, ale była to raczej propaganda środowisk sympatyzujących z Kościołem, więc nie dawano temu wiary nawet w kuluarach wrogich stronnictw.
— Eee?! — za sprawą solidnego kuksańca w łopatkę wrócił do żywych indagowany, zmuszony do rozstania z majaczącymi etykietami delicji Polmosu. — Musimy działać pragmatycznie! — odrzekł zdecydowanie. — Nie możemy zbytnio mięknąć, bo w oczach wrogów wyjdziemy na słabeuszy! Musimy wstawać z kolan, a nie padać pod pręgierzem byle rewizjonistów! — rzucił, chociaż sam nie dostrzegał w tym sensu.
— Otóż to! — przebudził się z letargu Radny Piotrowski. — Musimy jak najprędzej wstawać z kolan! — przyznał rację przedmówcy.
— Dobrze, dobrze, Panie Radny! Jak? — I Sekretarz zareagował, o dziwo, wyłącznie na ostatnią wypowiedź.
— Dokładne instrukcje otrzymam z Bieruta… — szybką i sprawdzoną ripostą obronił się Radny opozycyjny wobec pozostałych zgromadzonych, po czym ponownie oddalił się duchem.
— Skoro jesteśmy już w większym gronie, to może warto byłoby — ciągnął Naczelnik Szaraczek — poruszyć problem wycinki drzew. Ludzie szemrają, że to są złe posunięcia, no bo jak to, żeby Miasto z drzewem w nazwie było betonową pustynią? To może wywołać kolejne niepokoje… — skończył wyraźnie zasmucony, spodziewając się nadchodzącej burzy.
— Pos-tęp, Koledzy, pos-tęp! — pompatycznie wykrzyczał sylabizując I Sekretarz! — My się mamy przejmować jakimiś ruinami po zaplutych kapitalistach, a co dopiero głupimi drzewkami i ptaszkami?! Nie po to Stolarskiego i Niwecka zalewają nas stalą, a Jedności prefabrykatami, byśmy teraz się do pańszczyzny cofali! — grzmiał niczym z prezydialnej mównicy.
— Do tego dochodzą problemy z przeciągającymi się innymi planami. Chociażby co z bulwarem Czarnej Przemszy? — zmienił wątek Naczelnik.
— No tak… — zachmurzył się nie na żarty rezydent Komitetu Miejskiego i szybko sięgnął po papierośnicę. — Ja powtarzałem, że temu elementowi ręce trzeba pourywać! Udało się nam z odcinkiem na Środuli, ale z Ostrą Górką to nie przeszło! — prawie wrzeszczał. — Nie wszędzie mamy tak zaangażowanych Kolegów, jak na Środuli! — puścił oko w kierunku zahipnotyzowanego spirytualiami Radnego Pawłowskiego.
— Zawsze wspólnie dla Sosnowca, bez strachu o kręgosłup! — przytoczył hasło wyborcze zainteresowany.
Zdegustowany Naczelnik starał się zebrać myśli. Niewiele wyciągnął z tej rozmowy. Jak przekonać Mieszkańców do tego, co jest pozbawione sensu? Szybko jednak przypomniał sobie
o nieocenionym Koledze Rafalskim, który to słynął z nazywania czarnego białym bez najmniejszego zająknięcia się.
— Jak to dobrze, że Miasto jest w takich rękach! Nasz I Sekretarz to istny Mąż Opatrznościowy!!! — powtórzył w duchu zapamiętane ze szkoleń ideologicznych wytyczne, dzięki czemu zwolniony z wszelkich rozterek natury moralnej wracał Naczelnik do swej samotni przy alei Zwycięstwa.
Jakub Tomasz Hołaj-Krzak
Warszawa, 24 V 2020