Młodzi publicyści – „Dobra zmiana na zakręcie”
Dobra zmiana przechodzi zmiany – jak się okazuje, nie tylko personalne. Odejście Beaty Szydło i nieco kontrowersyjne wprowadzenie na stanowisko premiera Mateusza Morawieckiego politycy PiS tłumaczą „zmianą akcentów”: dotychczas rząd kładł nacisk na sprawy społeczne, a teraz ma się zająć przede wszystkim gospodarką i innowacjami. Niejasnym pozostaje, dlaczego ta korekta planów partii rządzącej wymagała odwołania premier cieszącej się – według sondaży – zaufaniem Polaków, której sukcesy przez ostatnie dwa lata wysławiano pod niebiosa i której rząd zaledwie kilka dni temu obroniono przed wnioskiem o wotum nieufności. Mateusz Morawiecki natomiast to postać raczej obca elektoratowi PiS, nieposiadająca dostatecznej charyzmy, typ raczej biurokraty niż polityka z krwi i kości, wreszcie – były doradca Donalda Tuska. Czy zatem na pewno należy wierzyć politykom partii rządzącej, kiedy mówią, że takie ryzykowne zagranie było spowodowane wyłącznie reorientacją założeń rządu (o której to reorientacji, nawiasem mówiąc, usłyszeliśmy dopiero po fakcie)?
Politycy PiS starają się unikać wiązania aspektu rekonstrukcji rządu z działaniami Andrzeja Dudy, od kilku miesięcy uparcie sypiącego piach w tryby dobrej zmiany. Odmiennego zdania są niektórzy publicyści, którzy podnoszą, iż Jarosław Kaczyński wstrzymywał się z przeprowadzeniem rekonstrukcji rządu do czasu, gdy zakończą się rozmowy na szczycie między nim a prezydentem dotyczące rozdziału tek ministerialnych w odnowionym rządzie, słowem – targowanie się o stołki. Pewną poszlaką wskazującą na taki bieg wydarzeń jest fakt, że Beata Szydło zapowiadała metamorfozę rządu już pod koniec października. Stwierdziła wtedy, że rekonstrukcja została w pełni uzgodniona z prezesem Kaczyńskim i że nazwiska nowych ministrów zostaną podane do wiadomości „za kilkanaście dni”. Jak wiemy, żadnych nazwisk nie podano, a zamiast tego nastąpiła seria dalszych tajemniczych spotkań między prezesem Kaczyńskim a prezydentem Dudą, podczas których obydwaj panowie bardzo pilnie nad czymś debatowali. Z drugiej strony pan prezydent kontynuował swoje dąsy, których kulminacją było zaproszenie Donalda Tuska na obchody Święta Niepodległości 11 listopada. Pamiętając sławne przemówienie prezesa, kiedy to miotając iskry z oczu nawoływał totalną opozycję do „niewycierania dobie mord…” i oskarżał polityków z tego grona o zamordowanie jego brata, nietrudno sobie wyobrazić, jak bolesny dla Jarosława Kaczyńskiego musiał to być policzek.
Nietrudno też domyślić się, co było stawką w negocjacjach między prezydentem a prezesem – była to rzecz jasna aprobata dla ustaw „sądowych”, jak również innych, przy pomocy których dobra zmiana będzie prowadziła nas ku świetlanej przyszłości. Pamiętamy wszyscy, w jaką konsternację wprawił cały kraj Andrzej Duda, kiedy w lipcu zawetował wspomniane ustawy, wbijając tym samym nóż w plecy swojemu politycznemu ojcu chrzestnemu, Jarosławowi Kaczyńskiemu. Część zwolenników obozu rządzącego wpadła wtedy w histerię – spodziewali się oni niebawem ujrzeć, jak to pod egidą Angeli Merkel prezydent wraz z Ryszardem Petru i Grzegorzem Schetyną przejmują stery naszego państwa, po czym natychmiast robią zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i pełną parą płyną do Berlina, aby tam złożyć przed niemiecką kanclerz wiernopoddańczy pokłon. Roiło się także od plotek o zupełnie nowym prezydenckim ugrupowaniu, w skład którego weszliby posłowie PSL, Kukiz 15 i partii Jarosława Gowina. Niewielu było naiwnych, którzy liczyli na to, że prezydent nagle zmienił swoje nastawienie do polskiej sceny politycznej i od tej pory zacznie pełnić rolę neutralnego arbitra i strażnika konstytucji. Wśród możliwych wyjaśnień tego niecodziennego zjawiska wymieniano jeszcze perfidną ustawkę oraz niemające jakiegoś drugiego dna jednorazowe fochy Andrzeja Dudy, który nagle postanowił zaznaczyć swoją obecność, niczym dziecko, które dla zwrócenia uwagi rodziców z prowokacyjną miną rozbija szklany wazon. Wszystkie powyższe teorie miały swoje plusy i minusy, jednak żadna nie brzmiała dostatecznie przekonująco dla poszczególnych ugrupowań politycznych, które do Andrzeja Dudy odnosiły się ostrożnie, jak gdyby nie mogły odgadnąć jego prawdziwych zamiarów. I trzeba przyznać, że prezydenta rozgryźć nie udało się chyba do tej pory, on sam zaś na zdradzieckich wetach nie poprzestał, w następnych miesiącach wciąż dolewając oliwy do ognia.
Jego przepychanki z Antonim Macierewiczem rozpoczęły się, jak pamiętamy, od odrzucenia przez Andrzeja Dudę nominowania zaproponowanych przez ministra obrony generałów. W przypływie jadowitej mściwości minister nakazał wówczas kontrwywiadowi wszczęcie postępowania przeciwko generałowi Kraszewskiemu, uważanemu w kręgach wojskowych za człowieka prezydenta. Prezydent zrewanżował się oskarżając ministra obrony o „stosowanie ubeckich metod”, czego prominentny działacz demokratycznej opozycji w okresie PRL nie mógł odebrać inaczej jak splunięcie w twarz. Wiele mówi się także o sporze prezydenta z ministrem sprawiedliwości, Zbigniewem Ziobrą. Wskazują na to złożone przez prezydenta projekty zawetowanych uprzednio ustaw, z których wynika, że Andrzejowi Dudzie nie odpowiadało nie tyle upolitycznienie Krajowej Rady Sądownictwa, co raczej fakt, że zbyt wielki wpływ na wybór jej członków miałby właśnie Zbigniew Ziobro. Zresztą same zawetowane ustawy w swoim pierwotnym kształcie były sztandarowymi projektami ministra sprawiedliwości – mówi się nawet, że po ich uchwaleniu Zbigniew Ziobro będzie dobrej zmianie potrzebny jak piąte koło u wozu, w związku z czym będą podejmowane próby, jak to się ładnie mówi, ograniczania jego znaczenia. Ze wszystkich tych przesłanek wynika, zdaniem niektórych, że na naszych oczach rozgrywa się następujący scenariusz: Andrzej Duda popadł w konflikt z ministrami obrony i sprawiedliwości, w związku z czym zawarł z prezesem Kaczyńskim umowę, na mocy której zobowiązał się „przyklepać” ustawy sądowe w zamian za odwołanie z rządu wspomnianych ministrów.
Powyższa teoria, nie dość że można ją będzie zweryfikować dopiero w styczniu – kiedy to mamy poznać zmiany personalne w gronie ministrów – to w dodatku rodzi więcej pytań niż odpowiedzi. Po pierwsze, jeśli prezydent stanął w szranki z panami Ziobrą i Macierewiczem, to dlaczego dostało się także Beacie Szydło? Klasyk pisał, że „biada podrzędnym istotom, kiedy wchodzą między ostrza potężnych szermierzy”, toteż możliwe, że była premier stanęła po stronie podległych sobie ministrów, czym ściągnęła na siebie gniew prezydenta. A może nawet nic takiego się nie stało, ale Andrzej Duda chciał obsadzić fotel premiera bardziej zaufanym – ze swojego punktu widzenia – człowiekiem. Mogło być też zupełnie na odwrót i Beata Szydło zwróciła się za bardzo w stronę prezydenta, co zaniepokoiło Jarosława Kaczyńskiego, wobec czego ustalono, że w ramach równowagi sił… i tak dalej. Przy czym warto zauważyć, że w przemówieniu z okazji desygnacji nowego premiera Andrzej Duda nazwał Mateusza Morawieckiego „swoim premierem”. Czas pokaże, czy te słowa traktować jako rodzaj komplementu, czy też kryje się za nimi coś więcej.
Drugie, może istotniejsze pytanie, to z jakiego właściwie powodu Andrzej Duda wkroczył na wojenną ścieżkę z Antonim Macierewiczem i Zbigniewem Ziobro? Nie sposób dowieść, że zarzewiem konfliktu były jakieś nominacje generalskie albo inne tego typu błahostki. Rozważania na ten temat muszą prędzej czy później zaprowadzić nas raczej w stronę zakulisowych walk frakcyjnych w łonie rządzącej partii. Może to być nie do przyjęcia dla tych wyborców PiS, którzy w owej formacji widzieli zrzeszenie krystalicznych patriotów i oddanych sprawie idealistów, ale trzeba zaakceptować, że od tego między innymi są politycy, aby walczyć o władzę, w szczególności o władzę nad swoim obozem politycznym. Tymczasem niektórzy wewnątrz partii rządzącej wyodrębniają aż cztery frakcje – ziobrystów, gowinowców, kaczystów (tzw. „zakon PC”) oraz stronnictwo Beaty Szydło. Nie wiadomo, czy prezydent Duda sympatyzuje z jedną z tych frakcji, czy też usiłuje założyć swoją własną; nie wiadomo też, jakie dokładnie zakulisowe powiązania łączą Zbigniewa Ziobrę, Antoniego Macierewicza i trzeciego ministra przeznaczonego jakoby do odstrzału, czyli Witolda Waszczykowskiego.
Dobrze, powiedzą niektórzy, istnieją sobie te frakcje, ale skąd nagle taka kulminacja napięcia między nimi? I tutaj dopiero otwiera się pole do spekulacji. Interesującą teorię przedstawił poseł Jacek Wilk, według którego gra toczy się o schedę po Jarosławie Kaczyńskim – niewykluczone, że stan zdrowia prezesa jest gorszy, niż nam się wydaje, a on sam patrzy już na księżą oborę. Niewykluczone, ale dowodów na to brak. A może to Jarosław Kaczyński poczuł się zagrożony wzrastającą pozycją Antoniego Macierewicza i w zamian za obsadzenie kilku rządowych stanowisk ludźmi prezydenta doprowadził do postawienia Andrzeja Dudy w niejednoznacznej sytuacji, jako mąciciela i przeciwnika ministra obrony? Takie domysły można snuć w nieskończoność. Czegokolwiek pewnego dowiemy się najwyraźniej dopiero z dniem ogłoszenia roszad personalnych w Radzie Ministrów, czyli już w przyszłym roku. Niektórzy idą jeszcze dalej i w sporach personalnych widzą zapowiedź rozpadu partii rządzącej. Wydaje się, że autorytet prezesa Kaczyńskiego jest na tyle mocny, że zdoła poskromić walczące watahy i do zupełnego rozpadu PiS nie dojdzie. Z drugiej strony jakiekolwiek wewnętrzne tarcia w partii rządzącej skwapliwie wykorzysta totalna opozycja, dla której, jakby nie patrzeć, są one jedyną szansą na odsunięcie „ciemnogrodu” od władzy.
Łukasz Marczak
Fot. Andrzej Hrechorowicz/KPRP