Granica
Dwa weta Prezydenta Andrzeja Dudy zaskoczyły zdecydowaną większość Polaków. Najbardziej chyba polityków jego macierzystego obozu politycznego, którzy nie kryli zdenerwowania. Ich reakcje świadczą zresztą o tym, że o żadnej „ustawce” być nie może. Z kolei wedle dość powszechnej opinii Andrzej Duda w końcu wybił się na niepodległość, a przynajmniej rozpoczął proces uniezależniania się od swojego dotychczasowego środowiska. Niektórzy chcieliby już go widzieć jako twórcę nowego obozu politycznego i gwaranta utrzymania niezależności wymiaru sprawiedliwości. To stanowczo zbyt optymistyczne oczekiwania wobec Prezydenta RP, które na dodatek nie znajdują potwierdzenia w faktach.
Przede wszystkim w swoich wystąpieniach tłumaczących zawetowanie dwóch ustaw Prezydent nie wspomniał o ich niekonstytucyjności. Nie wynikało z nich również, że powodem odesłania obydwu ustaw do Sejmu był sprzeciw wobec skróceniu kadencji członków Krajowej Rady Sądownictwa (co ciekawe, kilka miesięcy wcześniej przez chwilę miał co do tego wątpliwości) czy też możliwość odesłania sędziów Sądu Najwyższego, w tym Pierwszego Prezesa tego organu, w stan spoczynku. W zasadzie jedynym merytorycznym powodem miało być przekazanie szerokich kompetencji w zakresie decydowania o składzie Sądu Najwyższego Prokuratorowi Generalnemu (w rzeczywistości Ministrowi Sprawiedliwości, ale po likwidacji niezależności prokuratury rok temu, stanowiska te są połączone), co rzeczywiście nie znajduje żadnego uzasadnienia ani w polskim prawie, ani w też w polskiej tradycji. Chodziło więc o osobę, a nie o same uprawnienia. Wygląda na to, że gdyby ustawa powierzyła te kompetencje Prezydentowi RP, Andrzej Duda nie miałby żadnych wątpliwości i ustawy zostałyby podpisane.
Brak sprzeciwu Prezydenta wobec istoty planowanych zmian potwierdza też podpisanie przez niego nowelizacji ustawy o sądach powszechnych. Również ona przewiduje możliwość odwołanie prezesów sądów i ich zastępców bez podania jakiegokolwiek uzasadnienia w ciągu pierwszych sześciu miesięcy jej obowiązywania. Decyzja należy do Ministra Sprawiedliwości, który na dodatek będzie mógł powoływać nowych prezesów sądów bez konieczności uzyskania zgody kogokolwiek (do tej pory kandydat ministra musiał uzyskać pozytywną opinię zgromadzenia ogólnego sędziów danego sądu lub Krajowej Rady Sądownictwa – wystarczyła pozytywna jednego z tych dwóch ciał). Może też odwołać powołanego przez siebie prezesa na podstawie bardzo subiektywnych przesłanek (np. niskiej efektywności działań w zakresie nadzoru administracyjnego lub organizacji pracy podległego sądu). W tym przypadku KRS będzie mógł co prawda „obronić” prezesa, ale większością 2/3 głosów. Nawet przy obecnej strukturze tej instytucji, w której ośmiu członków reprezentuje władzę ustawodawczą i wykonawczą, wymagałoby to jednomyślności sędziowskiej części KRS, co wydaje się bardzo wątpliwe. Po zmianie sposobu wyboru członków Krajowej Rady Sądownictwa będzie już w praktyce całkowicie niemożliwe.
Ustawa zawiera także zapisy pozornie dostosowujące kryteria wiekowe przejścia w stan spoczynku do tych, które powszechnie będą obowiązywały od października wszystkich Polaków (oczywiście z wyłączeniem służb mundurowych i górników) – czyli 65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet. Różnica jednak polega na tym, że w przypadku innych zawodów to uprawnienie pracownika, a nie obowiązek. W przypadku sędziów sytuacja wyglądałaby inaczej – mogliby oni pracować dłużej, ale wyłącznie za zgodą Ministra Sprawiedliwości. Do tej pory wystarczało zaświadczenie lekarskie i oświadczenie sędziego. Wyłącznie więc od stanu zdrowia i woli sędziego zależał moment przejścia w stan spoczynku. Dopiero przekroczenie 70 roku życia powodowało nieodwołalne przejście na sędziowską „emeryturę”.
Dlaczego Andrzej Duda nie zawetował trzeciej ustawy. Być może uznał, że w tym przypadku to jedynie poszerzenie, chociaż bardzo znaczące, uprawnień Ministra Sprawiedliwości, którymi dysponował on już wcześniej. Możliwe, że nie chciał całkowicie ulegać presji „ulicy i zagranicy” i tym samym ostatecznie zrywać ze swoim obozem. Może nie chciał wetować ustawy, co do której do tej pory nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń. Jednak niezależnie od powodów, które nim kierowały jak na razie nie widać, żeby Prezydent był przeciwny zasadniczemu kierunkowi dokonywanych zmian, a jego zastrzeżenia dotyczą raczej kwestii personalnych i szczegółów proponowanych rozwiązań.
Kluczowe dla poznania rzeczywistych motywacji Andrzeja Dudy będą dwie sprawy. Po pierwsze, poznanie treści uzasadnienia odmowy podpisania ustaw, co nastąpi w najbliższych dniach po przesłaniu do Sejmu formalnego wniosku o ponowne ich rozpatrzenie. Po drugie przedstawienie nowych projektów ustaw, co zgodnie z zapowiedzią Prezydenta ma nastąpić w ciągu dwóch miesięcy. Wtedy ostatecznie okaże się czy Andrzej Duda rzeczywiście przestał być notariuszem rządzącej partii, czy też był to raczej jednorazowy sprzeciw lekceważonego już nie tylko przez Jarosława Kaczyńskiego, ale też przez innych polityków Zjednoczonej Prawicy, Prezydenta. Szczególną zajadłość wykazują tu zresztą liderzy Solidarnej Polski. Wynika to chyba nie tylko z faktu, że to przecież lider tej partii Zbigniew Ziobro był autorem zawetowanych ustaw, ale też rozpoczynającej się walki o schedę po starzejącym się Jarosławie Kaczyńskim.
O rzeczywistej zmianie postawy Prezydenta mogłaby świadczyć inna zawetowana przez niego ustawa – o Regionalnych Izbach Obrachunkowych. W uzasadnieniu do swojej decyzji, która w ferworze sporu o sądy przeszła prawie bez echa, Andrzej Duda wyraźnie podkreśla, że naruszała ona autonomię samorządu terytorialnego. Szczególne zastrzeżenia Prezydenta wzbudziła możliwość natychmiastowego zawieszenia samorządowych organów wykonawczych (wójta, burmistrza lub prezydenta, zarządu powiatu oraz zarządu województwa) i wprowadzenia na dwa lata zarządu komisarycznego w razie braku uchwalenia przez organ stanowiący (radę gminy, radę powiatu, sejmik województwa) lub odrzucenia przez Regionalną Izbę Obrachunkową finansowego programu naprawczego. Jest on konieczny, gdy zadłużenie gminy przekracza określone w ustawie wskaźniki. Tym samym za decyzję jednego organu (na dodatek w przypadku RIO pochodzącego wyłącznie z nominacji Prezesa Rady Ministrów) ukarany byłby zupełnie inny organ. W chwili obecnej zawieszenie organów samorządu terytorialnego i wprowadzenie zarządu komisarycznego jest możliwe w „razie nierokującego nadziei na szybką poprawę i przedłużającego się braku skuteczności w wykonaniu zadań publicznych”. Ale zastosowanie takiego środka nadzorczego przed jej wejściem w życie podlegało do tej pory możliwości zaskarżenia do sądu administracyjnego. Teraz w opisanych wyżej przypadkach miałoby rygor natychmiastowej wykonalności.
Nowelizacja ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych była przedstawiana przez opozycję i część samorządowców jako próba przejęcia przez Prawo i Sprawiedliwość kontroli nad samorządem terytorialnym. Proponowane rozwiązania rzeczywiście wzmacniały wpływ administracji rządowej, ale ich praktyczne znaczenie nie byłoby zbyt duże. W roku 2016 Regionalne Izby Obrachunkowe sprawowały nadzór nad 2808 jednostkami samorządu terytorialnego – 2414 gminami, 66 miastami na prawach powiatu (powiatami grodzkimi), 314 powiatami ziemskimi i 16 województwami. Postępowanie naprawcze zostało wprowadzone jedynie w przypadku 14 jednostek (w przypadku 4 kolejnych decyzja RIO była negatywna) i to najczęściej niewielkich, a więc nie mających z politycznego punktu widzenia dużego znaczenia. Zagrożenia związane z wejściem w życie tej ustawy było więc stosunkowo niewielkie. A jednak Andrzej Duda zdecydował się na jej zawetowanie podczas gdy wcześniej bez wahania podpisywał np. kolejne ustawy dewastujące Trybunał Konstytucyjny. Być może więc decyzja Andrzeja Dudy miała jedynie na celu zasygnalizowanie opinii publicznej własnej „niezależności”, a nie rzeczywisty sprzeciw wobec stopniowego przejmowania pełnej kontroli przez Prawo i Sprawiedliwość nad wszystkimi organami władzy publicznej. Jej dość przypadkowe nałożenie się na spór dotyczący zmian w sądownictwie spowodowało, że efekt propagandowy, który chciał uzyskać Prezydent, przestał być możliwy do osiągnięcia.
Konflikt dotyczący sądów po raz kolejny wykazał słabość opozycji. Żadna z partii opozycyjnych nie miała przygotowanych projektów ustaw rzeczywiście reformujących polski wymiar sprawiedliwości (w pospiechu wyciągnięto z szuflady projekt stowarzyszenia sędziowskiego „Iusticia”) , chociaż każda zgadzała się z koniecznością dokonania w nim zmian. Kilka ogólnikowych własnych „propozycji” (informatyzacja, asystenci sędziów, zmiany procedury sądowej) to stanowczo zbyt mało jak na partie, których ambicją jest przejęcie władzy po następnych wyborach i które posiadają znaczące zaplecze finansowe i intelektualne. To nie opozycja także organizowała masowe protesty społeczne. Co więcej, obecność liderów partii politycznych na wiecach przed sądami była niepożądana, a gdy pojawili się przed Sejmem, to wzbudzali co najmniej mieszane uczucia, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Widać to też po wynikach badania opinii publicznej, które nie odnotowały ani radykalnego spadku poparcia dla PiS, ani tym bardziej wzrostu notowań ugrupowań opozycyjnych. Po kilku miesiącach nie będzie po nich śladu, oczywiście o ile PiS nie podejmie kolejnych działań, które zresztą zapowiada Jarosław Kaczyński. Trudno więc uznać minione wydarzenia za przełomowe z punktu widzenia polskiej sceny politycznej.
Trudno też oczekiwać, że masowe, oczywiście jak na polskie warunki, protesty przekształcą się w nowy, zorganizowany ruch polityczny. Pod sądami w całej Polsce zebrali się ludzie o różnych życiorysach, bardzo zróżnicowanych poglądach i odmiennych politycznych temperamentach. Zdecydowana większość z nich nie zamierza angażować się w zorganizowane życie polityczne. Żadna nowa partia z tego nie powstanie, chociaż prawdopodobnie część z uczestniczących w protestach osób zaangażuje się w działalność już istniejących organizacji społecznych. I to będzie zdecydowanie najbardziej pozytywny efekt tego jednego z najbardziej burzliwych tygodni w najnowszej historii Polski.
Demokracja jest systemem, który dobrze funkcjonuje tylko w przypadku aktywnego zaangażowania społeczeństwa w życie polityczne. I nie chodzi bynajmniej o udział w wyborach czy referendach – ludzie, którzy głosują niekiedy robią to w sposób całkowicie przypadkowy traktując udział w głosowaniu jako „obywatelski obowiązek”, a nie jako świadomy wybór przedstawicieli, którzy w ciągu kilku najbliższych lat będą podejmowali decyzje także ich dotyczące. Ale nawet najbardziej przemyślany wybór nie wystarczy bez stałego monitorowania działalności wybranych posłów i radnych, a także wpływania na podejmowane przez nich decyzje. Także, chociaż nie wyłącznie, poprzez wiece i manifestacje. Każda władza, nawet ta obecna, musi się z tym liczyć. Nawet jeżeli cofnięcie jest wyłącznie taktyczne i czasowe, zgodnie z zasadą jeden krok w tył, dwa do przodu. Czy i tak będzie w przypadku wymiaru sprawiedliwości, zobaczymy za parę miesięcy. Z wielu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i jego współpracowników wynika, że tak właśnie może być. Ale też wiele wskazuje, że kolejne kroki w kierunku umacniania władzy rządzącego ugrupowania będą się spotykały z coraz większym oporem coraz liczniejszej aktywnej części naszego, która jest im przeciwna.
Widoczna zmiana w zachowaniach społecznych rodzi jednak także niebezpieczeństwa. Coraz bardziej widoczny jest podział Polaków na dwa wrogie plemiona, z których każda obejmuje około 1/3 społeczeństwa – pozostali są całkowicie bierni politycznie. Podziały dzielą dotychczasowych znajomych, przyjaciół, rodziny. Jak na razie agresja ogranicza się do coraz bardziej emocjonalnych i brutalnych wypowiedzi padających po obydwu stronach politycznej barykady. Ale granica, której być może nikt nie chce przekraczać, niebezpiecznie się zbliża. A po jej przekroczeniu już nigdy nie będzie tak jak było. I jak jeszcze jest.
Karol Winiarski