Brynica – zła granica
Dziś zacznę od wyznania. Postawiłem właśnie ostatnią kropkę za ostatnim rozdziałem przygotowywanej do wydania książki. Ponieważ rzecz dotyczy historii naszej, jak to się w ostatnich latach czule określa, małej ojczyzny, chcę dziś trochę pobajdurzyć o niej właśnie, zwłaszcza, że jak raz dotarły do mnie słuchy, jakoby ktoś wpadł na pomysł pomajstrowania przy ustalonym ponad dekadę temu podziale administracyjnym. Pierwszą reakcją było pytanie, a co my z tego mamy mieć? I wzruszenie ramion. Potem przyszły inne refleksje.
Jeśli rzecz dojdzie do skutku, czego nie można wykluczyć, bo ponoć inicjatywa zrodziła się w kręgach władzy, pierwsze pytanie jest jak najbardziej właściwe. Otóż wszelkie manipulacje w administracji, podziałach, łączeniach, dzieleniach, mają na celu tylko jedno, przyrost stanowisk do obsadzania. Tym oczywiście zainteresowana jest sama biurokracja, bo skoro się mnoży (a mnoży się zawsze, w każdej epoce i w każdym ustroju) to musi znaleźć sobie pole do działania. Nowe województwo to kilkaset nowych miejsc. Będzie czym dzielić! Oczywiście za budżetowe pieniądze. No i nowe druki, pieczątki, tabliczki na gmachach i… same gmachy wznieść by wypadało, bo jakże inaczej, w baraku mamy urzędować? Nie uchodzi. Trzeba też będzie podróżować tu i tam, na koszt podatnika ma się rozumieć.
Uzasadnianiem wszelkiej maści tego typu reform niezmiennie jest rzewna pieśń o doskonaleniu zarządzania, usprawnianiu obsługi petentów, podniesieniu rangi i prestiżu, ułatwianiu, przybliżaniu i ogólnemu robieniu dobrze ludowi, obywatelom, społeczeństwu, ostatnio też gospodarce i tak dalej. Mowa trawa. Czy ktoś kiedyś doznał rozkoszy po zmianie nazwy urzędu, poza – oczywiście – inicjatorem i realizatorem tej twórczej metamorfozy? Chciałbym kogoś takiego spotkać.
To jeden koniec tego kijka. Drugi jest poważniejszy. Ponieważ rzecz dotyczy naszego i bliskich nam regionów, wyciąga się utrwalone i zaskorupiałe animozje po trosze naturalne, po trosze z premedytacją kultywowane, czasem podsycane, czort wie po co. Granica na Brynicy i Przemszy była krótka, ale trwała. Od średniowiecza. Najtrwalsza granica Rzeczypospolitej! Próbowano ją znieść z różnych stron zresztą, po I rozbiorze przez Prusy, w II Rzeczypospolitej, w 1939 roku, w PRL i teraz. Jak widać z miernym skutkiem. W głowach niektórych wciąż wraca. A prawda jest taka, że przeciętnego, normalnego mieszkańca z obu jej stron, zresztą w ogromnej większości przybysza z innych części kraju, lub co najwyżej w drugim pokoleniu tu osiadłego, to psińco obchodzi, chyba że jako pretekst do żartów i wiców.
Inna rzecz, że mnie też irytuje, choć częściej śmieszy, jak warszawski dziennikarz relacjonując wypadek pod Siewierzem uparcie twierdzi, że to było „na Śląsku”. O jej, wielkie rzeczy! Kto w Siemianowicach – dla przykładu – jest w stanie odróżnić, gdzie kończy się Mazowsze a zaczynają Kujawy? Śląsk – Górny zwłaszcza – jest na tyle wyrazisty, że zawsze będzie dominować, choćby w kulturze dnia codziennego. Najlepszy dowód, że dzieci tych, co to za Bieruta zjechali do Katowic spod Białegostoku już godają. Ci spod Tykocina mieszkający w Sosnowcu jeżdżą na Wszystkich Świętych na groby dziadów tym samym pociągiem. Krzywda tych ostatnich polega na tym, że pociąg wjeżdża do Sosnowca już zatłoczony. Był pomysł – jeśli wierzyć prasie z lat trzydziestych – „wyrwania się” Zagłębia z województwa kieleckiego i przyłączenia do Śląska lansowany przez władze przy aprobacie społeczeństwa. Nic z tego nie wyszło. Sąsiad rzecz rozstrzygnął, na nasze szczęście na pięć lat tylko, przyłączając Zagłębie do Rzeszy. Granica była pod Porajem, blisko Częstochowy. I to była piąta próba zasypania Brynicy. Miłego tygodnia!
toko