Budapeszt w Warszawie?
Wybory parlamentarne na Węgrzech po raz czwarty z rządu zakończyły się wielkim zwycięstwem Viktora Orbana. Koalicja Fideszu i sojuszniczej Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej zdobywając 135 mandatów w 199-mandatowym Zgromadzeniu Narodowym po raz kolejny uzyskała w nim większość konstytucyjną. Sukces jest tym większy, że tym razem w pokonanym polu znalazły się nie pojedyncze ugrupowania, a zjednoczona opozycja składająca się z sześciu rywalizujących do tej pory ze sobą partii. Na dodatek kampania wyborcza toczyła się w cieniu agresji Rosji na Ukrainę, co powinno skompromitować wieloletnią prorosyjską politykę Victora Orbana. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do innych państw, które też obrały ten kierunek, przywódca Węgier nie dokonał radykalnej rewizji swojej polityki i nie stanął jednoznacznie po stronie napadniętego państwa. Wykonując swój klasyczny „taniec pawia” poparł ograniczone sankcje na Rosję, a nawet zgodził się na rozmieszczenie sił amerykańskich na swoim terytorium, ale stanowczo odmówił przekazywania Ukraińcom broni.
Stosunek Węgrów do Rosji pokazuje zadziwiającą amnezję historyczną społeczeństwa węgierskiego. Najbardziej prorosyjski premier spośród krajów członkowskich UE ma przecież w tej sprawie pełne poparcie zdecydowanej większości społeczeństwa swojego kraju. Nawet zwolennicy opozycji nie są wrogo nastawieni do Rosjan. A przecież w ciągu ostatnich dwustu lat Węgrzy trzykrotnie doświadczyli rosyjskiej agresji. W 1849 roku interwencja carskiej armii dowodzonej przez namiestnika Królestwa Polskiego Iwana Paskiewicza (z licznym udziałem Polaków – m. in. przyszłego dyktatora Powstania Styczniowego Romualda Traugutta), stłumiła niepodległościowe wystąpienie Węgrów w czasie Wiosny Ludów. W 1945 roku w kilkutygodniowych krwawych walkach Armia Czerwona zdobyła Budapeszt, a Węgry znalazły się pod sowiecką okupacją. Mimo zwycięstwa opozycyjnej Partii Drobnych Rolników w wolnych wyborach parlamentarnych, stopniowo (taktyka salami) władzę przejęli komuniści wspierani przez Moskwę. W 1956 roku wojska radzieckie w sposób niesłychanie krwawy stłumiły antykomunistyczne powstanie Węgrów, gdy ci obalili stalinowskie władze i chcieli wystąpić z Układu Warszawskiego. A mimo tego Węgrzy chociaż potępiają rosyjską agresję na Ukrainę, to są w zdecydowanej większości przeciwni udzielaniem im militarnej pomocy. To zupełnie inna postawa niż nie tylko Polaków, ale nawet Czechów słynących z tradycyjnych prorosyjskich sympatii, które tylko chwilowo zachwiała interwencja wojsk państw Układu Warszawskiego w sierpniu 1968 roku.
Klęska opozycji na Węgrzech to kolejna zła wiadomość dla polskiej opozycji, a zwłaszcza dla Donalda Tuska i jego politycznych adoratorów, którzy od wielu miesięcy powołując się na węgierski przykład, starali się skłonić inne partie polityczne do zawiązania koalicji wyborczej z Platformą Obywatelską. W przeciwieństwie do Węgier, w Polsce oznaczałoby to w praktyce ich podporządkowanie byłemu Przewodniczącemu Rady Europejskiej. W dużym stopniu właśnie to, a także doświadczenia z przeszłości, doprowadziły do negatywnego przyjęcia tego pomysłu przez wszystkie (poza oczywiście PO) partie opozycyjne, chociaż różnice ideowe wydają się zdecydowanie mniejsze niż w przypadku Węgier. Jednak nie tylko to zasadniczo różni sytuację polityczną w naszych krajach.
Ordynacja wyborcza na Węgrzech jest zupełnie inna niż Polsce. Spośród 199 posłów jednoizbowego węgierskiego parlamentu, większość (106) wybierana jest w jednomandatowych okręgach wyborczych. Pozostałe mandaty (93) rozdzielane są na podstawie wyników głosowania na listy wyborcze w jednym, ogólnokrajowym okręgu wyborczym. Podział kraju na jednomandatowe okręgi wyborcze preferuje rządzącą partię – mniej wyborców w okręgach zlokalizowanych na obszarach, na których Fidesz ma wyraźną przewagę nad opozycją. Prawa wyborcze mają nie tylko węgierscy emigranci, ale też ponad milion Węgrów licznie zasiedlających kraje sąsiednie (Rumunię, Słowację, Serbię, Ukrainę), nawet jeżeli nie mają miejsca zamieszkania na Węgrzech. Zdecydowana większość z nich od lat głosuje na partię Orbana. Do tego dochodzi skomplikowany system głosów wyrównawczych, który również jest korzystny dla Fideszu – nadwyżka głosów uzyskanych w okręgach jednomandatowych zaliczana jest zwycięskiemu ugrupowaniu do listy ogólnokrajowej. W końcu opozycja ma o wiele mniejsze możliwości finansowe i medialne, ponieważ większość środków masowego przekazu znajduje się pod kontrolą władz, a zarządy państwowych firm finansują kampanię wyborczą swoich politycznych protektorów.
Większościowa ordynacja wyborcza z jedną turą głosowania wymusza na słabszych podmiotach politycznych tworzenie koalicji i wystawianie jednego wspólnego kandydata w każdym okręgu wyborczym. Dlatego opozycja węgierska musiała się zjednoczyć, aby przynajmniej w niektórych jow-ach pokonać kandydatów Fideszu. Tak też zrobiła większość polskich partii opozycyjnych w 2019 roku, dzięki czemu zdobyły niewielką większość w wyborach do Senatu. Cztery lata wcześniej kandydaci opozycyjni rywalizujący ze sobą w większości okręgów wyborczych umożliwili Zjednoczonej Prawicy zdominowanie wyższej izby polskiego parlamentu. Tyle, że ordynacja wyborcza do Sejmu jest zupełnie inna, a tworzenie jednej listy z różnych podmiotów politycznych zawsze oznacza utratę części wyborców. I nie zawsze korzyści wynikające z systemu d`Hondta są w stanie zrównoważyć poniesione straty.
Wybory na Węgrzech pokazują jeszcze jedną, dość zaskakującą, prawidłowość, która widoczna była również w 2019 roku w Polsce w trakcie wyborów do Parlamentu Europejskiego. To rażąca różnica między sondażami przedwyborczymi, a rzeczywistymi wynikami. Tak jak nikt się nie spodziewał siedmioprocentowego zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy nad Koalicją Europejską, tak wszystkich zszokowały rozmiary zwycięstwa Fideszu. Być może jest to efekt kampanii wyborczej, której partii rządzącej o wiele łatwiej prowadzić. Wystarczy wybrać te elementy programu jednego z ugrupowań wchodzących w skład antyrządowej koalicji, które budzą największe społeczne kontrowersje i zniechęcać w ten sposób mniej zdeklarowanych wyborców opozycji do głosowania na jej wspólną listę wyborczą. A jeszcze lepiej spersonalizować atak, co od wielu miesięcy codziennie praktykują Wiadomości TVP wobec przewodniczącego PO. Skoro udało się to w przypadku lidera węgierskiej opozycji Petera Marki-Zaya – statecznego ojca siedmiorga dzieci o konserwatywnych poglądach i nieposzlakowanej przeszłości (uporczywie łączono go ze skompromitowanym byłym liderem socjalistów Ferencem Gyurcsanym), to tym łatwiej będzie to zrobić z Donaldem Tuskiem.
Prawdziwym problemem polskiej opozycji jest jednak jej wewnętrzne skłócenie i brak jasnego, wspólnego programu, który miałby być realizowany po ewentualnym zwycięstwie. Poza przekonaniem o konieczności odsunięcia PiS-u od władzy nic więcej ich nie łączy. Nie wiadomo też co, poza ogólnie deklarowanym przywróceniem praworządności, nowe władze miałyby robić. Nawet hasło przywrócenia praworządności, chociaż powszechnie akceptowane, nie zostało doprecyzowane w postaci konkretnych rozwiązań. Co stanie się nie tylko z sędziami dublerami w Trybunale Konstytucyjnym, ale też z pozostałymi członkami tego organu, który może zablokować wszelkie uchwalane ustawy? Co z setkami sędziów powoływanymi przez Prezydenta na wniosek nowej KRS? Co z wyrokami, które wydawali? Co z prokuraturą, która została w pełni podporządkowana rządzącej partii, a zwłaszcza z w pełni dyspozycyjnymi prokuratorami? Nie wszystkie partie opozycyjne poparły radykalny projekt Stowarzyszenia Iustitia, który zresztą budzi wątpliwości z punktu widzenia … praworządności. Co ze znajdującą się w zapaści służbą zdrowia? Co z upadającą edukacją? Co z pochłaniającymi niebotyczne pieniądze bez widocznych efektów siłami zbrojnymi? Co ze spółkami skarbu państwa i spółkami komunalnymi stanowiącymi dojne krowy dla krewnych królika? Co z systemem podatkowym kompletnie rozregulowanym przez kolejne nieudane reformy? Co ze stosunkami państwa z Kościołem Katolickim? Zwolennicy opozycji jak na razie muszą wybierać kota w worku.
Skoro brak pomysłu na przyszłość, stąd zastępczo toczy się dyskusja o optymalnych konfiguracjach wyborczych. Wszyscy zgadzają się, że samodzielny start wszystkich partii jest samobójstwem politycznym. Platforma mówi o jednej liście. Inne ugrupowania wolałaby dwie listy. Tylko nikt nie precyzuje, które partie miałyby się na nich znaleźć. Ani PSL, ani Polska 2050 nie chcą z PO. Platforma z kolei nie chce z Lewicą, chociaż ostatnio Donald Tusk przestał ją odsądzać od czci i wiary. Z Lewicą zresztą nie chce też PSL i Polska 2050, które na dodatek do wspólnego startu też nie są przekonane. Wszystko więc wskazuje, że opozycja dokona jednak spektakularnego politycznego samobójstwa. Pytanie czy kolejna jej porażka ma aż tak zasadnicze znaczenie? Patrząc na ostatnie sejmowe głosowania, gdy ze strachu przed narażeniem się roszczeniowej części swojego elektoratu, w pełni popierała najbardziej absurdalne pomysły partii rządzącej, a na dodatek sama zaczęła się z rządzącymi licytować w powiększaniu długu publicznego, można mieć co tego wątpliwości.
Karol Winiarski