Budżetowy dylemat
Po konsultacjach u Prezydenta Andrzeja Dudy w dalszym ciągu nie wiadomo komu powierzy on misję tworzenia rządu. Arytmetyka wydaje się oczywista. Ugrupowania wskazujące Donalda Tuska na nowego premiera mają w sumie 248 głosów w Sejmie. Prawo i Sprawiedliwość mające zerową zdolność koalicyjną, zaledwie 194. Nawet jeżeli ostatecznie reprezentanci partii Lewica Razem zdecydują się na desperacji krok i odmówią poparcia nowemu rządowi, a kilku posłów zatrzaśnie się w sejmowych toaletach, to i tak będzie on miał bezwzględną większość w Sejmie. Twierdzenia Mateusza Morawieckiego o posiadaniu wymaganej ilości głosów do utrzymania władzy nie dziwią – w końcu to człowiek, który ma wręcz chorobliwą skłonność do mijania się z prawdą. Tym razem może go ona rzeczywiście zgodnie z biblijnym przesłaniem wyzwoli – ze stanowiska premiera.
Zwolennicy powierzenia misji tworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiemu powołują się na parlamentarne zwyczaje – kandydatem na nowego premiera zawsze był przedstawiciel zwycięskiej partii. Tak rzeczywiście było, ale tylko pod rządami obecnej Konstytucji. Gdy jednak w 1991 roku wybory wygrała Unia Demokratyczna, a po kilkudniowych konsultacjach okazało się, że jej przedstawiciel, Bronisław Geremek, nie ma szans na stworzenie większościowej koalicji, misję tworzenia rządu Lech Wałęsa powierzył Janowi Olszewskiemu, który reprezentował Porozumienie Centrum – partię, która zajęła dopiero szóste pod względem liczby mandatów (czwarte biorąc pod uwagę ilość zdobytych głosów) miejsce w wyborach parlamentarnych. Na dodatek sam Andrzej Duda twierdzi, że „nigdy nie było takiej sytuacji, że wybory wygrało jedno ugrupowanie, natomiast inne ugrupowania, które również mają swoich przedstawicieli w parlamencie, twierdzą, że to one będą miały większość bez ugrupowania zwycięskiego i one przedstawiają swojego kandydata na premiera”. A skoro nie było, to żadne precedensy i zwyczaje nie istnieją. Zostaną stworzone w tym roku.
Niezrozumiałe są również „narzekania” Andrzeja Dudy na brak listy ministrów i programu przyszłej koalicji. Zgodnie z Konstytucją Prezydent najpierw „desygnuje Prezesa Rady Ministrów”, a następnie „powołuje Prezesa Rady Ministrów wraz z pozostałymi członkami Rady Ministrów”. Tak powołany premier „przedstawia Sejmowi program działania Rady Ministrów z wnioskiem o udzielenie jej wotum zaufania”. O żadnej konieczności prezentowaniu zamierzeń przyszłego rządu Prezydentowi Konstytucja nie wspomina.
Trudno też do końca zaakceptować twierdzenia Prezydenta, że wcześniejsze zwołanie pierwszego posiedzenia nowo wybranego Sejmu oznaczałoby skrócenie kadencji poprzedniego. Konstytucja co prawda stanowi, że „Sejm i Senat są wybierane na czteroletnie kadencje”, ale jednocześnie precyzuje ten termin określając, że „kadencje Sejmu i Senatu rozpoczynają się z dniem zebrania się Sejmu na pierwsze posiedzenie i trwają do dnia poprzedzającego dzień zebrania się Sejmu następnej kadencji”. Z kolei „pierwsze posiedzenia Sejmu i Senatu Prezydent Rzeczypospolitej zwołuje na dzień przypadający w ciągu 30 dni od dnia wyborów”. Trudno więc mówić o „skracaniu kadencji” , w sytuacji gdy został już wybrany nowy parlament i to na dodatek o innym składzie politycznym niż dotychczasowy.
Andrzej Duda za wszelką cenę chce pokazać, że Prezydent nie jest wyłącznie „żyrandolem” jak to kiedyś określił ten urząd Donald Tusk. Robi to jednak w sposób nieudolny i osłabiający jego społeczne poparcie. Paradoksalnie działa też na niekorzyść swojego politycznego zaplecza. Jeżeli bowiem chciał pokazać, że opozycja rzeczywiście nie ma żadnych szczegółowych ustaleń personalnych i programowych poza ogólną zgodą na tworzenie rządu pod przewodnictwem lidera Platformy Obywatelskiej, to powinien zwoła
pierwsze posiedzenie Sejmu natychmiast po ogłoszeniu wyników wyborów – uzasadniając to na dodatek prośbami jej liderów. W ten sposób postawiłby ugrupowania mające większość w parlamencie w wyjątkowo trudnej sytuacji. Na pierwszym posiedzeniu Sejmu wybiera się bowiem Marszałka tej izby. A tu w dalszym ciągu żadnych ustaleń w tym względzie nie ma. Radykalnie też skróciłby się czas na pozostałe ustalenia koalicyjne, gdyby w tym samym dniu misję tworzenia rządu otrzymałby Donald Tusk. A tak Andrzej Duda dał opozycji co najmniej dodatkowy miesiąc na dogadanie się w najważniejszych sprawach personalnych i programowych. W końcu i tak będzie musiał powołać rząd Donalda Tuska, chyba że idąc tokiem rozumowania Lecha Kaczyńskiego (w kwestii powoływania sędziów) uzna, że Konstytucja nie określa terminu, w którym musi to uczynić, w związku z czym zrobi to kiedy uzna za stosowne. Bo rzeczywiście Konstytucja nie określa kiedy rząd wybrany przez Sejm ma zostać powołany przez Prezydenta: „Prezydent Rzeczypospolitej powołuje tak wybraną Radę Ministrów i odbiera przysięgę od jej członków”. Tyle i tylko tyle.
Nieudolność polityczna naszego Prezydenta nie zmienia faktu, że proces tworzenia nowego rządu daleki jest od demokratycznego ideału. Od wielu miesięcy wiadomo było, że trzy startujące w wyborach koalicje (dwie formalne – Koalicja Obywatelska i Trzecia Droga oraz jedna faktyczna – Nowa Lewica, na listach której znaleźli się członkowie Lewicy Razem), będą się starały wspólnie przejąć władzę. Było więc wiele czasu, aby przynajmniej próbować uzgodnić podstawowe założenia programowe przyszłego rządu. Nic takiego jednak nie miało miejsca, a zgłaszane odrębnie obietnice wyborcze tylko w części się ze sobą pokrywają. Widać też w coraz bardziej oczywisty sposób, że mimo zapewnień prominentnych polityków opozycji, ich pełna realizacja nie będzie możliwa.
Jak wyliczyli jeszcze przed wyborami eksperci Forum Obywatelskiego Rozwoju, łączny koszt obietnic wyborczych Koalicji Obywatelskiej wynosi 120,3 mld zł. Trochę więcej – 126 mld zł – ma pochłonąć realizacja propozycji Trzeciej Drogi. Nie jest też zaskoczeniem, że „najkosztowniejsze” pomysły ma Nowa Lewica – ich koszt to 216 mld zł. W sumie więc wychodzi prawie pół miliarda złotych. Oczywiście niektóre propozycje częściowo się ze sobą pokrywają (np. podwyżki dla sfery budżetowej), ale też nie wszystkie da się precyzyjnie wyliczyć (np. koszty dobrowolnej składki na ZUS dla przedsiębiorców). I tu się zaczynają problemy.
Obie strony politycznego sporu w sprawach stanu finansów publicznych nie mówią całej prawdy. Politycy Prawa i Sprawiedliwości (w tym Jarosław Kaczyński) przekonują, że budżetu państwa nie stać na realizacje obietnic opozycji, a jednocześnie premier Mateusz Morawiecki twierdzi, że stan finansów publicznych jest znacznie lepszy niż w roku 2015, gdy przedstawiciele Zjednoczonej Prawicy przejmowali władzę. A przecież już kilka miesięcy później zaczęli wprowadzać w życie bardzo kosztowne programy socjalne. Z kolei politycy opozycji opowiadają o „dziurze Morawieckiego” i katastrofalnym stanie budżetu, a jednocześnie zapewniają, że wszystkie wyborcze obietnice zostaną spełnione. Ani po jednej, ani po drugiej stronie sceny politycznej elementarnej logiki w tych narracjach nie widać.
Sytuacja finansów publicznych jest znacznie bardziej skomplikowana niż chcieliby to widzieć przedstawiciele obydwu stron. Poziom długu publicznego na koniec ubiegłego roku (49,3% wobec metodologii unijnej) rzeczywiście jest mniejszy w stosunku do PKB niż w momencie przejmowania władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Jeszcze lepiej wypadamy też w porównaniu z innymi krajami UE – średnie zadłużenie przekracza 80% PKB. Tyle, że to w dużym stopniu efekt wysokiej inflacji, która znacząco zwiększyła nominalny poziom PKB w roku ubiegłym, a tym samym podstawę obliczania wysokości zadłużania. Paradoksalnie spadek inflacji znacząco pogorszy te wskaźniki. Nominalne PKB nie będzie rosło już w takim tempie, a wydatki budżetowe rekompensujące wzrost cen zawsze rosną z opóźnieniem. Do tego dojdą dodatkowe nakłady wynikające z realizacji przedwyborczych obietnic (przynajmniej niektóre na pewno będą spełnione). Zresztą nawet obecny rząd przewiduje, że w 2027 roku zadłużenie stanowić już będzie 58,7% PKB.
Wzrost długu publicznego jest pochodną deficytu budżetu państwa. Mateusz Morawiecki chwali się, że po trzech kwartałach wydatki są wyższe od dochodów „tylko” o niespełna 35 mld zł., co stanowi niespełna 40% planowanego deficytu i jest to poziom niższy niż był w 2015 roku, czyli ostatnim roku rządów koalicji PO-PSL. To prawda, ale w ostatnich latach o tej porze roku mieliśmy nadwyżkę budżetową – w roku 2022 po wrześniu było to prawie 27,5 mld zł. Przedłożony przez Mateusza Morawieckiego projekt budżetu na 2024 rok przewiduje, że deficyt budżetowy wyniesie prawie 165 mld zł. (4,5% PKB). Na dodatek z wysłanej do Brukseli tzw. notyfikacji fiskalnej wynika, że rzeczywisty deficyt sektora finansów publicznych w tym roku wyniesie nie 92 mld, a 192 mld zł, co stanowić będzie aż 5,6% PKB – większy ma tylko Słowacja. W przyszłym roku ma to być aż 334 mld zł.
Gwałtowny wzrost deficytu jest wynikiem – poza oczywiście kumulacją wydatków przedwyborczych – niższych niż planowano dochodów podatkowych. O ile spadek wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych był przewidywany z powodu zamieszania spowodowanego obniżeniem w połowie ubiegłego roku podstawowej stawki tego podatku z 17 do 12 procent (stąd olbrzymie zwroty w tym roku), to już załamanie realnej wartości dochodów z VAT-u (nominalnie z racji wysokiej inflacji są nieznacznie wyższe niż w ubiegłym roku) jest sporym zaskoczeniem, zwłaszcza że od stycznia nie obowiązuje już obniżona stawka tego podatku na energię. To z jednej strony konsekwencja niższego niż w ubiegłym roku popytu wewnętrznego, ale też być może pogarszającej się ściągalności tego podatku. Rząd chwali się, że w 2021 roku tzw. luka VAT-owska wyniosła zaledwie 3,1% potencjalnych wpływów, co rzeczywiście oznacza ogromny sukces, ponieważ jeszcze w 2015 było to aż 24,1%. Nie podaje jednak danych z 2022 roku. Nic dziwnego, ponieważ w roku ubiegłym luka wzrosła do 4,9%, a wiele wskazuje, że w tym roku będzie jeszcze większa.
Być może nie grozi nam powtórzenie greckiego scenariusza, zwłaszcza że w przeciwieństwie do tego kraju mamy własną walutę, która osłabiając się poprawi konkurencyjność naszych produktów i usług na rynkach światowych. Odbije się to jednak na poziomie konsumpcji (importowane towary będą znacznie droższe), a jednocześnie doprowadzi do wzrostu inflacji. Realizacja przedwyborczych obietnic zwiększających wydatki budżetu państwa spowoduje powiększenie deficytu budżetowego, wzrost zadłużenia i co najmniej utrzymanie się wysokiej inflacji. Oczywiście o ile będzie to w ogóle realne. Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju, twierdzi bowiem, że jest to prawnie niemożliwe. Powodem jest wprowadzona jeszcze za rządów koalicji PO-PSL reguła wydatkowa, której celem było ograniczenie rządowego rozdawnictwa. Zdaniem Borysa budżet na 2024 rok został skonstruowany w taki sposób, że żadnych nowych wydatków dołożyć już do niego nie można. Nawet gdyby udało się uruchomić środki z Krajowego Programu Rozwoju, to i tak niewiele zmieni, ponieważ mają one finansować inwestycje, a nie wydatki bieżące. Tak się kończą populistyczne obietnice bez których podobno nie można w obecnych czasach wygrać wyborów. Jeżeli rzeczywiście tak jest, to stawia to pod ogromnym znakiem zapytania sens demokracji. Albo zwycięzcy wyborów nie będą realizowali złożonych obietnic, co oznacza, że oszukali wyborców. Albo będą je realizowali doprowadzając do pogorszenia, a może nawet załamania, finansów publicznych. Ten dylemat stoi właśnie przed zwycięzcami październikowych wyborów w naszym kraju.
Karol Winiarski