Atomowa pułapka
Niewiele jest spraw w Polsce, co do których panuje powszechny konsensus wszystkich znaczących sił politycznych. Jedną z nielicznych jest budowa elektrowni atomowych. Za jest nie tylko Prawo i Sprawiedliwość, które negocjowało pod koniec swoich rządów umowy na budowę pierwszych siłowni jądrowych, ale i wszystkie główne partie tworzące obecną koalicję rządową. Nawet partia Lewica Razem (formalnie będąca jedynie członkiem koalicji parlamentarnej, a nie rządowej), w przeciwieństwie do swoich ideowych pobratymców w krajach Europy Zachodniej, popiera rozwój energetyki jądrowej. Jedynie Zieloni konsekwentnie się temu sprzeciwiają, ale ich znaczenie w polskiej polityce jest marginalne. A ponieważ skutecznie przykleili się do Platformy Obywatelskiej bez której w ogóle nie byłoby ich w Sejmie, swojego sprzeciwu nie nagłaśniają, nie mówiąc o jakimś spektakularnym opuszczeniu koalicji.
Koszt budowy pierwszej polskiej elektrowni atomowej „Choczewo” na Pomorzu (w okolicach Lubiatowa i Kopalina) przez konsorcjum amerykańskich firm Westinghouse i Bechtel wraz z inwestycjami towarzyszącymi ma wynieść 150 mld zł (jeszcze dwa lata temu miało to być 90-100 mld zł). Zgodnie ze wstępnymi założeniami ustawy budżetowej na rok 2025 do końca 2030 roku państwo ma wyłożyć na realizacje przedsięwzięcia 60 mld zł, co budzi pewne zdziwienie, ponieważ jednocześnie założenia mówią, że tylko 30% kosztów ma być pokryte kapitałem własnym. Trzy wybudowane w ten sposób bloki mają dostarczyć do polskiego systemu energetycznego prawie 4 GW (3750 MG) mocy, co przełoży się na około 15% zapotrzebowania na energię elektryczną w naszym kraju. Pierwszy blok ma być uruchomiony w 2040 roku (pierwotne plany przewidywały rok 2033). I tu zaczynają się rodzić poważne wątpliwości.
Trudno przewidzieć jakie będzie zapotrzebowanie na energię w Polsce za 15 lat. Biorąc pod uwagę politykę klimatyczną i rozwój polskiej gospodarki teoretycznie powinno stale znacząco rosnąć. Tyle, że w ubiegłym roku okazało się ono niższe niż w roku poprzednim, prawdopodobnie z powodu znaczącego spowolnienia gospodarczego. Nikt nie jest w stanie przewidzieć jak będzie wyglądał rozwój polskiej gospodarki w następnych latach. Nie wiadomo również czy polityka klimatyczna UE będzie kontynuowana z taką intensywnością jak do tej pory. Tym bardziej nie wiemy jak szybko będzie następował postęp techniczny, który może w znaczący sposób zmienić zarówno możliwości produkcji energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych, jak i energochłonność gospodarki narodowej.
Wiadomo jednak jak szybko rozwija się produkcja prądu z odnawialnych źródeł energii. Mimo ustawy „wiatrakowej” uchwalonej przez zdominowany przez Prawo i Sprawiedliwość parlament niedługo po przejęciu przez partię Jarosława Kaczyńskiego władzy, produkcja prądu z turbin wiatrowych w ciągu ośmiu lat podwoiła się (realizowane były poprzednio zatwierdzone projekty). Prawdziwa eksplozja nastąpiła za to w zakresie energii uzyskiwanej z ogniw fotowoltaicznych – zaledwie w ciągu pięciu ostatnich lat zwiększyła się ona 40 razy! W sumie w roku ubiegłym odnawialne źródła energii dostarczyły już 27% ogólnego zapotrzebowania na energię elektryczną, a przy maksymalnej produkcji energii z OZE (co oczywiście się nie zdarza z powodu zmiennych warunków atmosferycznych i pory nocnej), pokryłaby ona to zapotrzebowanie w całości. Jeżeli tempo przyrostu zostałoby utrzymane, to już pod koniec obecnej dekady około połowy prądu pochodziłoby z OZE. A przecież projektowane zmiany w ustawie „wiatrakowej”, modernizacja sieci przesyłowych, których obecny stan blokuje rozwój fotowoltaiki i oddanie do użytku potężnych morskich farm wiatrowych na Bałtyku, mogą ten rozwój w następnej dekadzie jeszcze przyśpieszyć. Gdyby jeszcze pieniądze, które mają być przeznaczone na budowę elektrowni jądrowych, przeznaczyć na wsparcie inwestycji w OZE, to neutralność klimatyczną moglibyśmy osiągnąć wcześniej niż w 2050 roku.
Te widoczne tendencje w rozwoju odnawialnych źródeł energii mogą całkowicie zdezaktualizować aktualną strategię rozwoju energetyki w Polsce. Może się bowiem okazać, że uruchamianie kolejnych bloków elektrowni jądrowej w latach 40-tych będzie całkowicie niepotrzebne ze względu na wystarczającą ilość energii pochodzących z innych źródeł – w tym przede wszystkich znacznie tańszych w budowie i eksploatacji źródeł odnawialnych. Nawet gdyby okazało się, że przez jakiś czas potrzebne będą jeszcze rezerwowe źródła energii (nie zawsze świeci słońce i nie zawsze wieje wiatr, a magazynowanie energii dalej rodzi pewne problemy), to można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że budowa pierwszej polskiej elektrowni atomowej nigdy się ekonomicznie nie zwróci.
Wątpliwości nie dotyczą jednak wyłącznie kwestii finansowych. Elektrownia „Choczewo” ma powstać w Nadmorskim Obszarze Chronionego Krajobrazu i w regionalnym korytarzu ekologicznym wyznaczonym przez władze województwa w planie zagospodarowania przestrzennego, który oczywiście jest w chwili obecnej zmieniany. Inwestycja wymaga wycięcia ponad 500 ha lasu, z czego obszar trwałego wylesienia ma wynosić aż 335-356 ha. Część naukowców protestuje przeciwko przyjętej metodzie tzw. otwartego chłodzenia (bez chłodni kominowych), co oznacza konieczność spuszczania bezpośrednio do Bałtyku 150 m³ wody na sekundę o temperaturze wyższej o 10 stopni niż ta w morzu, co może mieć bardzo negatywne konsekwencje dla całego ekosystemu.
Lokalizacja pierwszej polskiej elektrowni na Pomorzu ma jeszcze jedną wadę. Wraz z innymi źródłami energii (przede wszystkim morskimi farmami wiatrowymi) będzie w tym rejonie Polski wytwarzane około 30% energii. Tymczasem poza Trójmiastem i aglomeracją szczecińską nie są to ani najbardziej zurbanizowane, ani tym bardziej uprzemysłowione rejony naszego kraju. Przesłanie wytworzonego prądu na południe będzie wymagało budowy potężnej infrastruktury przesyłowej i powodować będzie znaczne straty energii. Zwiększa to również zagrożenie bezpieczeństwa energetycznego Polski. Wystarczy większa awaria spowodowana w sposób naturalny lub intencjonalny, a grozi nam poważny deficyt energii na innych obszarach Polski. Samo zresztą odprowadzenie wody chłodzącej reaktory do Bałtyku oznaczać będzie zmarnotrawienie ogromnej ilości energii cieplnej.
Alternatywą dla wielkiej elektrowni jądrowej są małe reaktory modułowe (smr). Znacznie tańsze, bardziej elastyczne w eksploatacji i przede wszystkim możliwe do znacznie szybszego uruchomienia. Dlaczego więc idziemy w tak ryzykowny i kosztowny projekt przy którym straty będące konsekwencją próby zbudowania elektrowni węglowej w Ostrołęce będą śmiesznie małe? Z jednej strony to nasza narastająca polityczna, a co za tym idzie także ekonomiczna, zależność od Stanów Zjednoczonych. Próba wycofania się z tej inwestycji przekracza możliwości mentalne polskich polityków – przecież nie możemy urazić Wielkiego Brata zza oceanu. Jest też jednak i druga, równie niepokojąca przyczyna o znacznie zresztą poważniejszych konsekwencjach. To całkowity brak umiejętności analizowania długofalowych konsekwencji podejmowanych działań. Liczy się tylko perspektywa najbliższych wyborów, a czasami nawet kolejnych sondaży opinii publicznej. A ponieważ poparcie dla budowy elektrowni atomowych w Polsce jest dość powszechne (i oczywiście całkowicie bezrefleksyjne), to trudno się sprzeciwić woli ludu. Nikt nie myśli co będzie za lat kilkanaście czy kilkadziesiąt, ponieważ zdecydowana większość obecnie sprawujących władzę będzie już na politycznej emeryturze. Boleśnie się właśnie o tym przekonują Niemcy, którzy przez lata popierali politykę Angeli Merkel. Teraz zorientowali się jak bardzo zacofany technologicznie, militarnie bezbronny i nieodporny na różnego rodzaju kryzysy jest ich kraj, co jest oczywiście w dużym stopniu dziedzictwem 16-letnich rządów uwielbianej niegdyś Mutti. Może lepiej w końcu zacząć się uczyć na cudzych błędach, a nie na swoich.
Karol Winiarski