Hej sokoły
W drugą rocznicę rosyjskiej inwazji na Ukrainę w Kijowie pojawiła się Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen i przywódcy kilku krajów (Kanady, Włoch i Belgii) wspierających ofiarę agresji. Takie wizyty mają oczywiście czysto symboliczny charakter, ale pokazują też stan wzajemnych stosunków między państwami. W Kijowie nie pojawił się ani Prezydent Andrzej Duda, ani premier Donald Tusk. I nie był to przypadek.
Wybuch wojny radykalnie odmienił, do tej pory bardzo chłodne, stosunki polsko-ukraińskie. W przeciwieństwie do okresu rządów koalicji PO-PSL, a przede wszystkim prezydentury Lecha Kaczyńskiego, Zjednoczona Prawica kompletnie nie interesowała się naszym wschodnim sąsiadem. Premier Mateusz Morawiecki ani razu nie pojawił się w Kijowie. Nacjonalistyczno-katolicki elektorat co najmniej niechętny Ukrainie, mógłby nie zaakceptować fraternizowania się z odmiennym pod względem religijnym narodem, który odpowiadał za rzeź tysięcy Polaków w czasie II wojny światowej i gloryfikował tych, którzy przynajmniej moralnie (Stefan Bandera do jesieni 1944 roku siedział w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen), byli za nią odpowiedzialni. Dopiero groźba rosyjskiej inwazji całkowicie odmieniła wzajemne stosunki, a polscy przywódcy byli pierwszymi i najczęstszymi gośćmi w ukraińskiej stolicy po jej rozpoczęciu. Tyle, że to już czas przeszły dokonany.
Rosja jest egzystencjonalnym zagrożeniem dla wszystkich swoich sąsiadów. W oczywisty sposób wymusza to wspólnotę ich interesów w zakresie bezpieczeństwa. Tyle, że w przypadku Polski i Ukrainy to jedyny silny element łączący obydwa kraje i to na dodatek mocno zależny od polityki Moskwy. Gdyby Rosja, chociaż czasowo, wycofała się ze swojej agresywnej polityki, przestanie on mieć decydujące znaczenie w naszych wzajemnych stosunkach. O wiele ważniejsze okażą się zaszłości historyczne, a przede wszystkim bieżące różnice interesów gospodarczych. Widać to zresztą już teraz.
Masowe protesty rolników polegające na blokadzie głównych szlaków komunikacyjnych, wobec których polskie władze okazują się całkowicie bezradne, potwierdzają słowa Bartłomieja Sienkiewicza sprzed ponad dekady o tekturowym państwie. Na dodatek są one wynikiem emocjonalnego i w dużym stopniu błędnego przekonania o decydującym znaczeniu napływu ukraińskiej żywności, a przede wszystkim zboża, na ceny tych produktów w Polsce. Mogło tak być pół roku temu, gdy rzeczywiście spore jego ilości zalały polski rynek, co zresztą w znaczący sposób zahamowało inflację i zapobiegło spełnieniu się zapowiedzi Donalda Tuska o bochenku chleba kosztującym 30 zł. Jednak po wprowadzeniu embarga przez władze polskie (dalej utrzymywanego) napływ ten uległ radykalnemu zmniejszeniu. Przez Polskę odbywa się jedynie tranzyt ukraińskiego zboża do portów bałtyckich i innych krajów europejskich, który na dodatek i tak jest znacznie ograniczony po otwarciu szlaku czarnomorskiego (rosyjskie okręty zostały zmuszone do wycofania się z zachodniej części Morza Czarnego).
Zasadniczym powodem załamania opłacalności uprawy zbóż w Polsce są bardzo niskie ceny na rynkach światowych, co z kolei wynika z dobrych zbiorów w roku ubiegłym i znaczącego zwiększenia eksportu zboża rosyjskiego. Tyle, że dzięki temu miliony ludzi na świecie nie głodują, ich protesty nie destabilizują sytuacji politycznej i nie zwiększają, i tak dużej, presji migracyjnej. Tania żywność jest również korzystna dla polskich konsumentów, a realizacja postulatów rolników w sposób niekorzystny odbiłaby się na kondycji ekonomicznej milionów Polaków, którzy musieliby płacić znacznie więcej za podstawowe produkty żywnościowe. Zadziwiające, że żadne ugrupowanie polityczne nie próbuje wykorzystać tego oczywistego faktu do pozyskania poparcia wyborców. A już całkowicie kuriozalne jest popieranie antyrządowych protestów przez członków obecnego rządu.
Nie poprawiają sytuacji niepoważne zachowania członków ukraińskiego rządu i samego Prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego. „Zaproszenie”, a faktycznie wezwanie się do stawienia polskiego rządu na granicy w celu odbycia rozmów i stawianie Polsce ultimatum, tylko zaostrzyło wzajemne stosunki. Nie wiadomo też czemu miało służyć. Może i poprawi to słabnące notowania obozu rządzącego w Ukrainie, ale przecież na żadne wybory tam się w tym roku nie zanosi – w przeciwieństwie do naszego kraju, gdzie w ciągu najbliższych kilku miesięcy dwukrotnie udamy się do urn wyborczych. Czyżby władze w Kijowie chciały wesprzeć obecną opozycję, która przecież jest często jawnie antyukraińska? A może Zełeński liczył na nagłośnienie tematu i doprowadzenie do wywarcia presji przez UE na władze w Warszawie? Tyle, że Ursula von der Leyen nie myśli teraz o niczym innym poza utrzymaniem stanowiska szefowej Komisji Europejskiej po tegorocznych wyborach do PE. Po to przecież przyjechała do Warszawy i poinformowała o odblokowaniu środków z KPO, chociaż oczywistą oczywistością jest, że przynajmniej przez najbliższe półtora roku przedstawiony przez Adama Bodnara program tzw. przywracania praworządności nie będzie realizowany ze względu na sprzeciw Andrzeja Dudy. Głosy polskich eurodeputowanych mogą się jednak okazać bardzo przydatne i dlatego z jej punktu widzenia warto było ośmieszyć Komisję Europejską, która do tej pory zapowiadała, że tylko rzeczywiste zmiany legislacyjne mogą doprowadzić do uwolnienia zamrożonych środków. W końcu pięć lat temu tylko dziewięć głosów (w tym europosłów Prawa i Sprawiedliwości) przeważyło szalę na jej korzyść w głosowaniu nad wyborem na stanowisko Przewodniczącej Komisji Europejskiej. A Ukraińców w PE nie ma. I pewnie nigdy nie będzie.
Pogarszające się wzajemne stosunki jak na razie nie wpłynęły negatywnie na zaangażowanie się Polski po stronie walczącej Ukrainy. Może się jednak wkrótce okazać, że dostawy naszego sprzętu będą znacznie ograniczone. I to nie tylko dlatego, że w znacznym stopniu wyczyściliśmy już nasze magazyny z postsowieckiego sprzętu, który ratował Ukrainę w pierwszych miesiącach wojny. Główną przyczyną może być narastająca obawa przed rychłym (w przeciągu kilku lat) atakiem Rosji, co oczywiście oznacza konieczność gromadzenia uzbrojenia we własnym kraju. To sprytna propaganda Moskwy, na którą dało się złapać wielu polityków i tzw. ekspertów. Tymczasem do realizacji tego czarnego scenariusza koniecznym byłoby łączne spełnienie trzech warunków.
Po pierwsze, Ukraina musiałaby przegrać wojnę. Przegrać nie poprzez utratę części terytorium, ale tracąc suwerenność. Taki był pierwotny cel Putina, który chciał szybko zająć Kijów i zainstalować tam marionetkowy, kolaboracyjny rząd. Szanse na to są niewielkie, chociaż trochę większe niż jeszcze kilka miesięcy temu, gdy wydawało się to całkowicie nieprawdopodobne. Z naszego punktu widzenia najlepiej byłoby, gdyby wyniszczająca wojna pozycyjna trwała jak najdłużej. Tyle, że to oznacza kolejne dziesiątki tysięcy zabitych i dalszy upadek cywilizacyjny obydwu krajów. Zawsze też grozi przełamaniem ukraińskiej obrony i realizacją najgorszego scenariusza. Dlatego lepszym rozwiązaniem byłoby wstrzymanie działań wojennych, co uniemożliwiłoby Putinowi lub jego następcy zaatakowanie kraju należącego do NATO. Groziłoby to bowiem długotrwałą wojną, z czego z pewnością skorzystaliby Ukraińcy wznawiając działania wojenne. Walki na dwóch frontach Rosja nie przetrzymałaby. Putin jest zbrodniarzem wojennym, ale nie jest ani idiotą, ani szaleńcem.
Po drugie, w Stanach Zjednoczonych musiałyby zwyciężyć tendencje izolacjonistyczne. To bardziej prawdopodobny scenariusz, zwłaszcza jeżeli listopadowe wybory wygra Donald Trump. Prawdopodobny, ale nie przesądzony. Wyborcy lubią zaskakiwać i choć na razie wydaje się to mało prawdopodobne, reelekcja Joe Bidena w dalszym ciągu jest możliwa. Nawet jednak jeżeli w Białym Domu ponownie zasiadłby Donald Trump, to niekoniecznie musiałoby to oznaczać aż tak radykalną zmianę amerykańskiej polityki. To po prostu zupełnie nieprzewidywalny człowiek. Prawdopodobnie zaangażowanie USA w Europie zostałoby mocno ograniczone, podobnie jak pomoc dla Ukrainy, ale do całkowitego porzucenia obecnej polityki mogłoby nie dojść. Na dodatek ta nieprzewidywalność Trumpa ma też swoje zalety – Putin nie będzie mógł być pewien reakcji amerykańskiego Prezydenta po ataku na jedno z państw NATO. A rosyjski Prezydent nie lubi ryzykować. Zwłaszcza po doświadczeniach sprzed dwóch lat, gdy jego przewidywania co do skali oporu Ukraińców i reakcji Zachodu całkowicie się nie sprawdziły.
Po trzecie, Rosja musiałaby odbudować swój potencjał militarny. Wbrew obawom niektórych histerycznych „ekspertów” nie stanie się to tak szybko, o ile w ogóle może się dokonać. To prawda, że Rosja przestawiła dużą część swojego przemysłu na produkcję wojenną. Tyle, że jest to głównie dość proste uzbrojenie, chociaż w znaczących ilościach. Mimo tego, chociażby produkcja pocisków artyleryjskich wciąż nie wystarcza na zaspokojenie potrzeb armii i musi być uzupełniana zakupami w Iranie i Korei Płn. Większość ciężkiego sprzętu wysyłanego na front to stare postsowieckie uzbrojenie wyciągane z magazynów i modernizowane w ograniczonym zresztą stopniu. Produkcja najnowocześniejszego sprzętu jest bardzo utrudniona ze względu na zachodnie sankcje. Poza tym trudno będzie kontynuować tak wielki wysiłek wojenny, gdy wojna z Ukrainą się zakończy. Nawet w Rosji hurrapatriotyczna propaganda na dłuższą metę nie przeważy nad pogarszającymi się warunkami życia. Telewizor prędzej czy później zawsze przegra z lodówką.
Ponieważ najgorszego scenariusza nigdy do końca nie można wykluczyć, należy się przed nim zabezpieczyć. Można to robić poprzez intensywne zbrojenia, rozbudowę armii zawodowej i powszechne szkolenie młodzieży. To oczywiście w dłuższej perspektywie oznacza zmniejszenie naszych szans na cywilizacyjne dogonienie najbardziej rozwiniętych krajów świata, a w krótszej ograniczenie wydatków na służbę zdrowia, edukację czy transformację energetyczną. Znacznie tańszym i skuteczniejszym sposobem jest wspieranie walczących Ukraińców, którzy dalej gotowi są przelewać krew za swój kraj jednocześnie odsuwając w czasie groźbę ataku Rosji na inne państwa. Oczywiście z jednym zastrzeżeniem. Jeżeli nie będziemy w stanie choć częściowo rozwiązać obecnego kryzysu i znaleźć kompromisowego rozwiązania, to za kilka lat możemy się zastanawiać nad możliwością wybuchu wojny polsko-ukraińskiej, a nie polsko-rosyjskiej. Absurd? A kto rok temu uwierzyłby w realność obecnego konfliktu między naszymi krajami?
Karol Winiarski