Entropia
„Acht und achtzig Professoren und Vaterland, Du bist verloren” (Osiemdziesięciu ośmiu profesorów i Ojczyzna zgubiona) miał powiedzieć Otto von Bismarck obserwując obrady Niemieckiego Zgromadzenia Narodowego (zwanego potocznie od miejsca obrad parlamentem frankfurckim) w trakcie Wiosny Ludów. Jak zwykle przy tego typu cytatach nie ma pewności, że ich autorem był przyszły kanclerz Niemiec, a sam dobrze brzmiący po niemiecku bon mot podawany jest w różnych wersjach, w których zwykle liczba profesorów znacząco rośnie. W Polsce anno domini 2025 wystarczyło dwóch profesorów prawa, aby doprowadzić do pogłębienia ustrojowego chaosu.
Dawaj członkowie Państwowej Komisji Wyborczej, profesorowie, Ryszard Balicki i Konrad Składkowski, obaj rekomendowani przez Koalicję Obywatelską, niespodziewanie wstrzymali się od głosu w kolejnym głosowaniu nad przyjęciem postanowienia Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych uchylającym uchwałę Państwowej Komisji Wyborczej o odmowie przyjęcia sprawozdania finansowego komitetu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości. Co ciekawe, przyjęta w ten sposób uchwała (4 osoby były za, trzy przeciw), została wcześniej uzupełniona na wniosek prof. Balickiego o punkt drugi w brzmieniu: „Niniejsza uchwała została podjęta wyłącznie w wyniku uwzględnienia skargi przez Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego i jest immanentnie i bezpośrednio powiązana z orzeczeniem, które musi pochodzić od organu będącego sądem w rozumieniu Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej i Kodeksu wyborczego. Państwowa Komisja Wyborcza nie przesądza przy tym, że Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych jest sądem w rozumieniu Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej i nie przesądza o skuteczności orzeczenia”. Tym samym okazało się, że PKW twórczo zrealizowała dawne powiedzenie Lecha Wałęsy, który stwierdził, że „jest za, a nawet przeciw”.
Zadziwiająca wolta dwóch profesorów, którzy jeszcze kilka dni wcześniej wraz z innymi członkami PKW rekomendowanymi przez partie obecnej koalicji odmawiali zajęcia się wyrokiem Sądu Najwyższego do czasu „systemowego uregulowania przez konstytucyjne władze RP statusu prawnego Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN i sędziów biorących udział w orzekaniu tej izby” wywołała wściekłość platformianych hunwejbinów oraz powszechne zdziwienie wśród polityków i komentatorów. Początkowo wydawało się, że Donald Tusk zrozumiał do czego może prowadzić pogłębiający się chaos prawno-ustrojowy i postanowił wycofać się z planu finansowego zagłodzenia najsilniejszej partii opozycyjnej. Szybko jednak okazało się, że to pobożne życzenia, gdy premier zamieścił na „X” wpis: „„Pieniędzy nie ma i nie będzie„. Na moje oko tyle wynika z uchwały PKW”.
Jednoznaczne stanowisko „kierownika” przesądzające sprawę dało podstawę do przypuszczeń, że być może to sami profesorowie postanowili wyłączyć się z plemiennej wojny i poświęcić swoją reputację wśród zagorzałych zwolenników Platformy Obywatelskiej na rzecz deeskalacji politycznego konfliktu. I te nadzieje okazały się płonne, a prawdziwe intencje panów profesorów wyjaśniła wypowiedź Ryszarda Balickiego udzielona w jednym z wywiadów: „Na miejscu ministra finansów pewnie bym tych pieniędzy nie wypłacił”. Okazało się więc, że chodzi nie o próbę zakończenia sporu, a jedynie o przerzucenie odpowiedzialności na ministra finansów. Oczywiście prawdą jest, że PKW, zwłaszcza w jej obecnym upolitycznionym składzie, nie powinna rozstrzygać istniejących wątpliwości co do legalności Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Ale tym bardziej nie jest do tego powołany minister finansów pełniący w tym przypadku wyłącznie rolę księgowego i wykonujący polecenia szefa największej partii obozu rządowego.
Marszałek Sejmu, Szymon Hołownia, przedstawił projekt ustawy „o szczególnych rozwiązaniach w zakresie rozpoznawania przez Sąd Najwyższy spraw, związanych z wyborami Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej oraz wyborami uzupełniającymi do Senatu Rzeczpospolitej Polskiej, zarządzonych w 2025 roku”. Przewiduje on rozpatrywanie protestów wyborczych i stwierdzanie ważności wyborów w obecnym roku przez połączone izby Sądu Najwyższego: Cywilną, Karną oraz Pracy i Ubezpieczeń Społecznych. Ten kompromisowy projekt nie ma najmniejszych szans na realizację. Z jednej strony, pośrednio legalizuje on obecność tzw. neosędziów w Sądzie Najwyższym, co jest nie do przyjęcia dla zagorzałych przeciwników zmian dokonywanych przez poprzedni rząd. Z drugiej strony, kwestionuje legalność Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, a to z pewnością nie zaakceptuje Andrzej Duda, który uważa się za jej ojca. Szukanie prawnego rozwiązania tej patowej sytuacji jest drogą donikąd.
Argumentami i kontrargumentami prawnymi ochoczo szermują obydwie strony tego stricte politycznego sporu. Są one oczywiście używane w czysto instrumentalny sposób, a wszystko tak naprawdę zależy od oceny legalności Krajowej Rady Sądownictwa, w składzie której znajdują się sędziowie wybrani przez Sejm, a nie przez samych sędziów. Tym samym nie ma i nigdy nie będzie ani jednoznacznej oceny sytuacji prawnej, ani pola do kompromisu. W takiej sytuacji warto się więc zastanowić się, które rozwiązanie byłoby korzystne nie dla tej czy innej partii politycznej, ale po prostu dla Polski. A tu nie trzeba być wizjonerem, aby zrozumieć, że narastający chaos (w fizyce nazywany entropią) nie służy interesom naszego kraju.
Wstrzymanie wypłat z budżetu państwa dla największej partii opozycyjnej z pewnością ograniczy jej możliwości prowadzenia kampanii wyborczej. Nie ma jednak pewności, że wpłynie to w decydujący sposób na wynik wyborów prezydenckich w tym roku i parlamentarnych za dwa lata. Gdyby pieniądze decydowały o wszystkim, to przecież setki milionów złotych, które z różnych funduszów (głównie Funduszu Sprawiedliwości) były przekazywane na promocje kandydatów Zjednoczonej Prawicy (bardziej zresztą Suwerennej Polski niż Prawa i Sprawiedliwości), powinny zapewnić trzecią kadencję rządów ugrupowaniu Jarosława Kaczyńskiego. A tymczasem wybory wygrała opozycja, która dysponowała znacząco mniejszymi zasobami finansowymi.
Z pewnością natomiast wstrzymanie przekazywania środków budżetowych będzie wykorzystywane w kolejnych kampaniach wyborczych do oskarżania rządzących o próbę likwidacji opozycji, a w przypadku przegranej do kwestionowania wyników wyborów. Nie trzeba być prorokiem, żeby przewidzieć, że gdy wybory wygra Rafał Trzaskowski, zwolennicy Karola Nawrockiego będą starali się doprowadzić do unieważnienia wyborów pod zasadnym zresztą pretekstem braku równości szans. Oczywiście każde wybory prezydenckie można w ten sposób zakwestionować, ponieważ kandydaci partyjni (nawet jak określają się jako obywatelscy) mogą otrzymywać wsparcie finansowe od popierających ich ugrupowań, które większość posiadanych środków pozyskują z budżetu państwa. Prawdziwie bezpartyjni kandydaci mogą liczyć jedynie na hojność swoich wyborców, która nigdy nie pozwoli im na prowadzenie kampanii wyborczej w porównywalnym zakresie. Ale jak się przegrywa wybory, to każdy argument pozwalający je zakwestionować jest dobry. Pięć lat temu Platforma Obywatelska oskarżała TVP o sprzyjanie wyłącznie jednemu kandydatowi, co miało doprowadzić do porażki ich kandydata. Skrajna stronniczość telewizji publicznej była oczywiście prawdą, ale jeżeli tak prymitywna propaganda miała przesądzić o wyniku prezydenckiej elekcji, to może powinniśmy zrezygnować z oddawania decyzji w ręce tak ograniczonych intelektualnie wyborców. Bardziej jednak prawdopodobne jest zniechęcenie części osób oglądających Wiadomości TVP do Andrzeja Dudy, który być może bez niej wygrałby z jeszcze większą przewagą.
Koronny argument obozu rządowego za odebraniem pieniędzy Prawu i Sprawiedliwości jest czysto moralny – zło powinno być ukarane z powodów prewencyjnych – ukaranie złoczyńcy zapobiegnie powtórzeniu się podobnych sytuacji w przyszłości. W rzeczywistości chodzi oczywiście o ograniczenie szans konkurencji, ale i tak historia nie potwierdza tego dość powszechnego przekonania. Można przytoczyć wiele przykładów, gdy brak pociągnięcia do odpowiedzialności osób godnych potępienia nie spowodował negatywnych konsekwencji. Trudno chociażby uznać, że społeczeństwo Niemiec zachodnich zostało specjalnie ukarane za wieloletnie bezrefleksyjne popieranie reżimu hitlerowskiego. A jednak do niedawna wszelkie skrajnie prawicowe ugrupowania cieszyły się u naszego zachodniego sąsiada marginalnym poparciem (większym zresztą na obszarach byłego NRD). Praktycznie żadnej kary nie ponieśli też w Polsce adherenci systemu komunistycznego. I to zarówno zwykli członkowie PZPR, którzy może nie byli wojującymi komunistami, ale jednak wspierali niedemokratyczny i niesuwerenny ustrój, jak i funkcjonariusze systemu, którzy czerpali ze swojej postawy realne korzyści materialne. A przecież postkomunistyczne ugrupowania (nie tylko SLD, ale też PSL, które było prostą kontynuacją ZSL), które po czterech latach powróciły do władzy nie tylko, że nie podjęły próby przywrócenia dawnego ustroju, ale ugruntowały wolnorynkową, demokratyczną i prozachodnią politykę III RP.
Nie wiadomo czy polityka odwetu – lub też zwykłej sprawiedliwości jak powiedzieliby inni – przyniosłaby takie same konsekwencje. Być może. Ale równie prawdopodobnym skutkiem mogłoby być wywołanie wojny domowej albo przynajmniej braku powszechnej akceptacji dla nowego systemu ze strony znaczącej części społeczeństwa. W końcu nawet pod koniec istnienia PRL-u w legalnych, a więc akceptujących istniejący ustrój ugrupowaniach, działało kilka milionów Polaków. Dlatego też Tadeusz Mazowiecki i inni zwolennicy ewolucyjnej i włączającej polityki budowania wspólnoty narodowej byli przeciwni proponowanej przez niektórych dekomunizacji. To, że tak wielu naszych rodaków w późniejszym okresie nie do końca identyfikowało się ze swoim państwem, wynikało z zupełnie innych powodów.
Szansa, że znajdzie się w czasach obecnych polityk na miarę Tadeusza Mazowieckiego jest bliska zeru. Wówczas zapewnienia o działaniach na rzecz dobra wspólnego nie były pustym frazesem. I nie jest to tylko wina obecnych polityków. Oni niestety odpowiadają na społeczne zapotrzebowanie. A ponieważ za wszelką cenę chcą się utrzymać na politycznej fali, starają się często rozbudzać emocje pogłębiając tym samym podziały wśród Polaków. Próba szukania porozumienia i kompromisu najczęściej oznacza skazywanie się na polityczna marginalizację i falę hejtu w mediach społecznościowych. Coraz szybciej zbliżamy się do społecznej i narodowej katastrofy. Czy przyjdzie na czas otrzeźwienie?
Karol Winiarski