Chwała szaleństwu
160 lat temu wybuchło Powstanie Styczniowe. Jak zwykle przy takich rocznicach, jesteśmy świadkami uroczystych mszy za Ojczyznę, akademii ku czci, rekonstrukcji i wielu innych rocznicowych imprez. Zabraknie tylko jednego. Głębszej historycznej refleksji nad sensem tego i innych narodowych zrywów. Zwłaszcza w obecnych czasach wszystko co motywowane jest patriotyzmem nie podlega jakiejkolwiek krytyce. Zamiast wyciągać wnioski z narodowych klęsk, pławimy się oparach szaleństwa naszych przodków kreując wizerunek biednego, niewinnego i zawsze prześladowanego narodu. Każda kolejna porażka utwierdza nas w tym przekonaniu i nobilituje nie tylko naszych przodków, ale również nas samych. Polska Winkelriedem narodów.
W historii naszego kraju wiele było szaleńczych zrywów, które doprowadzały do narodowych tragedii i zamiast przynieść poprawę narodowego bytu, skutkowały nasileniem represji i prześladowań. Powstanie Styczniowe nie wyróżnia się szczególnie pod względem ilości ofiar – znacznie więcej pochłonęło Powstanie Warszawskie, chociaż trwało zaledwie dwa miesiące. Nie poraża też szczególnie nieudolnością dowódców – w tym względzie pierwszeństwo należy przyznać polskim generałom z czasów Powstania Listopadowego, którzy dysponując zawodową, dobrze wyszkolona armią, nie byli w stanie wykorzystać tego atutu, którego ich następcy ponad trzydzieści lat później nie posiadali. Trudno też przypisać mu palmę pierwszeństwa, gdy chodzi o nierealność militarnych założeń – w tej kategorii nic nie przebije wodza niedoszłego ogólnonarodowego powstania z 1846 roku, Ludwika Mierosławskiego. Zdrada jednego z arystokratów wielkopolskich paradoksalnie zapobiegła narodowej katastrofie. W efekcie powstanie ograniczyło się jedynie do Rzeczpospolitej Krakowskiej, ale przy okazji wywołało również rabację galicyjską. Cechą szczególną Powstania Styczniowego, które było ostatnim paroksyzmem romantycznych ideałów dominujących od prawie pół wieku na ziemiach polskich, było jednak połączenie tych wszystkich elementów. Ich kumulacja w 1863 przyniosła tragiczne żniwo, które, o dziwo, kompletnie jest pomijane przy jego ocenie.
Zwycięstwo Aleksandra I nad Napoleonem Bonaparte i sukcesy jego brata Mikołaja I w wojnach z Turcją i Persją, pozwalały postrzegać Rosję jako europejską (a ówczesny polityczny świat ograniczał się praktycznie do Europy) potęgę. Stłumienie węgierskiego powstania w 1849 roku i dyplomatyczne zablokowanie wszelkich prób zwiększenia roli Prus w Związku Niemieckim, utrwaliły mocarstwowy wizerunek samodzierżawnej autokracji. Sprowokowana przez Mikołaja I wojna krymska rozwiała ten mit. Milionowa armia rosyjska nie była w stanie obronić własnego terytorium, a nowy car Aleksander II musiał przeżyć bolesne upokorzenie godząc się na wynegocjowany w Paryżu traktat pokojowy. Młody władca zrozumiał, że jego państwo jest głęboko zacofane i nie jest w stanie skutecznie rywalizować z innymi europejskimi potęgami. Dlatego rozpoczął powolny i mocno niekonsekwentny proces reform swojego kraju, uwłaszczając chłopów, radykalnie skracając służbę wojskową, tworząc samorządy ziemskie i gubernialne oraz wprowadzając cywilizowane zasady do rosyjskiego sądownictwa (prawo do adwokata, sądy przysięgłych). Nazwane później odwilżą posewastopolską (Sewastopol był główną rosyjska twierdzą na Krymie, a jego upadek przesądził o losach wojny) zmiany, otwarły Rosję na Zachód. Przyszłość pokazała, że ten okcydentalizm nie był procesem trwałym, a przede wszystkim nie zmienił mentalności rosyjskiego narodu. Co widać do dnia dzisiejszego, gdy po prozachodniej orientacji z czasów Michaiła Gorbaczowa i w mniejszym stopniu Borysa Jelcyna, pozostało jedynie wspomnienie.
Początkowo wydawało się, że zmiany nie dotkną Królestwa Polskiego. W trakcie spotkania z polskimi elitami w Warszawie w maju 1856 roku Aleksander II wypowiedział słynne słowa „żadnych marzeń panowie, żadnych marzeń”. W rzeczywistości jednak zmiany miały miejsce i jak to zwykle bywa, rozbudziły narodowe aspiracje Polaków przytłumione po stłumieniu Powstania Listopadowego policyjno-wojskowym reżimem w okresie nocy paskiewiczowskiej. Zaczęły powstawać polskie organizacje, złagodniała cenzura, utworzone zostały w Warszawie uczelnie wyższe. Namiestnikiem Królestwa został mający jeszcze bardziej liberalne poglądy brat cara Wielki Książę Konstanty Mikołajewicz Chyba po raz pierwszy w historii od strony Moskwy powiał wiatr zmian.
Nigdy się nie dowiemy jak daleko posunąłby się car w procesie przywracania autonomii Królestwa Polskiego. Mało prawdopodobne było, żeby powrócono do stanu sprzed Powstania Listopadowego. Zupełnie nierealnym było oczekiwanie włączenia do Kongresówki tzw. ziem zabranych – dawnych ziem Rzeczpospolitej włączonych bezpośrednio do Imperium Rosyjskiego. Całkowite odzyskanie niepodległości z pewnością było fantasmagorią. Możliwa była jednak znacząca poprawa narodowego bytu i przyspieszenie rozwoju cywilizacyjnego tej części ziem polskich. Do zawarcia porozumienia z carem nie byli jednak gotowi przeciwni rozwiązaniom siłowym „biali” trzymający się zasady „brać, nie kwitować”. Akceptacji społeczeństwa dla wprowadzanych zmian nie oczekiwał natomiast Aleksander Wielopolski, mianowany najpierw ministrem wyznań religijnych i oświecenia publicznego (czyli edukacji), a następnie naczelnikiem rządu cywilnego (czyli premierem), który twierdził, że „dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy”. Mimo wszystko wydane w 1862 roku z jego inicjatywy przez cara tzw. ukazy czerwcowe reformowały system edukacyjny, wprowadzały równouprawnienie Żydów i zamieniały pańszczyznę na czynsz (reformy uwłaszczeniowej przeprowadzonej rok wcześniej w Rosji w Królestwie Polskim nie wprowadzono nie chcąc antagonizować polskiej szlachty).
Byli jednak tacy, którzy powodowani patriotyczną gorączką nie chcieli czekać na dalsze zmiany. Przepojeni wiarą w słynne mickiewiczowskie „mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił” doprowadzili do wybuchu powstania, które nie miało najmniejszych szans powodzenia. Zakończyło się niecałe dwa lata później i było narodową tragedią – 30 tys. poległych i straconych, 40 tys. zesłanych na Sybir, ponad 1,5 tys. skonfiskowanych majątków, likwidacja autonomii Królestwa Polskiego, intensywna rusyfikacja, zakaz funkcjonowania jakichkolwiek organizacji społecznych. W tym samym czasie Aleksander II kontynuował reformy nie tylko w swoim państwie, ale też w podlegającym mu Wielkim Księstwie Finlandzkim. W 1863 roku Finowie uzyskali autonomię, o której Polacy mogli przez następne pół wieku tylko pomarzyć. To właśnie oni w 1906 roku , jako pierwsi w Europie, przyznali prawa wyborcze do swojego krajowego parlamentu kobietom. W tym czasie Polacy w byłym już Królestwie Polskim, a wówczas jedynie Przywiślańskim Kraju, nie mieli nawet samorządu terytorialnego, a ich reprezentacja w nowo powstałej Dumie liczyła zaledwie kilkunastu posłów. Finowie, którzy nigdy wcześniej nie posiadali niepodległego państwa, zachowali swoją autonomię aż do odzyskania pełnej niepodległości w 1918 roku. Ale im nawet przez myśl nie przyszło popełnianie narodowego samobójstwa.
Wydawałoby się, że osoby odpowiedzialne za wybuch Powstania Styczniowego staną przed sądem historii i zostaną obłożone narodową anatemą. Pewnie wszędzie tak by się stało. Wszędzie, ale nie w Polsce. W naszym kraju bowiem można wykazywać się całkowitą nieodpowiedzialnością, doprowadzić do narodowej tragedii, przyczynić się do śmierci tysięcy ludzi, a i tak miejsce w narodowym panteonie jest zapewnione. Co gorsza, próbuje się usprawiedliwić romantyczne, powstańcze szaleństwo argumentami o jego historycznej roli w odzyskaniu niepodległości. Tyle, że poza wspomnianą Finlandią, niepodległość po I wojnie światowej uzyskały jeszcze Estonia, Łotwa i niestety na krótko Ukraina oraz Azerbejdżan, a odzyskały Litwa, Czechy (jako Czechosłowacja) i również w sposób nietrwały Gruzja i Armenia. Żadnych powstań narodowych w tych krajach nie było.
Trudno też poważnie traktować argument o ukształtowaniu przez powstania narodowej świadomości wśród polskiego społeczeństwa na ziemiach zaboru rosyjskiego. Gdy w 1914 roku żołnierze Piłsudskiego wkraczali na tereny kielecczyzny, byli traktowani przez chłopów jako wrogie wojska – własnymi były w ich odczuciu oddziały rosyjskie, które właśnie się wycofały. W świadomości chłopów największym dobroczyńcą był Aleksander II, który chcąc całkowicie odciąć powstańców od i tak niewielkiej pomocy ze strony chłopów, uwłaszczył ich w 1864 roku na znacznie lepszych warunkach niż kilka lat wcześniej w Rosji. Wielu chłopów żywiło autentyczne obawy, że powrót państwa polskiego będzie oznaczał przywrócenie dawnych stosunków własnościowych. Zupełnie inaczej wyglądała świadomość narodowa chłopów w pozostającej pod zaborem niemieckim Wielkopolsce, a nawet w austriackiej Galicji. A tam Powstania Styczniowego nie było.
Nie tylko jednak chłopi dalecy byli od narodowego entuzjazmu. W Królestwie Polskim dominującą orientacją polityczną była ta, którą propagował Roman Dmowski, radykalny przeciwnik narodowej insurekcji uważający Powstanie Styczniowe za przejaw skrajnej głupoty i nieodpowiedzialności. Stąd zdecydowana niechęć związanych z nim środowisk politycznych do koncepcji proaustriackiej, której czołowym zwolennikiem był Józef Piłsudski i wspierający go wówczas nieliczni niepodległościowi socjaliści. Dopiero kolejne porażki Rosji i wycofanie się ich wojsk z kongresówki w 1915, powoli redukowały nadzieje związane z państwem rosyjskim. Trudno jednak uznać to za efekt Powstania Styczniowego.
Przez szeregi walczących przewinęło się około 200 tys. powstańców, którym nie można odmówić poświęcenia i bohaterstwa. Ale zupełnie inna ocena powinna dotyczyć tych, którzy o wybuchu powstania zadecydowali. I nie jest to niestety tylko kwestia historii. Zainteresowanie przeszłością w Polsce maleje, czego konsekwencją jest tragiczny poziom znajomości nawet najnowszych dziejów Polski i świata, zwłaszcza w młodym pokoleniu. Nie można tego jednak powiedzieć o politykach, którzy ciągle żyją przeszłością. A to już bezpośrednio przekłada się na podejmowane przez nich decyzje. Insurekcyjne tradycje wyrastające z polskiego romantyzmu, który lekceważył chłodne analizy i ważenie racjonalnych argumentów, a pierwszeństwo przyznawał emocjom („nie mędrca szkiełko i oko …”), skutkowały kolejnymi narodowymi katastrofami. Jak widać „Polak przed szkodą i po szkodzie głupi”. I wiele wskazuje, że nic się w tym względzie nie zmieniło.
Karol Winiarski