Dalej o sile słowa
Każdy piszący, każdy wypowiadający się publicznie, także mówca wiecowy, musi też zwracać uwagę, czy jego słowa przypadkiem nie odbijają się od ścian jedynie, czy coś z tego co wypowiada, trafia do adresata. To sprawa talentu, sprawności, czasem swoistej charyzmy, mniej treści. Lud w swej masie chętniej słucha tych, którzy piszą i mówią to, co lud chce usłyszeć. Przykładów w dziejach mamy aż nadto. Okazywało się nie raz i nie dwa, że gadanie głupstw – a to zawsze w dalszej perspektywie jest szkodliwe – porywało tłumy, co w efekcie prowadziło do katastrof, albo przynajmniej do przykrych nieporozumień.
Nie sięgając daleko, przywołam przykład sprzed lat ledwie dwudziestu i paru. Tryumfująca propaganda ekipy „Solidarności”, której władza dosłownie została darowana, tak zagalopowała się w krytyce dopiero co minionej epoki, że wkrótce bardzo zadziwiła się faktem, że do drugiej tury, w pierwszych wolnych wyborach prezydenckich, wszedł człowiek znikąd (darujmy sobie przypominanie nazwiska), a wkrótce potem władzę objęła koalicja tak zwanych „postkomunistów”. Dlaczego tak się stało? Otóż mniemam, że za sprawą propagandy właśnie, której ton wręcz ubliżał ówczesnej większości. Niebawem to się miało powtórzyć. Trudno mi zapomnieć prominentnego działacza, który wówczas często stawał przed kamerą i z wbitym we mnie, widza i słuchacza wzrokiem, w którym dominował sadyzm, wmawiał mi, że zasługuję na stryczek. Mówił to do wyborców. Nie chcę tego nazwiska przypominać.
Mniemam, że więcej złego narobili rządzący przez nieudolne poczynania swych propagandystów, a nie przez czyny. Czasem łatwiej jest zrobić niepopularny krok w realnej rzeczywistości, niż go przekonująco uzasadnić, czego doświadczamy nazbyt często. Tak zwany elektorat swe łaski dzieli kapryśnie, nazbyt często zachowuje się jak dzieciak, co to za obiecany batonik pójdzie z nieznajomym, albo ucieknie i wcale przy urnie się nie pojawi. Pamięć ma też raczej krótką.
Pozostaje uderzyć się w piersi i zdać samemu sobie pytanie, czy pisanina toko nie mija się przypadkiem z gustami czytelników? Czy to w ogóle cokolwiek warte? Czyniono mi niekiedy zarzuty, że jestem zbyt „elitarny”, czasem mało komunikatywny, że wyrażam się zbyt kwieciście, jak na współczesne gusta. Owszem, to prawda, ale czynię to świadomie. Adresatem bowiem moich felietonów jest, czy raczej chciałbym by był, odbiorca jako tako oczytany, któremu leży na sercu jakość używanego języka i który – jeśli przyjmie moje argumenty – zechce przekazać je dalej. Niekiedy mi się to udawało, co konstatowałem z oczywistą satysfakcją w czas licznych przecież spotkań z czytelnikami, także tych kameralnych. A przecież nikt z interlokutorów nie musiał, nie miał najmniejszych powodów, by w rozmowie używać takiej wazeliny, jak niektórzy wielcy ostatnio to czynią, czego słucham, lub co czytam walcząc z mdłościami.
toko