Delfin
W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja doszło do przekształcenia Solidarnej Polski w Suwerenną Polskę. Nie jest to wyłącznie prosta zmiana nazwy partii, co byłoby dosyć proste i świadczyłoby wyłącznie o propagandowo-marketingowych motywacjach liderów tego ugrupowania. Z formalnego punktu widzenia będzie to całkiem nowa partia, rejestrowana w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Być może chodzi o uniknięcie konsekwencji nieprawidłowości w finansowaniu tego ugrupowania (PKW odrzuciła sprawozdanie Solidarnej Polski za 2020 roku), co zdaniem niektórych prawników mogłoby w przyszłości pozbawić partię Zbigniewa Ziobry subwencji z budżetu państwa. Nie ma to większego znaczenia w obecnej kadencji parlamentu, ponieważ Solidarna Polska takiego wsparcia nie otrzymywała – jej działacze startowali w wyborach z list Prawa i Sprawiedliwości, i to partia Jarosława Kaczyńskiego zagarnia całą pulę. Prezes PiS co prawda obiecywał zmianę ustawy o partiach politycznych w taki sposób, aby jego koalicjanci też coś mogli otrzymać, ale na obiecankach się skończyło. Z jego punktu widzenia byłby to zresztą strzał w stopę – rządzi ten, kto trzyma kasę. Dlatego tworzenie Suwerennej Polski nieobciążonej grzechami finansowymi Solidarnej Polski może sugerować, że tym razem Zbigniew Ziobro zażąda utworzenia formalnej koalicji, co dałoby wszystkim tworzącym je podmiotom prawo do budżetowej subwencji. A może zechce startować samodzielnie?
Przedwyborcze manewry do tej pory widoczne były zdecydowanie bardziej po opozycyjnej stronie sceny politycznej. Niekończące się dyskusje o jednej liście wywoływały już wśród wyborców odruch wymiotny. Powstanie koalicji Polski 2050 z Polskim Stronnictwem Ludowym wyciszyło dyskusję na ten temat. Teraz podobne problemy mają miejsce po drugiej stronie politycznej barykady. Zbigniew Ziobro chciałby co najmniej utrzymać swój parlamentarny stan posiadania i zwiększyć swoją niezależność, także pod względem finansowym, od Jarosława Kaczyńskiego. Ten z kolei chciałby całkowicie spacyfikować krnąbrnego koalicjanta, który niejednokrotnie stwarzał mu większe problemy w spokojnym sprawowaniu władzy niż bezsilna i skłócona opozycja. Cele są więc dokładnie przeciwstawne, ale obie strony jednoczy dążenie do utrzymania władzy. Tym bardziej, że konsekwencje jej utraty mogą być nie tylko polityczne. A to powoduje, że obaj politycy są na siebie skazani i prędzej czy później do porozumienia dojdzie. Zbigniew Ziobro jest zbyt słaby, żeby samodzielnie przekroczyć próg wyborczy, nie mówiąc już o zdobyciu podobnej liczby mandatów jaką dysponuje w chwili obecnej. Jarosław Kaczyński bez kilku procent, które może uzyskać w wyborach Suwerenna Polska, nie ma szans na trzecią kadencję.
Na swój sposób Zbigniew Ziobro jest wizjonerem. Zakładając kilkanaście lat temu Solidarną Polskę przewidział, że kwestie polityki społecznej będą wkrótce decydować o możliwości odniesienia parlamentarnego sukcesu. To przecież dzięki kolejnym programom redystrybucyjnym (taka ładniejsza nazwa zwykłego rozdawnictwa), Prawo i Sprawiedliwość utrwaliło swoją zdobytą w 2015 roku władzę. Tyle, że Zbigniew Ziobro i jego partia byli tylko pośrednimi beneficjentami tego sukcesu. Autorytet Jarosława Kaczyńskiego okazał się dla wyborców prawicy czynnikiem decydującym, co widać także obecnie po motowaniach Solidarnej Polski, które od dawna nie są w stanie nawet zbliżyć się do upragnionych 5 procent. Ale czas prezesa Prawa i Sprawiedliwości powoli się kończy. Podobnie jak atrakcyjność, a przede wszystkim budżetowe możliwości, transferów socjalnych. Dlatego Zbigniew Ziobro postanowił postawić na innego konia – eurosceptycyzm.
Pozornie pomysł obecnego ministra sprawiedliwości wydaje się irracjonalny. We wszystkich sondażach przytłaczająca większość badanych opowiada się zdecydowanie za członkostwem Polski w Unii Europejskiej. Na dodatek niewielki elektorat przeciwników UE jest już zagospodarowany przez Konfederację. Ale to jest stan na dziś. Dlatego Zbigniew Ziobro nie mówi o polexicie, chociaż słuchając występów polityków jego ugrupowania wydaje się to oczywistą oczywistością. Lider Suwerennej Polski postuluje za to powrót do dawnych zasad europejskiej wspólnoty, które ograniczyć by się miały jedynie do swobody przepływu ludzi, kapitału, towarów i usług (dość liberalne poglądy jak na ugrupowanie rzucające gromy na Balcerowicza), no i oczywiście bezwarunkowych transferach dla biedniejszych krajów oraz dopłatach dla rolników. Zdecydowanie natomiast protestuje wobec stopniowej federalizacji unii odbywającej się zresztą przez rozszerzoną interpretację traktatów unijnych, a nie ich zmianę. Niezbyt się w tym zresztą różni od Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego, ale jest w krytyce obecnych tendencji w UE zdecydowanie bardziej konsekwentny.
Krytycy lidera Suwerennej Polski zwracają uwagę na absurdalność jego zarzutów wobec UE. Niektóre kontestowane pomysły rzeczywiście wydają się niszowymi poglądami radykalnych feministek czy ekologów, które nie są i nigdy nie będą wprowadzone w życie (np. zakaz produkcji i sprzedaży mięsa). Ale tak samo wydawało się jeszcze kilka lat temu w przypadku innych propozycji (np. zakazu sprzedaży samochodów z silnikami spalinowymi), a te właśnie stają się rzeczywistością. Zbigniew Ziobro dobrze wie, że wszystkie progresywne pomysły promowane przez coraz liczniejsze grupy polityczne w UE oraz radykalne propozycje walki z ociepleniem klimatu, które odbiją się na budżetach zwykłych obywateli, będą w naszym kraju w bliskiej już przyszłości doskonałym paliwem wyborczym. Proeuropejskość jest bowiem bardzo płytka i opiera się głównie na materialnych korzyściach płynących z naszego członkostwa we wspólnocie. Gdy te, z powodu wzrostu zamożności Polaków, zostaną one ograniczone, a jednocześnie wprowadzane zmiany przyniosą wzrost kosztów codziennego funkcjonowania i naruszenie tradycyjnych przyzwyczajeń, tak silnych zwłaszcza na polskiej prowincji, eurosceptyczne poglądy zyskają wielu zwolenników.
Hasło suwerenności jest doskonałym wyborem z politycznego punktu widzenia. Kto otwarcie powie, że Polska nie powinna być suwerenna? Nawet najbardziej euroentuzjastyczni komentatorzy starają się udowadniać, że nasza obecność w UE – wbrew prawdzie i zdrowemu rozsądkowi – wcale nie oznacza ograniczenia naszej suwerenności. A przecież pełna suwerenność państwowa w obecnych czasach prawie w ogóle nie występuje, może za wyjątkiem kilku największych mocarstw i Izraela. W stosunkach zewnętrznych jest to oczywiste, o czym przekonała się Rosja, na którą po agresji na Ukrainę zostały nałożone sankcje gospodarcze.
Trochę inaczej wygląda to jeżeli chodzi o suwerenność wewnętrzną, ale i w tym przypadku suwerenność nie jest wartością niepodważalną. Samo powstanie struktur państwowych (a wcześniej plemiennych) oznaczało, że ludzie zrzekli się (zgodnie z teorią umowy społecznej) części ich wolności osobistej (a więc indywidualnej suwerenności). W zamian uzyskali większe gwarancje bezpieczeństwa osobistego, ponieważ przestało obowiązywać prawo dżungli. Inne, konkurencyjne teorie powstania państwa – marksistowska czy podboju – wyłączały zgodę większości twierdząc, że to uprzywilejowana mniejszość (właściciele środków produkcji czy też zdobywcy) narzuciła swój porządek prawny. Nawet jednak oni musieli przyznać, że przynajmniej czasowo ograniczało to poziom zagrożenia życia i zdrowia w społecznościach ludzkich. Wśród nowożytnych myślicieli istniały tylko różnice co do możliwości zmiany ustalonego porządku społecznego.
Znacznie później, bo w zasadzie dopiero w XX wieku, pojawiły się podobne rozwiązania dotyczące stosunków międzynarodowych. Wprowadzone mechanizmy okazały się mało skuteczne i nie powstrzymały agresorów przed łamaniem prawa międzynarodowego, czego efektem były kolejne konflikty, w tym dwie wojny światowe. Dopiero też okrucieństwa tej drugiej, a zwłaszcza wymordowanie przez Niemców, a także ich sojuszników i różnej maści pomocników, prawie całej społeczności żydowskiej, która znalazła się w ich zasięgu, zmieniła podejście do suwerenności wewnętrznej. Duża w tym zasługa prawnika polskiego pochodzenia, Rafała Lemkina – twórcy pojęcia ludobójstwa. Jeszcze w procesie norymberskim akt oskarżenia nie obejmował zbrodni popełnionych na własnych obywatelach przez reżim hitlerowski, uznając de facto nieograniczoną suwerenność wewnętrzną III Rzeszy. Dopiero konwencja Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 9 grudnia 1948 roku w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa zmieniła sytuację. Od momentu wejścia jej w życie, przynajmniej formalnie żadna władza państwowa nie może prześladować własnych obywateli z powodów narodowych, etnicznych, rasowych i religijnych (niestety powody polityczne zostały wykreślone z pierwotnego projektu, głównie na skutek sprzeciwu ZSRR).
Jeszcze inną kwestią jest dobrowolne zrzeczenie się części wewnętrznej suwerenności na rzecz organu lub organizacji międzynarodowej, a z tym właśnie mamy do czynienia w przypadku Unii Europejskiej. Już traktat paryski powołujący do życia Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, oddawał decyzje dotyczące dwóch kluczowych gałęzi przemysłu w ręce organów tej organizacji – Rady Ministrów i Wysokiej Władzy. Z czasem, a zwłaszcza po powstaniu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, zakres spraw przekazywanych do rozstrzygania na szczeblu wspólnotowym, znacząco się powiększył. Po pewnym spowolnieniu procesów integracyjnych w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (w zamian za to do Wspólnot Europejskich dołączały kolejne państwa – Wielka Brytania, Dania, Irlandia, Grecja, Hiszpania i Portugalia), gwałtowne przyspieszenie nastąpiło na przełomie lat 80-tych i 90-tych, czego efektem był traktat z Maastricht i powstanie Unii Europejskiej. Ukoronowaniem tego procesu miało być uchwalenie Konstytucji Europejskiej, co rzeczywiście nastąpiło w Rzymie 29 październiku 2004 roku. Jednak negatywne wyniki referendów w Holandii i Francji spowodowały, że nigdy nie weszła ona w życie, a jej substytutem stał się traktat lizboński, w którym pod innymi nazwami ujęto większość postanowień martwej już wówczas konstytucji.
Składając wniosek o przyjęcie do UE w 1994 roku dokładnie zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji prawnych naszej akcesji. Stąd też stosowne zapisy zostały uwzględnione w uchwalonej w 1997 roku Konstytucji RP, która w art. 90, ust. 1 mówi: „Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach”. Jednocześnie art. 91, ust. 3 stanowi: „Jeżeli wynika to z ratyfikowanej przez Rzeczpospolitą Polską umowy konstytuującej organizację międzynarodową, prawo przez nią stanowione jest stosowane bezpośrednio, mając pierwszeństwo w przypadku kolizji z ustawami” . Oczywiście oba artykuły znalazły zastosowanie w procesie akcesyjnym Polski do Unii Europejskiej i potem, gdy nasz kraj stał się już członkiem tej organizacji. Oczywiście odbyło się to w sposób całkowicie dobrowolny i za zgodą obywateli (w przypadku traktatu akcesyjnego wyrażoną bezpośrednio w referendum ogólnokrajowym), ale nie zmienia to faktu, że zrzekliśmy się części naszej wewnętrznej suwerenności. Wstępując do UE 1 maja 2004 roku nie wybieraliśmy kota w worku. A przynajmniej tak się wówczas wydawało.
Klęska projektu Konstytucji UE i wyraźne osłabienie poparcia dla dalszej integracji wśród obywateli państw członkowskich (Brexit nie był przypadkowym wydarzeniem), spowodował zmianę taktyki europejskich elit. Przykład przyszedł zza oceanu. Sztywność (trudność zmiany) konstytucji amerykańskiej i narastająca polaryzacja polityczna uniemożliwiały dokonywania zmian ustrojowych poprzez uchwalanie kolejnych poprawek. Skoro nie można prawa zmienić, to trzeba zmienić przyjmowaną do tej pory jego wykładnię. Ponieważ przeszkodą (ale i pomocą) może być Sąd Najwyższy, należy zadbać aby jego skład był odpowiedni. Sędziowie są po wyborze niezależni, ale nie od własnych poglądów. Trzeba więc wybrać takich, którzy myślą podobnie jak my. Dlatego w ostatnich dziesięcioleciach coraz ważniejszą rolę odgrywają prezydenckie nominacje do tej instytucji. Kto ma Sąd Najwyższy ten ma władzę. W Polsce władzę ma ten, kto ma Trybunał Konstytucyjny. O ile oczywiście wybierze się ludzi wiernych i lojalnych, co jak okazało się w przypadku obecnej władzy, przerosło jej możliwości.
Nie inaczej dzieje się od pewnego czasu w Europie. Niejasność i ogólnikowość wielu przyjętych w UE rozwiązań prawnych sprzyja ich elastycznej interpretacji. Wystarczy wykładnia rozszerzająca, aby to co do tej pory nie wchodziło w zakres kompetencji UE, nagle okazywało się co najmniej poddane kontroli europejskich instytucji – Trybunał Sprawiedliwości UE zawsze poprze takie stanowisko. I podobnie jak w przypadku USA, często są to jak najbardziej zasadne działania i decyzje (w ten sposób przecież zniesiono tam segregację rasową, chociaż jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej przy niezmienionym stanie prawnym była ona w pełni zgodna z amerykańską konstytucją – przynajmniej zdaniem Sądu Najwyższego). Problem polega na tym, że nie mają one twardej podstawy prawnej. A skoro każdy przepis można zupełnie inaczej zinterpretować, to nagle okazuje się, że rzeczywiście kupiliśmy kota w worku.
Większość badań opinii publicznej w ostatnich latach wskazuje, że nasze społeczeństwo w wielu sprawach staje się coraz mniej konserwatywne i tradycjonalistyczne. Nawet jeżeli to prawda, a tendencja nie ulegnie zmianie, to i tak różnica w postrzeganiu wielu kwestii w Polsce w porównaniu z krajami Europy Zachodniej, jest ogromna. A przecież poglądy elit politycznych, zwłaszcza tych zasiadających w Parlamencie Europejskim, są jeszcze bardziej radykalne. Przepaść między tymi stanowiskami staje się coraz większa. A to musi wywoływać opór i osłabiać siłę poparcia dla UE, nawet w tak wydawałoby się euroentuzjastycznym społeczeństwie, jakim jest społeczeństwo polskie. I na to właśnie liczy Zbigniew Ziobro i jego współpracownicy.
Mało kto chyba wierzy, że publicznie wygłaszane sądy przez polityków Suwerennej Polski są ich rzeczywistymi poglądami. To raczej cyniczna gra na emocjach i szukanie elektoratu koniecznego do utrzymania się na powierzchni sceny politycznej, a w przyszłości odgrywania decydowanie ważniejszej roli w polskiej polityce niż obecnie. Ale czy jest to jakaś wyjątkowa postawa? Przecież liderzy naszych partii otwarcie głoszą, że starają się zaspokoić wszystkie gusta wyborców – Jarosław Kaczyński nie tak dawno zapowiedział, że to ludzie napiszą program jego partii. Po to przecież wydają miliony złotych pochodzących z budżetu na badania opinii publicznej. Od dawna już nie chodzi o przekonanie Polaków do swoich programów. A skoro tak, to po co je w ogóle tworzyć? Wystarczy kilka populistycznych haseł, które trafią w bieżące zapotrzebowanie elektoratu. A czy w dłuższej perspektywie przyniosą one państwu i społeczeństwu korzyści? Nie ma to najmniejszego znaczenia. Liczy się tu i teraz. Za kilka lat wymyśli się coś nowego. A w zasadzie nie wymyśli, tylko zbada czego tym razem ludzie sobie życzą. Badacze opinii publicznej na brak zatrudnienia nie będą mogli narzekać.
Zbigniew Ziobro myśli perspektywicznie. Sukcesu jednak nie osiągnie. Nie ten format, nie ta osobowość. Nikt za kilka lat nie będzie pamiętał, że to on jako pierwszy głosił poglądy, które potem stały się mainstraemowe. Pojawią się nowi politycy, którzy nie będą obciążeni przeszłością. Bo przecież Zbigniew Ziobro to jeden z polityków, który cieszy się najmniejszym społecznym zaufaniem. I nie ma tylu fanatycznych wyznawców, co Jarosław Kaczyński czy Donald Tusk. Trudno też będzie mu się uwolnić od miana głównego destruktora polskiego wymiaru sprawiedliwości. Jeżeli tylko powinie mu się noga, jego „wierni” pretorianie uciekną jak szczury z tonącego okrętu. Może się to stać już za kilka miesięcy. Chyba, że Prawo i Sprawiedliwość utrzyma władzę, a posłowie Suwerennej Polski będą zapewniali większość parlamentarną. Wtedy Jarosław Kaczyński w dalszym ciągu będzie zakładnikiem swego niegdysiejszego delfina.
Karol Winiarski