Dobrze już było
W 2005 roku ukazała się książka amerykańskiego teoretyka zarządzania Petera Retlocka „Expert political judgement”, w której autor analizował prognozy formułowane przez naukowców, dziennikarzy i polityków (w sumie 284 osób) w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Okazało się, że sprawdzalność przewidywań osób zawodowo zajmujących się sprawami, o których się wypowiadali, była nieznacznie lepsza niż wynikałoby to z rachunku prawdopodobieństwa. Można przypuszczać, że w ciągu minionych dwudziestu lat niewiele się zmieniło. Zwłaszcza, że świat jest coraz bardziej skomplikowany, a działania zarówno polityków, jak i zwykłych obywateli, znacznie bardziej emocjonalne, a tym samym nieprzewidywalne. Rację więc miał Niels Bohr, który twierdził, że: „Snucie przewidywań jest trudne, zwłaszcza jeśli dotyczą przyszłości”.
W życiu, także tym politycznym, prognozowanie przyszłości jest jednak nieodzowne. Trudno podejmować jakiekolwiek decyzje nie biorąc pod uwagę ich możliwych konsekwencji. Politykę można porównać do pola minowego, a polityków do saperów, ale nawet przez pole minowe czasami trzeba się przedostać. I to pod ciągłym ostrzałem politycznych przeciwników, którzy zresztą wiele z tych min wcześniej postawili. Oczywiście znacznie łatwiej i bezpieczniej jest przewidywać nadchodzące wydarzenia patrząc na polityczną arenę z odpowiedniego dystansu. Łatwiej, ponieważ można w sposób bardziej obiektywny i mniej emocjonalny ocenić podejmowane przez polityków decyzje. Bezpieczniej, dlatego że nie ponosi się osobistych konsekwencji popełnionych błędów.
Dwanaście miesięcy temu większość Polaków witała nowy rok z optymizmem. Rząd „koalicji 15 października”, który właśnie przejął władzę, zapowiadał głębokie zmiany we wszystkich dziedzinach życia i zerwanie ze wszystkimi patologiami poprzedniej ekipy. Oczywiście odmienne odczucia mieli politycy Zjednoczonej Prawicy, którzy po ośmiu latach zmuszeni byli przejść do opozycji i przekazać ster rządów „koalicji 13 grudnia”. Dwanaście miesięcy później niewiele z tego optymizmu zwolenników obecnego rządu pozostało. I nic nie wskazuje, że w najbliższych miesiącach dojdzie do pozytywnego przełomu.
Najzagorzalsi zwolennicy obecnej władzy są przekonani, że zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich zmieni całkowicie sytuację i odblokuje proces zmian hamowanych obecnie przez Andrzeja Dudę. W rzeczywistości może się ono okazać nie tyle początkiem końca rządów obecnej koalicji, ale otwarciem drogi powrotu Prawa i Sprawiedliwości do władzy. Coraz bardziej oczywistym się staje, że dość egzotyczne porozumienie różniących się ideologicznie partii nie ma pomysłu na rozwiązanie najbardziej palących problemów polskiego społeczeństwa. Nie ma, ponieważ ich grona kierownicze nigdy poważnie się nad tym nie zastanawiali. Początkowy zapał Szymona Hołowni w tworzeniu zespołów eksperckich mających opracowywać projekty koniecznych reform szybko utonął w bagnie bieżącej polityki. Inni nie próbowali nawet udawać, że nad czymś pracują. Skoro przemyślanymi programami politycznymi nie wygrywa się wyborów, to po co marnować na nie czas.
Oczywiście pojawiają się oderwane od siebie pomysły, których wspólnym mianownikiem jest wydatkowanie publicznych pieniędzy. Wszystkie inne nie mają szans na realizację z obawy przed negatywnymi reakcjami społecznymi. Przykładowo, nie da się uzdrowić polskiej służby zdrowia bez znaczącego wzrostu nakładów. Trudno będzie te pieniądze znaleźć w budżecie – procedura nadmiernego deficytu zmusza rząd raczej do oszczędności niż zwiększania zadłużenia państwa. Pozostaje podniesienie składki zdrowotnej. A to w atmosferze powszechnego populizmu (zwiększamy wydatki, obniżamy podatki) byłoby politycznym samobójstwem. Rzeczywiste śmiertelne ofiary niewydolnej służby zdrowia mało kogo interesują. Rząd się nie tylko sam wyżywi, ale też sam wyleczy. Opozycja również.
Zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego prawdopodobnie zwiększy spory wewnątrzkoalicyjne. Słabsi partnerzy Koalicji Obywatelskiej będą chcieli w jeszcze większym stopniu zaznaczyć swoją podmiotowość. Przewidywane przez wielu i ponoć planowane przez Donalda Tuska zmiany w składzie Rady Ministrów okażą się kosmetycznymi. Zmiana ministrów partii koalicyjnych wymaga zgody partyjnych liderów. A o tą nie jest łatwo, co pokazuje sprawa najbardziej skompromitowanego ministra jakim był Dariusz Wieczorek. W tej sytuacji Donald Tusk będzie mógł bezproblemowo wymienić jedynie ministrów Koalicji Obywatelskiej. Tyle, że rekonstrukcja rządu obejmująca wyłącznie polityków największego koalicyjnego ugrupowania stworzyłaby wrażenie, że tylko oni są nieudolni. A na to szef Koalicji Obywatelskiej nie może sobie pozwolić. Musiałaby to więc być uzgodniona i tym samym kompromisowa wymiana ministrów z wszystkich ugrupowań, co może być po prostu niewykonalne. Bardzo więc prawdopodobne, że większych zmian nie będzie, a koalicja pogrąży się w narastających wewnętrznych sporach i tym samym ostatecznie utraci zdolność do efektywnego sprawowania władzy. Tak się zwykle kończy sprawowanie władzy, gdy celem jest sama władza, a nie realizacja uzgodnionego wcześniej programu.
Obecny prezydent Warszawy rzeczywiście wydaje się obecnie faworytem majowych wyborów. Ale to nie znaczy, że zwycięstwo ma w kieszeni. Obecna znacząca przewaga w badaniach opinii publicznej może być przejściowa. Karol Nawrocki ma niższe notowania niż Prawo i Sprawiedliwość, co oczywiście nie wynika z faktu jego rzekomej „obywatelskości”. Po prostu jest osobą mało znaną i niezbyt medialną. Na obecny spadek jego notowań mogła mieć wpływ ucieczka Marcina Romanowskiego na Węgry, co spotkało się z dość powszechną krytyką. Okazało się przy okazji jak ryzykowne było przyjęcie polityków Suwerennej Polski do Prawa i Sprawiedliwości. Największa partia opozycji ponosi koszty działań polityków, na które miała i ma w dalszym ciągu dość ograniczony wpływ.
Nie trzeba być wróżbitą, żeby przewidzieć, że Koalicja Obywatelska będzie starała się powtórzyć ten manewr tuż przed wyborami. Można więc się spodziewać wczesną wiosną fali aktów oskarżenia wpływających do sądów, a prawdopodobnie również wniosków o areszt tymczasowy. Marzeniem rządzących byłyby oczywiście kolejne ucieczki polityków Prawa i Sprawiedliwości na Węgry. Łatwo tu jednak doprowadzić do przegrzania. Zbyt duże natężenie tego typu praktyk może wzbudzić nie pozbawione podstaw podejrzenie części elektoratu o chę
zlikwidowania opozycji metodami sądowo-administracyjnymi. W 2007 roku właśnie takie przegięcie związane ze sprawą posłanki PO Beaty Sawickiej doprowadziło rządzącą wówczas prawicę do porażki. Teraz może to zadziałać w drugą stronę.
Niezależnie od wyniku walki o fotel Prezydenta RP nie ma szans na przedterminowe wybory parlamentarne. Trudno doprawdy zrozumieć skąd bierze się przekonanie wielu dziennikarzy, że w razie przegranej Rafała Trzaskowskiego, rządząca koalicja się rozpadnie i dojdzie do skrócenia kadencji Sejmu oraz Senatu. Może kiedyś tak by się stało. Może tak jest w niektórych krajach Europy Zachodniej. Ale nie we współczesnej Polsce. Zwłaszcza w sytuacji tak bezwzględnej walki o władzę, w której coraz częściej wykorzystywany jest wymiar sprawiedliwości. Tak jak karpie nie dążą do przyśpieszenia Świąt Bożego Narodzenia, tak politycy nie starają się doprowadzić do przedwczesnej utraty posiadanej władzy. Także zdecydowane zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego nie skłoni Donalda Tuska do podjęcia ryzyka przeprowadzenia przedterminowych wyborów. Łaska wyborców na pstrym koniu jeździ, a ryzyko nieprzekroczenia progów wyborczych przez mniejszych koalicjantów, jest zbyt duże.
Najtrudniej przewidzieć stan polskiej gospodarki w nadchodzącym roku. Od mniej więcej dwóch lat ekonomiści zapowiadają znaczące odbicie po inflacyjnym 2022 roku. I jak na razie na zapowiedziach się kończy, a wskaźniki gospodarcze falują. O ile w październiku ogłoszono „śmierć polskiego konsumenta”, to w grudniu okazało się, że „zmartwychwstał”. Wielu ekonomistów uważa, że napływ środków unijnych w tym i w przyszłym roku doprowadzi do podniesienia dramatycznie niskiej stopy inwestycji, a tym samym do wzrostu gospodarczego. Tyle, że dzięki zewnętrznemu wsparciu mogą wzrosnąć jedynie inwestycje publiczne, ale już nie prywatne. Te z kolei nie rosną, ponieważ sytuacja naszych najważniejszych partnerów handlowych (przede wszystkim Niemiec) jest bardzo zła i nic nie wskazuje, że w najbliższym czasie ulegnie radykalnej poprawie.
Stan najważniejszych gospodarek europejskich nie jest jedynym naszym problemem. Coraz częstsze przypadki zamykania zakładów produkcyjnych w Polsce przez zachodnie firmy wskazują na o wiele poważniejszy problem. Przez wiele lat przenosiły one produkcję do naszego kraju, głównie z powodu taniej siły roboczej. Teraz, mimo dążeń do uniezależnienia się od Chin, sytuacja uległa zmianie. Polska przestaje być powoli atrakcyjnym miejscem do prowadzenia biznesu, a opowieści polityków o zbliżającej się wojnie ostatecznie odstraszają potencjalnych inwestorów. Na szczęście wzrost bezrobocia nam nie grozi, ale tylko z powodu fatalnej sytuacji demograficznej, co zresztą rodzić będzie coraz poważniejsze wyzwania przed polskim systemem emerytalnym finansowanym ze składem obecnie pracujących i wzrastającej z roku na rok dotacji z budżetu państwa. To jednak problem, który zacznie znacząco wpływać na stan finansów publicznych za kilkanaście lat.
Plan wyjścia z procedury nadmiernego deficytu oparty jest wyłącznie na optymistycznych prognozach wzrostu gospodarczego. Nie ma żadnego planu B. Nie planowane są żadne poważniejsze oszczędności, ani nawet przyhamowanie rosnących lawinowo wydatków socjalnych, a zwłaszcza zbrojeniowych. Co gorsza, kupujemy głównie horrendalnie drogi sprzęt ze Stanów Zjednoczonych, który nawet zdaniem amerykańskich polityków (Jacka Sullivana – doradcy Joe Bidena do spraw bezpieczeństwa narodowego) niespecjalnie sprawdził się na froncie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Ci, którzy nie pozbyli się jeszcze złudzeń co do Donalda Tuska łudzą się, że po wyborach prezydenckich, polityka rządu ulegnie radykalnej zmianie i zostaną wdrożone działania oszczędnościowe, które pozwolą zahamować gwałtowny wzrost zadłużenia państwa. Oczywiście nic takiego się nie stanie, ponieważ wszystko zostanie podporządkowane utrzymaniu władzy po kolejnych wyborach parlamentarnych. A te odbędą się zaledwie dwa lata później. Zbyt blisko, żeby jakiekolwiek działania oszczędnościowe przyniosły pozytywne rezultaty. Tusk nie powtórzy politycznego błędu sprzed kilkunastu lat. Naprawą finansów publicznych będą się musieli zająć jego następcy.
Wszystkie prognozy, a zwłaszcza te gospodarcze, mogą okazać się nic nie warte z powodu wydarzeń, których nikt nie jest w stanie przewidzieć. Ale jest coś, co wiadomo, że będzie miało miejsce. 20 stycznia 2025 roku urząd Prezydenta USA obejmie Donald Trump. Jeżeli choć część jego gospodarczych zapowiedzi zostanie zrealizowana, globalna ekonomia dozna wstrząsu, który na lata może zmienić stosunki handlowe na całym świecie. Chociaż nie jesteśmy światową potęgą gospodarczą, a nasze relacje gospodarcze ze Stanami Zjednoczonymi nie mają dla nas kluczowego znaczenia, to jednak powiązania ekonomiczne pomiędzy państwami odbiją się również negatywnie na naszej sytuacji. Świetlanej przyszłości nie widać. Dobrze już było. I nieprędko, o ile w ogóle, powróci.
Karol Winiarski