Dom wariatów
W odległej młodości często podróżowałem po kraju autostopem. Później zdarzało mi się korzystać z usług taksówek, niekiedy na duże dystanse, a także, co prawda niezbyt długo, dysponowałem służbowym samochodem z kierowcą. Od kierowców właśnie dzisiaj zacznę. Kryterium doboru – o ile wybierać mogłem – było jedno: miał wykazywać się jazdą pewną, bezpieczną i skuteczną, to znaczy, że nie musiał na każdym skrzyżowaniu pytać o drogę i rozkładać bezradnie ręce przy byle defekcie pojazdu. Poza tym był mi obojętny. Mógł być milczkiem albo gadułą, nawet jeśli prawił głupstwa, mógł być ateuszem lub religijnym fanatykiem, mógł być abnegatem, elegancikiem, blondynem, komunistą, zdeklasowanym arystokratą, lewakiem, liberałem, masochistą, łysolem, wegetarianinem, filatelistą czy wędkarzem, buddystą albo Chińczykiem po kądzieli. Obojętna mi była płeć, wiek, poglądy na sens życia i wszelkie inne cechy, mające z wykonywaną czynnością niewiele wspólnego. To samo starałem się odnosić do innych zawodów. Nie wzruszał mnie nikotynizm redakcyjnej korektorki, która wychwytywała każdą literówkę czy pokiełbaszony szyk zdania. Głęboko w nosie miałem i mam fetyszyzm szewca, bibliofilstwo operatora wózka widłowego, wybujały temperament ekspedientki w sklepie, a także – o zgrozo! – grafomanię żony podsekretarza stanu.
Zupełnie inaczej sprawy się przedstawiały, gdy z tą lub tym wzajemne nasze relacje zbliżały się do kontaktów towarzyskich czy zgoła przyjacielskich. Wszystko zaczynało się komplikować, wzajemne obwąchiwanie się trwało długo i obejmowało szerokie spektrum (wybaczcie frazes) cech charakteru, poglądów, upodobań. Nie z każdym bywało po drodze. Czy dziś taka postawa jeszcze jest możliwa? Co będzie w nieodległej przyszłości? Gołym okiem widać, że zawodowe kompetencje idą w kąt, za to wiara (w boskość szefa), nadzieja (na bezwzględną lojalność) i miłość (do wodza) stają się podstawowymi kryteriami?
To co się ostatnio wyprawia na tym najpiękniejszym ze światów przyprawia o zawrót głowy. Czym to się skończy? Nie ma dnia, by nie napotkać wiadomości o jakimś pomyśle, który ma umilić nam życie, jeśli jeszcze go trochę zostało. I nie ważne czy pomysł jest mniej lub bardziej przemyślany, czy zgoła głupi, byle narodził się w odpowiedniej głowie i był zgodny z obowiązująca „linią”. Coś mi to nachalnie przypomina. Cóż, już starożytni wiedzieli, że quantilla sapientia regitur mundus, ale żeby aż do tego stopnia? A ponoć historia ma być nauczycielką życia. Może i tak, ale warunkiem jest jej znajomość, a z tym jest coraz gorzej. Ma być jeszcze weselej, co niedwuznacznie zapowiadają miarodajne czynniki. Oj, ale mi się dziś wyświechtanymi frazesami sypnęło! Takie trendy widocznie, po linii i na bazie. Nie wierzycie? Poczytajcie choćby o opoczyńskiej wystawie plenerowej… To tylko dla przykładu, bo ani to szczyt głupoty, ani nic specjalnie zaskakującego. Ot, banalny wygłup niedouczków, których namnożyło się ostatnio i ujawniło jeszcze więcej. Od pewnego czasu atakują mnie zewsząd donosy o rewelacyjnych odkryciach śledczych historyków, co to wpadli wreszcie na trop prapoczątków naszej Ojczyzny w zatopionej Atlantydzie, gdzie – jak już wiadomo – klęło się po polsku i żarło schabowego z kapustą pod setę żytniówki, co jasno wynika z najnowszych badań nie znanych (jak dotąd) z nazwiska naukowców, co jest już wystarczającym dowodem tej niepodważalnej prawdy.
Kończę i biegnę do lekarza świrologa nie wolny od obaw, że doktorek okaże się lewakiem, masonem albo jeszcze kimś gorszym, więc całą kurację diabli wezmą.
toko