Jakoś to będzie
Kwietniowa inflacja, wedle wstępnych szacunków, sięgnęła 12,3%. To najwyższy poziom od dwudziestu czterech lat. Co prawda, wzrost wynagrodzeń jeszcze w marcu przewyższał wzrost cen, ale różnica była już niewielka, a w kwietniu być może w ogóle zanikła. Na dodatek nie wszyscy pracujący dostają takie same podwyżki. Uchwalony właśnie przez parlament wzrost wynagrodzeń dla nauczycieli jest prawie trzykrotnie niższy od poziomu inflacji. A przecież w poprzednim roku, gdy inflacja już była wysoka, żadnych podwyżek nie było. Problem dotyczy zresztą całej sfery budżetowej, która ponosi największe koszty rozregulowanego systemu finansowego.
Przyczyny inflacji są wielorakie, a dyskusja co do wagi czynników zewnętrznych (najpierw popandemiczne odbicie, a potem wojna w Ukrainie) i wewnętrznych (spóźniona reakcja NBP i rozdawnicza polityka rządu) nacechowana jest polityką. Ogromny wzrost cen dotyczy zarówno niektórych krajów strefy euro, mimo że Europejski Bank Centralnych utrzymuje stopy procentowe na dotychczasowym poziomie, ale też państw, które pozostały przy własnej walucie i znacznie wcześniej zaczęły je podnosić (Czechy, Węgry). Powoływanie się krytyków obecnego rządu na wysoki poziom inflacji bazowej (wzrost cen bez uwzględnienia energii i żywności – 7,6% w kwietniu) jest mocno wątpliwe – na koszty produkcji praktycznie wszystkich produktów w mniejszym lub większym stopniu (najbardziej przy produkcji nawozów sztucznych) wpływają przecież ceny surowców energetycznych. Z drugiej strony inflacja w Polsce zaczęła rosnąć jeszcze przed pandemią, a nawet po jej wybuchu utrzymywała się na poziomie znacznie wyższym niż w większości innych krajów. Trudno też zapomnieć uspokajające wypowiedzi Prezesa NBP Adama Glapińskiego, które okazały się całkowicie chybione.
Podnoszenie stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej jest klasycznym narzędziem zwalczania inflacji. Tyle, że jak wiele innych klasycznych narzędzi nie do końca się sprawdza w zglobalizowanej gospodarce. Bieżącym efektem jest natomiast wzrost oprocentowania kredytów, zwłaszcza hipotecznych, co dla wielu szczęśliwych właścicieli nowych domów czy mieszkań, oznacza radykalne podwyższenie płaconych rat i tym samym obniżenie poziomu życia. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy zaciągnęli zobowiązania w dwóch ostatnich latach (bez mała pół miliona kredytobiorców), gdy stopy procentowe spadły prawie do zera. Ci, którzy zrobili to wcześniej są w lepszej – dzięki wzrostowi realnych wynagrodzeń w ostatnich latach, muszą przeznaczać na spłatę kredytu podobny procent swoich dochodów jak w momencie jego zaciągnięcia. Tylko, że nikt z nich tak nie rozumuje, a punktem odniesienia jest stan sprzed paru miesięcy, a nie wielu lat.
W przeciwieństwie do NBP, polski rząd nie próbuje ograniczyć inflacji, a jedynie jej skutki. Tarcze inflacyjne i obniżki podatków od dochodów osobistych (Polski Ład i jego kolejne modyfikacje) doraźnie poprawiają sytuację konsumentów, ale jednocześnie oznaczają większy napływ pieniędzy na rynek, co w oczywisty sposób doprowadza do wzrostu cen. Ubocznym efektem jest oczywiście rosnące zadłużenie państwa i deficyt budżetowy, który na dodatek upychany jest w coraz większym stopniu poza budżetem. Wybory, które w konstytucyjnym terminie mają się odbyć jesienią przyszłego roku powodują że ta rozdawnicza polityka przynajmniej do tego czasu nie ulegnie zmianie. Zasadnicze pytanie dotyczy okresu powyborczego. Niezależnie od tego, kto będzie Polską rządził, przywrócenie poprzednich stawek podatków na nośniki energii czy żywność, wydaje się bardzo mało prawdopodobne ze względu na ich skrajną niepopularność w społeczeństwie, które uwierzyło w neoliberalny dogmat niskich podatków, nie rozumiejąc jaki ma to wpływ na poziom usług publicznych. Żaden polityk, nawet lewicowy, nie odważy się kwestionować tego powszechnego oczekiwania, co było widać ostatnio, gdy Mateusz Morawicki zapowiedział obniżenie podstawowej stopy podatku dochodowego od osób fizycznych z 17 do 12 procent.
Ograniczanie inflacji poprzez dosypywanie pieniędzy, co przypomina gaszenie ognia benzyną, nie jest niestety charakterystyczne tylko dla rządzących. Podobne propozycje ma opozycja. Można jeszcze zrozumieć pomysł Donalda Tuska emisji obligacji oprocentowanych na poziomie wskaźnika inflacji, chociaż oznacza to jedynie odłożenie problemu w czasie – po ich wykupieniu przez państwo na rynku pojawi się jeszcze więcej gotówki. Jednak już propozycja podwyższenia wynagrodzeń sfery budżetowej o 20% w żaden sposób nie rozwiąże narastającego od lat problemu zarobków tej części polskiego społeczeństwa – w ciągu półtora roku inflacja ograniczy jej skutki do zera. Jedynym sensownym rozwiązanie byłoby powiązanie ich płac z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce narodowej, co pozwoliłoby im partycypować w korzyściach rozwoju gospodarczego. Ale to nie jest tak atrakcyjne politycznie jak hasło 20% podwyżki, którego realizacja doprowadziłaby zresztą do pojawienia się kolejnego impulsu inflacyjnego. Nic więc dziwnego, że nawet popierający do tej pory Platformę Obywatelska ekonomiści (Leszek Balcerowicz) i dziennikarze zajmujący się gospodarką (Witold Gadomski) poddali ten pomysł ostrej krytyce oskarżając lidera PO o „uleganie pokusie populizmu”
Oczywiście Donald Tusk dobrze wiedział, że ta propozycja nie ma szans na realizację, a po ewentualnie wygranych wyborach zawsze będzie można zrzucić odpowiedzialność za pustą kasę na ośmioletnie rządy PiS-u (kalka propagandowego sloganu o strasznych o strasznych ośmiu latach rządów PO) i wycofać się ze złożonej obietnicy. Rzucając swój populistyczny pomysł lider Platformy nie liczył nawet na przejęcie rozczarowanych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. To dość zróżnicowany elektorat, ale łączy go jedno – skrajna nienawiść do Tuska skutecznie utrwalana i podsycana przez TVP. Sfera budżetowa w niewielkim zresztą stopniu głosuje na obecną władzę. Popiera natomiast różne ugrupowania opozycyjne, a celem Donalda Tuska jest ich marginalizacja i przejęcie wyborców, co zmusiłoby je w końcu do przyjęcia propozycji wspólnej listy wyborczej, którą oczywiście układałby Donald Tusk i jego współpracownicy. Nie chodzi przecież o odsunięcie PiS-u od władzy, a o jej przejęcie. A to wbrew pozorom nie jest to samo – środek do osiągnięcia celu nie jest celem samym w sobie.
Trzecią propozycją Donalda Tuska było zamrożenie oprocentowania kredytów hipotecznych na poziomie sprzed podwyżek stóp procentowych. Uderzyłoby to oczywiście w banki, które musiałyby ponieść koszty tej politycznej decyzji. Pomijając socjalistyczny charakter tej propozycji (gospodarka ręcznie sterowana), który aż bije po oczach, zadziwia atak polityków opozycji (nie tylko PO) na instytucje finansowe. Gdy kilka lat temu Prawo i Sprawiedliwość wprowadzało podatek bankowy, a następnie przejmowało kolejne prywatne banki, spotkało się to z głęboką krytyką ówczesnej opozycji. To PiS mówił o banksterach, a Platforma i Nowoczesna ostrzegały przed osłabianiem naszych instytucji finansowych. Teraz role się odwróciły. Może Prawo i Sprawiedliwość nie broni banków jak niepodległości, ale też nie poddaje ich totalnej krytyce. Za to opozycja odsądza je od czci i wiary pomstując na ogromne zyski, które generują w ostatnich miesiącach. Dlaczego? Dlatego, że nikt nie lubi banków, a przecież „słuchanie ludzi”, to teraz podstawa wszelkiej działalności politycznej i zdaniem liderów opozycji najlepszy sposób na pozbawienia PiS-u poparcia wyborców. Kiedyś politykom rzeczywiście chodziło o realizację programu gospodarczego, który miał zapewnić długofalowy rozwój społeczny. Teraz chodzi wyłącznie o przejęcie władzy. A potem? Potem jak pisał Mickiewicz „Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, Ja z synowcem na czele i? – jakoś to będzie!”
Pozornie sytuacja polskich finansów nie wygląda jeszcze najgorzej. Deficyt w tym roku nie powinien przekroczyć 3% PKB, zadłużenie w stosunku do tego samego wskaźnika nawet spada, a złotówka nie osłabia się tak jak chociażby turecka lira. W rzeczywistości jednak przyszłość nie rysuje się różowo. Jeżeli wzrost gospodarczy zacznie słabnąć, to zadłużenie finansów publicznych może niebezpiecznie zbliżyć się do konstytucyjnej granicy 60% PKB, a szans na zmianę naszej ustawy zasadniczej nie widać. Na dodatek zamiast oszczędności w wydatkach planuje się ich ogromny wzrost na obronę, a zbliżające się wybory wymuszą kolejne socjalne transfery. W ostatnich miesiącach nastąpił radyklany wzrost rentowności polskich obligacji – np. obligacji pięcioletnich od sierpnia ubiegłego roku z 1,7% do 7,2%. Oznacza to znaczący wzrost kosztów obsługi polskiego długu, którego nominalna wysokość zbliża się już do 1,5 bln zł. O ile w 2021 budżet państwa musiał wydać na ten cel 26 mld zł, to w roku przyszłym według Ministerstwa Finansów może to być już 56 mld zł., a więc znacznie więcej niż kosztuje nas program 500+.
Populistyczne gierki o wyborców mają bardzo poważne dalekosiężne konsekwencje. Obiecywaniem gruszek na wierzbie być może można sobie zapewnić wyborcze zwycięstwo, ale zawsze potem następuje twarde zderzenie z rzeczywistością. Jeżeli po raz kolejny wygra Prawo i Sprawiedliwość, będzie musiało wypić piwo, które samo nawarzyło. Jeżeli sukces odniesie opozycja, będzie musiała zweryfikować swoje przedwyborcze zapowiedzi, co w sytuacji wewnętrznej rywalizacji kilku antypisowskich ugrupowań może się okazać głęboko destrukcyjne dla zwartości nowego układu rządowego. Niezależnie od tego, kto wygra wybory i przejmie stery rządzenia, nastąpi pogłębienie braku zaufania dla obecnej klasy politycznej, które i tak jest na bardzo niskim poziomie. A ponieważ życie nie znosi próżni, znajdzie się ktoś, kto będzie chciał to wykorzystać. I raczej nie będzie to odpowiedzialny miłośnik liberalnej demokracji kierujący się głęboką troską o przyszłość Ojczyzny. Ale przecież to Polska. A więc … jakoś to będzie.
Karol Winiarski