Karol Winiarski – „W pułapce wyborczych obietnic”
Pierwsze działania nowej władzy zdziwiły wielu obserwatorów polskiej sceny politycznej. Może nie wszyscy oni wierzyli w przedwyborcze zapowiedzi o „szanowaniu praw opozycji”, a jedynie nieliczni mieli nadzieję, że nauczony doświadczeniami lat 2005-2007 Jarosław Kaczyński, nie będzie reaktywował IV RP, ale mało kto spodziewał się, że tak szybko realne staną się najczarniejsze scenariusze snute przez politycznych oponentów Prawa i Sprawiedliwości. Tymczasem może się okazać, że będziemy mieli w Warszawie nie tyle Budapeszt, co raczej Ankarę.
Jednym z częściej powtarzanych przez liderów PiS argumentów uzasadniających podejmowane przez nich działania jest poparcie większości społeczeństwa. Rzeczywiście, w historii demokratycznej Polski żadne ugrupowanie nie miało takiej władzy. Większość w Sejmie, większość w Senacie, dyspozycyjny Prezydent – takiego komfortu nie miało nigdy ani SLD, ani PO. Jeszcze tylko samorządy w większości pozostają poza kontrolą PiS-u, ale i to jak można usłyszeć może się wkrótce zmienić. Ale posiadanie większości w kolegialnych organach władzy nie oznacza poparcia większości społeczeństwa.
Na PiS głosowało 37,58% biorących udział w wyborach. A wzięło w nich udział niewiele ponad 50% uprawnionych. Nawet gdyby przyjąć, że nieobecni (przy urnach) głosu nie mają, to i tak 3/5 Polaków nie poparło ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego. Przewaga kilku posłów w Sejmie daje prawo do rządzenia, ale nie daje legitymizacji do radykalnej przebudowy całego systemu społeczno-politycznego według własnego pomysłu.
Demokracja pojmowana wyłącznie jako rządy większości to dość prymitywne rozumienie tego systemu politycznego. Demokracja to także szanowanie praw mniejszości i szukanie kompromisu przy rozwiązywaniu najważniejszych problemów. Ignorowanie i marginalizowanie opozycji jest niebezpieczne i szkodliwe. Niebezpieczne, ponieważ radykalizuje jej działania, które w skrajnych sytuacjach mogą doprowadzić do wojny domowej (przykładem Hiszpania w 1936), a w konsekwencji do autorytarnej i krwawej dyktatury. Szkodliwe, ponieważ po utracie władzy po kolejnych wyborach wszystkie zmiany mogą zostać całkowicie zniesione przez zwycięską opozycję.
Oczywiście może się zdarzyć, że obecny układ władzy utrzyma się przez wiele lat. Przykłady Węgier czy Turcji pokazują, że takiej ewentualności nie można wykluczyć. Przewidywanie politycznych scenariuszy coraz bardziej przypomina długoterminowe prognozy meteorologiczne. Czynników wpływających na decyzje wyborców jest tak dużo i są tak nieprzewidywalne, że przypomina to bardziej wróżenie z fusów. Można jednak pokusić się o przewidzenie bezpośrednich efektów podejmowanych przez rządzących działań.
Realizacja finansowych obietnic nowego rządu powtórzonych przez premier Beatę Szydło w expose (500 zł na dziecko, podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł., obniżenie wieku emerytalnego, wzrost nakładów na edukację, zdrowie i inne cele społeczne) grozi poważnymi konsekwencjami dla polskiego budżetu. Wątpliwe są też cele, które mają przynieść te posunięcia. Nawet jeżeli dzięki przyjętym rozwiązaniom nastąpi odwrócenie niekorzystnego trendu demograficznego, to może się to okazać pyrrusowym zwycięstwem. Jeżeli za kilkanaście lat okaże się, że poziom życia w naszym kraju dalej w dalszym ciągu daleko odbiega od Europy Zachodniej, a obciążenia podatkowe konieczne do sfinansowania polityki socjalnej zabierają większość dochodów Polaków, to wielu młodych ludzi może wybrać emigrację. W efekcie poniesione na ich wychowanie i wykształcenie koszty przyniosą wymierne korzyści. Tyle, że nie nam, a Brytyjczykom, Francuzom, Szwedom, a przede wszystkim tak nielubianym przez PiS Niemcom. Na własny koszt dostarczymy im młodych i wykształconych pracowników, którzy będą podnosili i tak wysoki poziom życia tamtejszych społeczeństw. Wbrew temu bowiem co mówi Pani Szydło, każda inwestycja, w tym też demograficzna, to także koszty. A nie każda inwestycja musi się zwrócić.
Nie oznacza to jednak, że problemy budżetowe spowodowane realizacją programu wyborczego zmniejszą poparcie dla rządzącego ugrupowania. Świadomość ekonomiczna polskiego społeczeństwa jest na tragicznym poziomie. Kogo obchodzi deficyt budżetowy, zadłużenie państwa czy oprocentowanie obligacji. Widać to wyraźnie także na samorządowym gruncie. Wybory wygrywają nie oszczędni i zapobiegliwi włodarze miast i gmin dbający o dyscyplinę budżetową. Poparciem cieszą się Ci, którzy realizują za pożyczone pieniądze spektakularne inwestycje. I nie ważne, że płacić za to będą następne pokolenia. Podobnie będzie prawdopodobnie i w tym przypadku. Nagły wzrost dochodów większości Polaków z pewnością przysporzy popularności partii Jarosława Kaczyńskiego. Tak było też wiele lat temu na Węgrzech czy w Grecji. Przebudzenie z pięknego snu było mało przyjemne, ale nastąpiło wiele lat później.
Podobnie oceniane będzie ingerowanie w niezależność wymiaru sprawiedliwości. Niewielu będzie chciało „umierać” za niezawisłość sędziowską w sytuacji trwających latami procesów, kuriozalnych niekiedy wyroków sądowych czy rażącej niekompetencji prokuratorów szukających pretekstu do umorzenia niewygodnych spraw. Świadomość, że efekty ręcznego sterowania wymiarem sprawiedliwości nie przynoszą radykalnej poprawy (sędziowie i prokuratorzy tak łatwo się nie zmienią), a negatywne konsekwencje będą się ciągnęły latami, przyjdzie za wiele lat. Tak samo będzie z hurrapatriotyczną propagandą, wymachiwaniem szabelką i prężeniem muskułów w stosunkach z naszymi sąsiadami i Brukselą. „Wstawanie z kolan” często spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem społeczeństwa. Wiktor Orban i Władymir Putin dobrze o tym wiedzą.
Czy powyższe konstatacje oznaczają, że PiS jest skazany na sukces i rządzenie przez co najmniej dwie kadencje. Niekoniecznie. Zagrożeń jest równie wiele. Zapowiadane reformy w oświacie i służbie zdrowia przyniosą ogromny bałagan. To, że większość Polaków nie lubi gimnazjów i Narodowego Funduszu Zdrowia nie oznacza, że z entuzjazmem przyjmą nowe rozwiązania. Chaos związany z każdą zmianą zawsze doprowadza do wzrostu niezadowolenia. Boleśnie przekonał się o tym Leszek Miller tworząc NFZ na miejsce Kas Chorych. A przecież Kasy Chorych były równie niepopularne jak obecnie Narodowy Fundusz Zdrowia. Obietnice zostały jednak złożone i trudno będzie się z nich wycofać. Tym samym koszty związane i ich realizacją będą nieuniknione i można je najwyżej ograniczać.
Największe zagrożenie tkwi jednak gdzie indziej. Wielu Polaków uwierzyło, że możliwa jest nie tylko dobra, ale przede wszystkim szybka i łatwa zmiana. Wystarczy odsunąć od władzy „złodziei” i „oszustów” z Platformy, a nasza biedna i krzywdzona przez wszystkich Ojczyzna stanie się równie bogata jak kraje, do których obecnie nasi rodacy emigrują. A tak się nie stanie. Lata upłyną zanim będzie to możliwe i nie ma żadnej drogi na skróty. Takowa może nas jedynie zaprowadzić na manowce i odsunąć wymarzony cel na lata (mądrzy Rzymianie mówili festina lente – spiesz się powoli). Opóźnienie cywilizacyjne ma zresztą swoje zalety, co widać przy okazji preferencji migrantów szturmujących wrota Europy. Rozczarowanie wyborców może jednak okazać się dla Prawa i Sprawiedliwości zabójcze. Mit o twardym, żelaznym elektoracie może runąć równie szybko jak mit o „szklanym suficie”, którego partia Jarosława Kaczyńskiego rzekomo nie była w stanie przebić.
Ewentualny spadek poparcia PiS-u nie musi być dobrą wiadomością dla liberalno-demokratycznej i lewicowej opozycji. Sukces tego ugrupowania, a także dobre wyniki ugrupowania Pawła Kukiza i Janusza Korwina-Mikke, to nie tylko wynik zmęczenia nieudolnymi rządami Platformy. Od lat socjologowie obserwują wyraźny zwrot na prawo w poglądach zwłaszcza młodego pokolenia. To zresztą nie tylko polska specyfika. Podobne tendencje występują w wielu krajach Europy, a kryzys gospodarczy i napływ uchodźców wyraźnie je nasilają. Zmusza to wiele starych partii do przejmowania niektórych populistycznych haseł ugrupowań skrajnych. W Polsce radykałowie są na razie marginesem. Ale marginesem rosnącym. Klęska i ewentualny rozpad Prawa i Sprawiedliwości (Jarosław Kaczyński nie jest wieczny) może okazać się dla nich szansą. Chichotem historii byłaby nostalgia za rządami „umiarkowanego” Prawa i Sprawiedliwości.
Karol Winiarski