Karol Winiarski – „Wybrańcy narodu”
Nie dla wszystkich Polaków tegoroczne wakacje to okres wypoczynku i relaksu po trudach zawodowej pracy. Dla niewielkiej grupki naszych rodaków to, powtarzająca się zresztą co cztery lata, walka o życie. Chodzi oczywiście o życie polityczne, a konkretnie o miejsca na listach w wyborach parlamentarnych. Niezależnie od obowiązującej ordynacji wyborczej, powodzenie w tej rozgrywce, to co najmniej połowa sukcesu, jeżeli chodzi o ostateczny wynik wyborczy. W ordynacji proporcjonalnej jedynka na liście, to prawie pewna gwarancja uzyskania mandatu. Tam gdzie obowiązują jednomandatowe okręgi wyborcze sytuacja jest bardziej skomplikowana, ale w znaczącej ilości okręgów zawsze wygrywają kandydaci tej samej partii. Trudno sobie wyobrazić, żeby senatorem z jednego z podkarpackich okręgów został kandydat, który nie będzie reprezentował Prawa i Sprawiedliwości, podobnie jak nieprawdopodobieństwem wydaje się przegrana reprezentanta Platformy Obywatelskiej na Pomorzu.
Strategia układania list wyborczych to prawdziwa łamigłówka dla partyjnych liderów. Idealny kandydat powinien bowiem spełniać często wykluczające się kryteria. Z jednej strony powinien być osobą znaną i szanowaną w swoim środowisku. Z drugiej, mile widziana jest pełna lojalność wobec partii, a w zasadzie jej przywódcy. Słynna zasada bmw – bierny, mierny, ale wierny – gwarantuje utrzymanie partyjnego stadka sejmowego w tej samej zagrodzie przez całą kadencję. Nawet wówczas, gdy realizowany przez ugrupowanie program niewiele będzie miał wspólnego z tym, co zapowiadano w czasie kampanii wyborczej.
Zgodnie z Konstytucją i logiką demokracji przedstawicielskiej posłowie i senatorowie reprezentują Naród, a przynajmniej mieszkańców okręgu wyborczego, z którego kandydują. Tym samym kalkulacje partyjnych demiurgów niewiele ich powinny obchodzić. Koniec końców obywatele wybierają osoby, które przynajmniej w teorii będą współrządziły państwem, w którym żyją oni i ich rodziny. Wydawałoby się, że prawidłowy wybór leży w ich własnym, dobrze pojętym interesie. Tylko na czym ten interes polega?
Podstawowa funkcja Sejmu i Senatu to stanowienie prawa. Niestety, wyłącznie w teorii. Podniesienie ręki i wciśnięcie przycisku to czynność czysto techniczna, nie mająca wiele wspólnego z twórczym procesem myślowym. Większość projektów ustaw stanowią inicjatywy rządowe. W praktyce przygotowywane są przez sztaby prawników, oczywiście na podstawie ogólnych, politycznych wytycznych. Coraz częściej zresztą zdarza się, że mamy do czynienia z legislacyjnym outsourcingiem – napisanie projektu zleca się profesjonalnej firmie zewnętrznej. Oczywiście nawet tak przygotowany akt prawny podlega analizie, konsultowaniu i opiniowaniu przez różne gremia urzędnicze, organizacje społeczne, a w końcu przez komisje sejmowe. Jednak coraz większa specjalizacja i specyficzny język, którymi są napisane ustawy powoduje, że większość posłów nie wie nad czym tak naprawdę głosuje. W gronie naszych parlamentarzystów prawnicy stanowią zresztą nieliczną mniejszość. A jeśli nawet posłowie i senatorowie są w stanie zrozumieć treść aktu prawnego nad którym głosują, to i tak o tym czy są za, czy przeciw, decydują najczęściej interesy polityczne partii, którą reprezentują. Czy tylko one?
Styk między polityką a gospodarką jest rzeczą oczywistą. Jednak nawet jeśli uchwalane przepisy wyraźnie służą konkretnym przedstawicielom sfery biznesu, nie znaczy, że mamy do czynienia z legislacyjną korupcją. Może to przecież wynikać z rzeczywistych poglądów osób, które decydują o stanowisku partii w danej sprawie i jednocześnie być zgodne z szeroko rozumianym interesem społecznym. Może, ale nie musi. Kampanie wyborcze kosztują, a po zakończeniu kariery politycznej z czegoś trzeba żyć. Zresztą uposażenia naszych parlamentarzystów, chociaż tak rażąco wysokie dla zwykłych śmiertelników, w porównaniu do zarobków przedsiębiorców, prawników, niektórych lekarzy, o bankierach nie wspominając, na kolana nie rzucają. Gdyby w parlamencie znajdowali się sami profesjonaliści, dogłębnie znający problemy stanowiące przedmiot legislacji, mogliby zminimalizować korupcyjne zagrożenia. Tacy zapewne też są, ale z kadencji na kadencję ich ilość maleje. Na dodatek rzadko pojawiają się w programach publicystycznych, ponieważ ich kompetencje są strasznie niemedialne. Nikogo nie obrażą i wiedzą o co chodzi, co dla nastawionego na tzw. oglądalność dziennikarza, może być poważnym zagrożeniem.
Druga zasadnicza funkcja parlamentu to kontrola władzy wykonawczej. Monteskiuszowska zasada trójpodziału władzy oznaczająca niezależność i wzajemną równowagę organów władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, należy do przeszłości. Szef rządu to najczęściej lider będącej u władzy partii politycznej. To on decyduje o ostatecznym kształcie list wyborczych. Czy w tej sytuacji ktoś będzie miał odwagę już nie tylko zagłosować przeciw, ale poddać w wątpliwość podejmowane przez partyjnego szefa decyzje? O dobrym miejscu na liście wyborczej mógłby wtedy zapomnieć. Dopiero po klęsce, gdy lider zostaje odsunięty od władzy, okazuje się jak wielu miał przeciwników – tak głęboko ukrywających swoją opozycyjność, że nikt o niej nie wiedział.
Cóż w takim razie pozostaje naszym reprezentantom, jeżeli oczywiście nie ograniczają się jedynie do parlamentarnej wegetacji? Mogą być załatwiaczami. Tylko naiwni bowiem mogą przypuszczać, że decyzje skutkujące konkretnymi transferami budżetowymi w teren zawsze są wynikiem stosowania transparentnych i obiektywnych kryteriów. To czy publiczne środki zostaną przekazane na modernizację tej czy innej drogi, wybudowanie basenu w tej czy innej miejscowości albo dofinansowaniu (także środkami unijnymi) budowy tego czy innego obiektu kulturalnego zależą od odpowiedniego lobbingu. Łatwiejsze zadanie mają oczywiście parlamentarzyści rządzącej koalicji, ale niepoślednie odgrywają też osobiste znajomości, umiejętności zorganizowania większej grupy wsparcia i konsekwencja w działaniu.
Czy taka kreatywność to rzecz pozytywna? Oczywiście dla mieszkańców obdarowanej w ten sposób miejscowości to same korzyści. Pamiętajmy jednak, że przyznanie środków finansowych dla jednych oznacza, że ktoś inny tych środków nie dostanie. Ktoś, komu te środki może bardziej by się należały i kto może mógłby je lepiej wykorzystać. Trudno jednak mieć pretensje do parlamentarnych załatwiaczy, nawet jeżeli ich działanie jest przejawem skrajnego partykularyzmu szkodliwego z punktu widzenia interesów całego społeczeństwa. Każdy z nich przez całą kadencję walczy przecież o reelekcję. Nie żądajmy od ludzi heroizmu. Zwłaszcza od polityków.
Czy istnieje jakaś cudowna recepta, która pozwoliłaby naprawić nasz chory parlamentaryzm? Wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych zwiększyłoby niezależność parlamentarzystów od partyjnych liderów tylko wówczas, gdyby ich nominacje były wynikiem prawyborów. Taka sytuacja występuje w Stanach Zjednoczonych i powoduje, że rzeczywiście w Kongresie dyscyplina partyjna ma o wiele mniejsze znaczenie niż w większości innych krajów. Trudno jednak sobie wyobrazić żeby w polskich warunkach było to możliwe do wprowadzenia. U progu swojego istnienia próbę taką podjęła Platforma Obywatelska. Zakończyło się to kompromitującymi całą ideę patologicznymi zachowaniami wielu kandydatów. Zresztą, nawet gdyby udało się przeszczepić na nasz grunt wzorce amerykańskie, to zaowocowałoby to zwiększeniem troski naszych reprezentantów o interesy mieszkańców ich wyborczych okręgów. Kosztem interesów państwa i całego społeczeństwa. Stany Zjednoczone są niestety tego przykładem.
Czy w takim razie jedyną racją istnienia demokracji jest słynne powiedzenie Churchilla wskazujące na fakt, że inne systemy są jeszcze gorsze? Nie. Demokracja ma też swoje zalety, chociaż niewiele one mają wspólnego z powszechnymi wyobrażeniami na jej temat. To jedyny system, którego stosowanie pozwala na pokojowe przekazywanie władzy znacząco ograniczając groźbę wybuchu wojny domowej. Sprzyja też w dłuższej perspektywie ewolucyjnym zmianom gospodarczym i społecznym mającym poparcie większości, a przynajmniej znaczącej części, społeczeństwa. Umożliwia także stopniowe poszerzanie zakresu indywidualnych wolności, co ma ogromne znaczenie dla mieszkańców europejskiego kręgu kulturowego – stąd klęski prób wprowadzania takich rozwiązań w krajach islamskich i afrykańskich oraz problemy z jego zakorzenieniem w państwach położonych na wschód od naszego kraju. Niewiele? Dla osób od dziesięcioleci żyjących w pokoju i cieszących obywatelskimi swobodami może i tak. Ale wartość tych korzyści zaczynamy dostrzegać wówczas, gdy je tracimy.
Jakość funkcjonującej demokracji zależy od nas wszystkich. W tym systemie politycy to przecież emanacja społeczeństwa. Jeżeli zawodzą możemy mieć uzasadnione pretensje. Do nich, ale przede wszystkim do siebie. W końcu to my ich wybraliśmy. Wybierajmy więc mądrze. A przede wszystkim świadomie.
Karol Winiarski