Kosztowna wyprawka
Przeciwnicy obecnej władzy twierdzą, że jedyną obietnicą wyborczą zrealizowaną w ciągu stu dni rządów gabinetu Beaty Szydło jest program 500+. I to na dodatek jedynie częściowo, ponieważ większość polskich rodzin posiadająca dzieci takiego wsparcia finansowego nie dostanie. Nie ma natomiast (i nie wiadomo czy w ogóle będzie) ani obniżenia wieku emerytalnego, ani podwyższenia kwoty wolnej od podatku, ani ustawy wspomagającej „frankowiczów”, ani darmowych leków dla seniorów. Twierdzenie przytoczone powyżej nie jest to do końca zgodne z prawdą. Zgodnie z przedwyborczymi ograniczono przecież niezależność prokuratury łącząc w jednym ręku funkcje Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego. Podporządkowano też bezpośrednio media publiczne rządowi. Zniesiono w końcu obowiązek szkolny od szóstego roku życia. Właśnie ta ostatnia zmiana będzie miała w najbliższym czasie najbardziej widoczne i negatywne konsekwencje.
Sposób obniżenia wieku obowiązku szkolnego przez rząd PO-PSL powinien trafić do podręczników politologii, jako przykład kunktatorstwa i nieudolności. Odkładana z roku na rok reforma, przepchnięta ostatecznie przez parlament przy protestach społecznych, weszła w życie rok przed wyborami i od początku była dogodnym chłopcem do bicia. Oczywiście w przedwyborczej gorączce żadnego znaczenia nie miały merytoryczne argumenty, które zresztą pojawiały się po obydwu stronach politycznego sporu. Co gorsza jednak, „odkręcając” reformę sprawujący obecnie władzę, całkowicie zbagatelizowali bieżące i długofalowe konsekwencje organizacyjne wprowadzanej zmiany.
W ubiegłym roku, gdy obowiązek szkolny objął już wszystkich sześciolatków, 21% dzieci w tym wieku uzyskało odroczenie obowiązku szkolnego. Biorąc pod uwagę spore dysproporcje w poszczególnych rejonach kraju (w Sosnowcu było ich mniej niż 10%), można domniemywać, że wiele zależało nie tylko od woli rodziców, ale także od podejścia pracowników poradni psychologiczno-pedagogicznych, którzy wydawali w tej kwestii opinie stanowiące podstawę decyzji wydawanych przez dyrektorów szkół. Dzieci te w zdecydowanej większości pójdą do szkoły w tym roku. Spotkają się tam z tegorocznymi sześciolatkami, których rodzice (już bez konieczności uzyskania opinii poradni) zdecydują się posłać do szkoły.
Powszechnie akceptowana teza, że rodzice najlepiej znają swoje dzieci, po głębszej analizie przestaje być taka oczywista. Doprowadzając ten sposób rozumowania do absurdu, należałoby przyjąć, że rodzice w ogóle mogliby dziecka nie posłać do szkoły. Ale nawet ograniczając to uprawnienie jedynie do pewnych ram czasowych, rodzą się poważne wątpliwości. Ocena własnego dziecka przez rodzica nigdy nie będzie w pełni obiektywna. Zarówno nadmierna opiekuńczość, jak i przekonanie o jego genialności, mogą mieć negatywne konsekwencje. Rzadko rodzice mają możliwość porównania możliwości swoich pociech z ich rówieśnikami. Niezbyt często są też w stanie obserwować jak ich dzieci zachowują się w kontaktach z innymi. Nie znają też najczęściej programu realizowanego w szkole bazując na opiniach równie „zorientowanych” innych rodziców. Kierowanie się emocjami i subiektywną oceną możliwości własnych dzieci to ostatnia rzecz, która powinna decydować o momencie rozpoczynania szkolnej edukacji przez dzieci.
Przed poważnym problemem organizacyjnym stają władze samorządowe. Niż demograficzny ostatnich lat sprawił, że w wielu szkołach podstawowych otwierano jedną lub najwyżej dwie klasy pierwsze. W ciągu ostatnich dwóch lat sytuacja znacząco się poprawiła zarówno za przyczyną niewielkiego wyżu demograficznego, który miał miejsce kilka lat temu, jak i przede wszystkim z powodu dwuetapowego obniżania wieku szkolnego. Jeżeli w tym roku do szkoły pójdzie niewielka ilość sześciolatków, to w niejednej placówce w jedynej pierwszej klasie będzie zaledwie kilku uczniów. Można oczywiście próbować tworzyć zbiorcze klasy w wybranych szkołach, ale po pierwsze wymagałoby to zgody wszystkich rodziców (mają prawo posłać dziecko do szkoły w swoim rejonie), a po drugie konieczność wielokilometrowych nieraz dojazdów byłaby poważnym utrudnieniem (wręcz karą) dla tych, którzy jednak zdecydowali się na wcześniejsze rozpoczęcie edukacji przez ich dzieci. Dodatkowym problemem będzie los nauczycieli, których część zostanie zwolniona albo zmuszona do zaakceptowania tzw. obniżonego pensum.
Nie pierwszy to raz, gdy skutki radosnej twórczości władz centralnych, ponosić muszą samorządy. Dlatego starając się zminimalizować negatywne skutki „dobrej” zmiany, a przy okazji zdobyć „punkty” wśród elektoratu, wymyślają różnego rodzaju środki zachęcające dla rodziców sześciolatków. Jednym z pomysłów jest wypłacanie wyprawki dla wszystkich pierwszoklasistów (a w zasadzie ich rodziców). Tak ma być między innymi w Sosnowcu, gdzie Prezydent Arkadiusz Chęciński obiecał 500 zł. wsparcia na zakup wyposażenia dla każdego dziecka rozpoczynającego szkolną edukację. Oczywiście jak ma to w swoim zwyczaju, najpierw poinformował o tym media, a dopiero na końcu dowiedzieli się o wszystkim radni, co zresztą jest z punktu widzenia naszego Prezydenta całkowicie racjonalnym postępowaniem. Rada Miejska (podobnie jak Sejm i Senat) z własnej woli stała się w ciągu kilku ostatnich miesięcy całkowicie fasadowym ciałem, które przegłosuje wszystko, co przedstawią jej do uchwalenia władze Sosnowca.
Racjonalnym argumentem uzasadniającym wprowadzenie jednorazowego wsparcia finansowego dla rodziców pierwszoklasistów są korzyści finansowe dla budżetu miasta. Wynikają one z czterokrotnie wyższej kwoty subwencji na dziecko szkolne (5353 zł.) niż wysokość dotacji na dziecko przedszkolne (1370 zł.). Rachunek jest pozornie prosty – dajemy 500 zł., otrzymujemy dodatkowe 4 tys. zł. Pozory jednak często mylą. Po pierwsze czas wypłacania subwencji szkolnej (12 lub 13 lat w zależności od tego, w jakiej szkole uczniowie będą kontynuowali edukację po ukończeniu gimnazjum) nie ulegnie zmianie. Dostaniemy więc z budżetu państwa rok szybciej pieniądze, które i tak byśmy dostali. Tracimy za to bezpowrotnie jeden rok dotacji na dziecko przedszkolne.
Zgodnie z zapowiedzią wyprawka ma być wypłacana rodzicom wszystkich pierwszoklasistów – a więc także tych, którzy i tak posłaliby swoje dzieci do szkoły. Kluczową sprawą będzie więc ilość rodziców, którzy zmienią swoją decyzję pod wpływem finansowej zachęty. A to w dużym stopniu będzie uzależnione od tego czy w latach następnych program będzie kontynuowany. Jeżeli tak (Prezydent Chęciński unika w tej sprawie jasnych deklaracji), to atrakcyjność zachęty znacznie się zmniejszy – skoro za rok i tak będzie wyprawka, to po co narażać dziecko na niedogodności wcześniejszego rozpoczynania szkolnej edukacji? A to oznaczałoby, że pieniądze dostaną ci, których zachęcać do posyłania dzieci do szkoły nie trzeba.
Kontynuacja programu w latach następnych kosztować będzie corocznie budżet miasta kilkaset tysięcy zł. Przeznaczenie tych pieniędzy na inne edukacyjne cele – np. zakup nowoczesnych pomocy naukowych lub zajęcia pozalekcyjne – przyniosłoby zdecydowanie lepsze efekty. Związana z tym poprawa jakości kształcenia sosnowieckich dzieci pozwoliłaby na uzyskanie lepszych wyników egzaminów zewnętrznych (maturalnych, gimnazjalnych i w szóstej klasie podstawówki), które od lat są znacznie niższe niż w innych miastach naszego województwa. Tyle, że takie działania o wiele gorzej sprzedają się medialnie. A o wyprawce napisały wszystkie lokalne media. I o to przecież w tym wszystkim chodziło.
Polską politykę w coraz większym stopniu cechuje doraźność i medialność. Liczy się szybki propagandowy efekt, który może przysporzyć nowych zwolenników albo przynajmniej ugruntować poparcie dotychczasowych wyborców. Długofalowe skutki nie mają większego znaczenia. Przecież wówczas rządzić będzie już ktoś inny. A jeżeli negatywne efekty pojawią się szybciej? Wtedy zawsze można zrzucić odpowiedzialność na innych.
Karol Winiarski