Lechu
Po raz pierwszy usłyszałem o Lechu Wałęsie w sierpniu 1980 roku przebywając na wakacjach i słuchając wraz z rodzicami bodajże „Głosu Ameryki”. O tym jak mało znany był to wówczas człowiek świadczy chociażby fakt, że początkowo lektor tej polskojęzycznej rozgłośni wymawiał jego nazwisko jako „Walesa”. Kilkanaście dni później zobaczyłem go w telewizji – oczywiście państwowej, ponieważ innej wówczas nie było – gdy podpisywał wielkim długopisem porozumienie kończące strajk w Gdańsku z wicepremierem Mieczysławem Jagielskim. Mając dwanaście lat niewiele rozumiałem z otaczającej mnie rzeczywistości. Gdy komunizm chylił się ku upadkowi, moja polityczna świadomość była już o wiele większa. „Solidarność” była wówczas dla mnie przede wszystkim nieodpowiedzialnym, populistycznym i roszczeniowym ruchem, który pogłębiał jeszcze zapaść gospodarczą wywołaną niewydolnością komunistycznego systemu ekonomicznego. Dzisiaj wiem, że nie do końca miałem rację. Ale też nie w pełni się myliłem.
Moje postrzeganie „Solidarności” uległo zmianie po powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego. Zrozumiałem, że oprócz krzykliwych działaczy związkowych, w tym wielkim ruchu opozycyjnym byli też racjonalnie myślący ludzie, którzy zdawali sobie sprawę, że Polska z dnia na dzień nie stanie się państwem dobrobytu, w którym poziom życia będzie taki jak w najlepiej rozwiniętych krajach Zachodu. Dlatego z tym większą niechęcią przyjąłem „wojnę na górze”, którą Lech Wałęsa wraz z braćmi Kaczyńskimi rozpętał w początkach 1990 roku, dążąc do zdobycia najwyższej władzy w państwie. Jego prezydentura – gołosłowne obietnice, awanturnicze działania i kompromitujące głowę państwa otoczenie – pogłębiły jeszcze moją niechęć do jego osoby. To właśnie wtedy postanowiłem zaangażować się w działalność polityczną. Można paradoksalnie powiedzieć, że Lech Wałęsa jest moim politycznym ojcem chrzestnym, ale w dokładnie przeciwstawnym rozumieniu tego pojęcia.
Upływ lat, a zwłaszcza wiedza którą w międzyczasie nabyłem, częściowo zmieniła moją ocenę Lecha Wałęsy. Dotyczy to jednak jedynie okresu lat 80-tych. Dlatego z trudem przychodzi mi zrozumienie ludzi, którzy tak zażarcie, żeby nie powiedzieć histerycznie, bronią Lecha Wałęsy przed zarzutami, które padają pod jego adresem po ujawnieniu dokumentów z szafy Kiszczaka. Wypowiedzi niektórych polityków, którzy nie odegrali i nigdy nie odegrają roli, jaka przypadła prostemu elektrykowi z Gdańska, wzbudzają odrazę. Ale to jeszcze nie oznacza, że naszego byłego Prezydenta należy gloryfikować. Przypuszczam, że większość z protestujących przeciw akcji IPN, podobnie jak ja, w początkach lat 90-tych postrzegała go jako niebezpiecznego człowieka o autorytarnych skłonnościach, który zagraża młodej polskiej demokracji. Czyżby zapomnieli co ówczesny kandydat na Prezydenta, a potem Prezydent, mówił o swoich politycznych przeciwnikach? Czy zapominają, że to on wspierał braci Kaczyńskich zatrudniając ich w swojej kancelarii, gdy rozpoczynali swoją destrukcyjną działalność? Czy wyparli z pamięci „obiad drawski” czy też kuriozalną próbę rozwiązania parlamentu pod koniec jego prezydentury? Prawdopodobnie obrońcy Lecha Wałęsy postrzegają atak na jego osobę jako próbę zakwestionowania przez obecny obóz rządzący dorobku III RP. Tyle, że Lech Wałęsa niezbyt nadaje się na wzorzec liberalnego demokraty. A to właśnie ten model demokracji, wzorując się na państwach Europy Zachodniej, staraliśmy się budować przez ostatnie ćwierć wieku.
Oczywiście, że zawartość szafy Kiszczaka działa na korzyść PiS-u. To jednak nie oznacza, że to Jarosław Kaczyński wysłał wdowę po generale do IPN. Oskarżenia pod adresem rządzącej partii o wywołanie afery, które padają z ust niektórych prominentnych polityków, są pozbawione jakichkolwiek dowodów. Taki sposób myślenia niebezpiecznie zbliża ich autorów do politycznej paranoi, o którą oskarżają swoich przeciwników.
Nie oznacza to oczywiście, że wszystko to co dzieje się w sprawie Lecha Wałęsy w ciągu ostatnich dwóch tygodni, wzbudza moją aprobatę. Żenujące są przede wszystkim działania prokuratorów z pionu śledczego IPN, którzy ze strachu przed swoim nowym zwierzchnikiem (Prokuratorem Generalnym i Ministrem Sprawiedliwości w jednej osobie), zaczęli robić to, czym powinni się zająć już kilkanaście lat temu. Kompromitujące jest również postępowanie prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Łukasza Kamińskiego, który starając się przypodobać nowej władzy (za kilka miesięcy kończy się jego kadencja), przyjął iście ekspresowe tempo przy upublicznianiu pozyskanych akt. Oskarżenie o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa ma w obecnej Polsce ogromną siłę rażenia. W przypadku Lecha Wałęsy, który czy to się komuś podoba czy nie, jest w dalszym ciągu jednym z najbardziej (i to co najważniejsze powszechnie pozytywnie) rozpoznawalnych Polaków na świecie, jest to szczególnie istotne. Dlatego przed publikacją akt należało wyjaśnić wszystkie pojawiające się wątpliwości. A takie w przypadku dokumentów znalezionych w szafie Kiszczaka występują – np. część podpisów Wałęsy pod znanymi wcześniej kopiami ujawnionych dokumentów została już wcześniej zakwestionowana przez grafologów w trakcie postępowania lustracyjnego, które toczyło się kilkanaście lat temu.
Ujawnione dokumenty, nawet gdyby okazały się w pełni prawdziwe, potwierdzają to, czego przeciwnicy Wałęsy nie chcą przyjąć do wiadomości. Późniejszy przywódca „Solidarności” zerwał współpracę z SB najpóźniej w połowie lat 70-tych i nie ma żadnych dowodów, że kiedykolwiek podjął ją ponownie. Co więcej, zaczął ostro krytykować kierownictwo Stoczni Gdańskiej, a wkrótce potem zaangażował się w działalność Wolnych Związków Zawodowych. Zapłacił za to utratą pracy (czy SB dopuściłoby do tego, gdyby Wałęsa był dalej jej tajnym współpracownikiem?), co w przypadku ojca kilkorga dzieci musiało być niesłychanie bolesnym doświadczeniem. Był to zresztą szczytowy okres popularności Edwarda Gierka i systemu realnego socjalizmu – nawet w niektórych krajach Europy Zachodniej (Włochy, Francja) partie komunistyczne uzyskiwały poparcie sięgające 30%. Nikt nie mógł przewidzieć, że wkrótce system wejdzie w fazę głębokiego kryzysu, który doprowadzi do jego upadku. Jeżeli ktoś potępia Lecha Wałęsę za to co uczynił prawdopodobnie na początku lat 70-tych, niech choć przez chwilę się zastanowi czy byłby w stanie zdobyć się na to, co zrobił kilka lat później? Mogę odpowiedzieć za siebie. Z pewnością nie.
Lech Wałęsa jest postacią wybitną, ale i tragiczną. Jak wielu naszych bohaterów narodowych miał w swoim życiu momenty wspaniałe, którymi na trwale zapisał się w naszej historii. Ale były też w jego życiu czyny, które chwały mu nie przynoszą. Każdą postać powinniśmy oceniać w sposób całościowy. Niestety, w ostatnich latach upowszechnia się tendencja do postrzegania wydarzeń mających miejsce w naszej historii w biało-czarnych barwach i to na dodatek w całkowitym oderwaniu od realiów czasów, w których miały miejsce. To oczywiście oznacza konieczność pomijania lub marginalizowania niekorzystnych i nie pasujących do przyjętej tezy faktów. Tak właśnie będzie wyglądała tzw. polityka historyczna w wydaniu Prawa i Sprawiedliwości. Smutne, że tą samą metodę w stosunku do postaci Lecha Wałęsy próbują stosować jego obrońcy.
Przy całej mojej niechęci do Lecha Wałęsy, jedno jeszcze muszę mu oddać. Przez cały okres lat 80-tych nie ugiął się przed naciskami i nie poszedł na współpracę z władzami komunistycznymi, a jednocześnie konsekwentnie uważał, że tylko rozmowy, a nie bezsensowna walka zbrojna, która wielokrotnie przynosiła jedynie tysiące niepotrzebnych ofiar, mogą doprowadzić do zmiany panującego w Polsce systemu. Dzisiaj wielu żałuje, że nie wywalczyliśmy suwerenności na barykadach, a „na drzewach zamiast liści, nie wisieli komuniści”. Na szczęście wówczas na czele „Solidarności” stali ludzie, którzy wykazywali o wiele więcej politycznego realizmu niż dzisiejsi „spóźnieni rewolucjoniści”. A jednym z nich, wówczas najważniejszym, był Lech Wałęsa. I chwała mu za to, że w polskim kalendarzu nie ma kolejnego 1 sierpnia, gdy w całej Polsce wyją syreny, a tysiące warszawiaków zapala znicze na grobach poległych powstańców.
Karol Winiarski