Minął rok
Minął rok od objęcia funkcji Prezydenta RP przez Andrzeja Dudę. Ocena jego dotychczasowych rządów wśród polityków jest prosta i schematyczna – działacze Prawa i Sprawiedliwości wychwalają go pod niebiosa, przedstawiciele opozycji krytykują za wszystko. Opinia publiczna raczej przychyla się do zdania reprezentowanego przez ugrupowanie, z którego Prezydent się wywodzi – Andrzej Duda zdecydowanie przoduje w rankingach społecznego zaufania, nie tylko dystansując polityków opozycji, ale też stopniowo powiększając grono swoich zwolenników. Pamiętać jednak należy, że łaska ludu na pstrym koniu jeździ. Poprzednik Andrzeja Dudy na funkcji Prezydenta RP, Bronisław Komorowski, jeszcze na kilka tygodni przed wyborami cieszył się zaufaniem sięgającym 70% ankietowanych. A jednak wybory przegrał.
Najbardziej skrajni krytycy mówią o kompromitowaniu urzędu Prezydenta RP przez Andrzeja Dudę. Moim zdaniem, to głęboko przesadzona krytyka. Głowa naszego państwa ma spore umiejętności oratorskie, dobrą prezencję i sprawnie posługuje się językiem angielskim, co znacznie ułatwia mu poruszanie się na dyplomatycznych salonach. Nie popełnia też na razie żadnych gaf, które niestety jego poprzednikowi zdarzały się dosyć często. Nie bez znaczenia jest też dobrze prezentującą się i atrakcyjna małżonka. Zarzucana często Prezydentowi całkowita uległość wobec Jarosława Kaczyńskiego skutkować może bardziej osłabieniem jego osobistego wizerunku niż kompromitacją urzędu, który sprawuje.
W pierwszym roku prezydentury Andrzej Duda odbył trzydzieści podróży międzynarodowych przez złośliwych nazywanych turystycznymi wycieczkami. Trudno uznać ten zarzut za uzasadniony – składanie oficjalnych wizyt zagranicznych należy do podstawowych obowiązków Prezydenta RP. Każda podróż, nawet do mniej znaczących krajów, ma swoje znaczenie, nawet jeżeli jej jedynym efektem jest poszerzenie kręgu ludzi, którzy dowiedzą się, że istnieje taki kraj jak Polska. Trudniej ocenić ekonomiczne konsekwencje zagranicznych wizyt Prezydenta. Podpisywanie w ich trakcie dwustronnych umów to przecież efekt wielomiesięcznych prac dyplomatów, a nie krótkiej rozmowy głowy naszego państwa. Bez wątpienia jednak obecność Prezydenta nadaje im odpowiednią rangę i przyczynia się do pozytywnego klimatu we wzajemnych stosunkach gospodarczych. Najważniejsze są jednak osiągnięcia dyplomatyczne – Prezydent RP jest w końcu reprezentantem państwa w stosunkach zewnętrznych. I tu sytuacja nie wygląda już tak różowo. Warszawski szczyt NATO dość powszechnie uznawany jest za sukces. Warto jednak pamiętać, że jeszcze rok temu Prezydent i jego środowisko polityczne mówiło o konieczności budowy stałych baz Paktu Północnoatlantyckiego w naszym kraju. Skończyło się na stałej, ale rotacyjnej obecności, o czym mowa była już wcześniej. Udało się co prawda dopracować korzystne dla Polski szczegóły tego planu, ale zakres tej wojskowej obecności w naszym kraju z pewnością żadnego bezpieczeństwa nam nie zapewni – oczywiście o ile w ogóle o jakimkolwiek bezpośrednim zagrożeniu możemy mówić. Zresztą laury za szczyt zostały przyznane Ministrowi Obrony Narodowej mimo, że Prezydent jako zwierzchnik sił zbrojnych mocno się zaangażował w poprzedzające szczyt negocjacje. Z kolei intensywnie promowana przez Prezydenta idea „międzymorza” (ścisłe współdziałanie krajów Europy środkowej i południowo-wschodniej), ma takie samo znaczenie jak w okresie przedwojennym, gdy się narodziła. Jest niebezpiecznym mirażem. Współdziałanie opierać się musi bowiem na wspólnych interesach A te, poza nielicznymi przypadkami, po prostu są rozbieżne. Na dodatek, ilość nie przechodzi w jakość, co w tym przypadku jest, mówiąc słowami klasyka, oczywistą oczywistością.
Zgodnie z Konstytucją RP Prezydent stoi także na jej straży. Dlatego jako jedyny organ ma możliwość przesłania do Trybunału Konstytucyjnego ustawy przed jej podpisaniem. Może też zawetować uchwaloną przez parlament ustawę, co przy obecnym układzie w Sejmie oznaczałoby skuteczne zablokowanie wprowadzenie w życie nowego prawa. Niestety, z tej roli Prezydent abdykował całkowicie. Nikt oczywiście nie oczekiwał, że Andrzej Duda będzie przeciwstawiał się ustawom, które znajdowały się w jego programie wyborczym. Liczono jednak, że po wygraniu wyborów, będzie starał się wybić na „niepodległość”. Nic takiego jednak się nie stało. Wręcz przeciwnie, Prezydent wspierał działania swojego obozu politycznego, które pogłębiały kryzys konstytucyjny, nie starając się nawet zachować minimum niezależności.
Można oczywiście zrozumieć trudną sytuację psychologiczną Andrzeja Dudy. Nigdy nie zostałby głową państwa, gdyby nie osobiste wskazanie Jarosława Kaczyńskiego i zaangażowanie – zarówno finansowe jak i organizacyjne – całej machiny Prawa i Sprawiedliwości. Oprócz poczucia lojalności, dużą rolę odgrywa też autentyczne identyfikowanie się Andrzeja Dudy z większością postulatów jego macierzystego ugrupowania. Nie wszystkie jednak poczynania Prawa i Sprawiedliwości są realizacją programu wyborczego tej partii, a każda solidarność powinna mieć jednak swoje granice. Niestety, nie wiemy czy w przypadku obecnego lokatora Pałacu Namiestnikowskiego, te granice w ogóle istnieją.
Katastrofalne skutki uległości Andrzeja Dudy najbardziej widoczne są w przypadku trwającego od wielu miesięcy kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego. Spór zapoczątkowany przez Platformę Obywatelską mógł zostać zakończony na początku grudnia po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego uznającego wybór dwóch z pięciu sędziów za niezgodny z Konstytucją. Tyle, że dzień wcześniej nowy Sejm wybrał pięciu nowych sędziów, a Prezydent Andrzej Duda nie czekając na wyrok Trybunału zaprzysiągł w nocy czterech z nich (piąty musiał poczekać aż upłynie kadencja sędziego, którego miał zastąpić – jak widać też został wybrany przed jej końcem, co PiS wielokrotnie zarzucał PO). W konsekwencji proste rozwiązanie problemu przestało być możliwe. Po tej nieszczęśliwej decyzji, Prezydent zapowiedział powołanie przy Narodowej Radzie Rozwoju zespołu, który miałby zająć się przygotowaniem rozwiązań ustrojowych dotyczących funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego. Zanim zdołał podjąć jakiekolwiek działania, klub PiS zgłosił projekt nowej ustawy, którą po uchwaleniu Prezydent niezwłocznie podpisał. Podobnie zresztą uczynił przy kolejnej ustawie uchwalonej przez parlament przed kilkoma tygodniami. O zespole już więcej nie wspominał.
O wiele groźniejsze skutki mogą przynieść działania Andrzeja Dudy w zakresie wymiaru sprawiedliwości. Nowatorska interpretacja stosowania prawa łaski wobec osób, które nie zostały jeszcze skazane prawomocnym wyrokiem była z pewnością najbardziej głośną i kontrowersyjną decyzją ze względu na osobę Mariusza Kamińskiego. Nie miała jednak większego znaczenia z punktu widzenia zasady trójpodziału władzy – nikt przecież nie kwestionuje prawa łaski jako prerogatywy Prezydenta RP. O wiele gorsze konsekwencje ma odmowa powołania dziesięciu sędziów przedstawionych przez Krajową Radę Sądownictwa. Nawet Prezydent Kaczyński, który również starał się poszerzyć swoje uprawnienia w tym zakresie, uzasadniał podobne swoje postępowanie w inny sposób. Twierdził, że nie odmawia powołania osób wskazanych przez KRS, ale też nie ma przepisu określającego termin w jakim ma to uczynić. Andrzej Duda poszedł o wiele dalej – uznał, że może odmówić wręczenia aktu powołania bez podania przyczyny. Oznacza to radykalną zmianę relacji między władzą wykonawczą a sądowniczą. Co więcej może mieć dalekosiężne skutki w stosunku do innych prerogatyw prezydenckich. Do tej pory uznawano, że o jeżeli w Konstytucji używany jest tryb oznajmujący, to oznacza to w praktyce konieczność wykonania przez osobę wskazaną znajdującej się w przepisie dyspozycji. Gdyby interpretację zastosowaną w przypadku sędziów rozciągnąć na inne przepisy, to realna władza Prezydenta wzrosłaby niepomiernie. Mógłby przykładowo odmówić: zaprzysiężenia premiera i ministrów, którzy zostali zaakceptowani przez większość sejmową, dokonania zmiany ministra na wniosek premiera albo rozwiązania Sejmu i Senatu w przypadku braku możliwości powołania nowego rządu. We wszystkich tych przypadkach w Konstytucji jest używany tryb oznajmujący w przeciwieństwie np. do wprowadzenia stanu wojennego i wyjątkowego, gdzie wyraźnie jest mowa o tym, że Prezydent może wprowadzić jeden z tych stanów nadzwyczajnych na wniosek Rady Ministrów. Może, czyli nie musi.
Trudno uznać za szczyt skuteczności działalność legislacyjną naszej głowy państwa. Zaraz po swoim wyborze Prezydent złożył, zgodnie z obietnicami wyborczymi, dwie inicjatywy ustawodawcze – w sprawie podniesienia kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł. i powrotu do dawnego wieku emerytalnego – żądając od ówczesnego Sejmu zdominowanego przez PO i PSL natychmiastowego uchwalenia przedstawionych przez siebie projektów. Po ukonstytuowaniu się nowego parlamentu Andrzej Duda ponowił swoją inicjatywę, a ponieważ Prawo i Sprawiedliwość uzyskało większość zarówno w Sejmie jak i w Senacie, wydawało się, że uchwalenie tych ustaw będzie formalnością. Tymczasem do dzisiaj nic takiego się nie stało, a Prezydent przestał nalegać na ich szybkie wprowadzenie w życie. Powrót do poprzedniego wieku emerytalnego po wielu miesiącach sporu ma co prawda zostać w końcu uchwalony, ale w dalszym ciągu nie wiadomo czy z ograniczeniami dotyczącymi stażu zawodowego osób kończących swoją pracowniczą aktywność. Mimo decyzji Rady Ministrów, niektórzy ministrowie, a nawet premier Beata Szydło, nie wykluczają ze względów finansowych wprowadzenia jednak pewnych ograniczeń. Co więcej, skrócenie wieku emerytalnego ma być powiązane z brakiem możliwości kontynuowania pracy, co przy obecnej sytuacji na rynku pracy i sposobie wyliczania emerytury (zależy od ilości zgromadzonych składek i przewidywanej długości życia), jest czymś zupełnie absurdalnym. Śmieszne są też tłumaczenia, że zmianę będzie można wprowadzić dopiero dziewięć miesięcy od jej uchwalenia, ze względu na system informatyczny ZUS. W chwili obecnej wiek emerytalny wydłużany jest stopniowo kilka razy w roku i nie rodzi to większych problemów z wyliczaniem emerytur. Dlaczego w takim razie prosta zmiana polegająca na powrocie do stałego wieku przechodzenia na emeryturę miałaby być wprowadzana aż dziewięć miesięcy?
W przypadku kwoty wolnej od podatku powoływano się na brak czasu na przeprowadzenie całego procesu legislacyjnego – zgodnie z prawem wszystkie zmiany w podatku dochodowym od osób fizycznych muszą być opublikowane w Dzienniku Ustaw do końca listopada roku poprzedzającego ich wejście w życie. Pomijając już nawet fakt, że Prawo i Sprawiedliwość potrafi w ekspresowym tempie przeprowadzić zmiany legislacyjne w innych sprawach, to argument dotyczący granicznego terminu opublikowania ustawy nie miał w tym przypadku zastosowania. Zmiana prawa przynosząca korzyści dla obywateli, a zwiększenie kwoty wolnej od podatku bez wątpienia taką jest, mogą być wprowadzane w życie z mocą wsteczną. W rzeczywistości chodziło o skutki budżetowe prezydenckiej propozycji. Zapowiadany w chwili obecnej projekt jednolitej daniny (połączenie podatku i składek ubezpieczeniowych) ma realizować postulat Andrzeja Dudy, ale też ma być neutralny dla budżetu. A to oznacza, że o ile gorzej zarabiający zapłacą mniej, to posiadający wyższe dochody zostaną obciążeni wyższą niż obecnie daniną na rzecz fiskusa. I nie będą to wyłącznie krezusi, których zarobki przekraczają dziesięć tysięcy zł. miesięcznie.
Jeszcze gorzej wygląda obietnica przewalutowania kredytów frankowych. Po wielu miesiącach intensywnych prac i kilku wstępnych projektach, ostateczna propozycja wprawiła najbardziej zainteresowanych w osłupienie. Zamiast przymusowego przewalutowania, mamy wezwanie banków do dobrowolnego działania w tej sprawie. Jedyną korzyścią ma być zwrot spreadów (i to nie w pełnej wysokości), co jednak stanowi zaledwie ułamek żądań „frankowiczów” i wcześniejszych obietnic Prezydenta. Powodem tej nagłej zmiany mają być finansowe konsekwencje Brexitu i trudna sytuacja banków włoskich. Tyle, że jednocześnie Kancelaria Prezydenta zapowiada powrót do problemu za rok. Czy wtedy Brexit będzie już nieaktualny?
W swoich przedwyborczych zapowiedziach Prezydent Andrzej Duda zapowiadał budowanie narodowej wspólnoty. Wydawało się wtedy, że chodzi mu o zasypywanie politycznych podziałów, które narosły w ciągu kilku ostatnich lat. Obecnie są jednak one jeszcze głębsze niż rok temu. Nie można nie docenić prób Prezydenta obniżenia temperatury politycznego sporu. Niestety, nie jest on w stanie przejąć pełnej inicjatywy w tej sprawie. Widać to było zwłaszcza w czasie obchodów szóstej rocznicy katastrofy smoleńskiej, gdy wezwanie Andrzeja Dudy do narodowego pojednania, zostało natychmiast skrytykowane przez Jarosława Kaczyńskiego, który zresztą nie ukrywa niezadowolenia z jakichkolwiek prób samodzielnych inicjatyw Prezydenta. Przywołany do porządku Andrzej Duda jak zwykle nawet nie podjął próby obrony swojego stanowiska,
Andrzej Duda ma sporo przymiotów, dzięki którym mógłby być jednym z najlepszych polskich Prezydentów. Tak by się z pewnością stało, gdyby Polska nie stawała się powoli areną starcia dwóch wrogo do siebie nastawionych plemion. W tej sytuacji bowiem potrzeba człowieka z charakterem, który zachowując maksimum obiektywizmu, potrafi odgrywać rolę mediatora, a czasami także arbitra. Tymczasem, gdy tylko istnieje groźba wejścia w konflikt ze swoim środowiskiem politycznym, a już nie daj Boże z Jarosławem Kaczyńskim, Andrzej Duda natychmiast się wycofuje. Zamiast więc odgrywać aktywną rolę w budowaniu narodowej wspólnoty, jest jak na razie notariuszem decyzji podejmowanych przez prezesa swojej byłej partii. A ten stara się skupić w swoim ręku maksimum władzy, neutralizując wpisane w nasz system polityczny bezpieczniki. Wbrew opinii niektórych polityków i komentatorów nie można na razie jednoznacznie stwierdzić, że demokracja w Polsce jest zagrożona. Nikt jak do tej pory nie zlikwidował wolnych wyborów, politycznego pluralizmu czy wolności zgromadzeń. Ale jednocześnie nic nie wskazuje, że gdyby takie próby przez obecną ekipę rządzącą Polską zostały podjęte, Prezydent Andrzej Duda potrafiłby się im przeciwstawić. Do tego potrzebne jest coś, czego nasz Prezydent niestety nie posiada. I raczej już miał nie będzie.
Karol Winiarski