Minął rok
W tym tygodniu minął rok od powstania rządu Beaty Szydło. Pięciogodzinna konferencja, na której ministrowie chwalili się swoimi osiągnięciami, zbiegła się z opublikowaniem przez Główny Urząd Statystyczny wstępnych danych dotyczących wzrostu PKB za trzeci kwartał br. Ku dość powszechnemu zaskoczeniu polska gospodarka rozwijała się znacznie wolniej niż przewidywały i tak pesymistyczne prognozy większości analityków. 2,5% wzrostu to najniższy wynik kwartalny od ponad dwóch lat i znacznie poniżej rządowych zapowiedzi. Wszystko wskazuje na to, że obniżoną zaledwie miesiąc temu prognozę wzrostu PKB na ten rok (z 3,8% do 3,4%) ponownie trzeba będzie zweryfikować. I już chyba nikt nie wierzy, że uda się przekroczyć 3%, co jeszcze w połowie roku wydawało się oczywistością. Tym bardziej, że dane dotyczące produkcji przemysłowej w październiku br. (spadła o 1,3% w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego) wskazują raczej na pogłębiającą się zadyszkę polskiej gospodarki. Trudno uznać to za sukces rządu Beaty Szydło, choć nie w pełni jest on za tą sytuację odpowiedzialny.
Zasadniczym powodem spowolnienia wzrostu polskiej gospodarki są zmniejszające się inwestycje. Dotyczy to przede wszystkim sektora publicznego, a zwłaszcza samorządów terytorialnych. To przede wszystkim efekt opóźnień w wykorzystywaniu środków unijnych z obecnej perspektywy finansowej na lata 2014-2020. Na ile jest to wina poprzedniego rządu i samorządów szczebla marszałkowskiego zdominowanych przez polityków Platformy Obywatelskiej odpowiedzialnych za wdrażanie Regionalnych Programów Operacyjnych, trudno w pełni rozstrzygnąć. Ta wersja, prezentowana przez zwolenników rządu, spotyka się z kontrargumentami strony przeciwnej wskazującej na inne czynniki – kilkumiesięczne opóźnienia we wdrażaniu dwóch unijnych dyrektyw, co zahamowało procedury przetargowe oraz strach przed podejmowaniem decyzji będący skutkiem wypowiedzi niektórych polityków partii rządzącej i „nalotu” CBA na urzędy marszałkowskie w połowie czerwca 2016 roku. Niezależnie od powodów, inwestycje samorządowe zmniejszyły się w drugim kwartale o ponad 50%. Co gorsze jednak, kurczą się również, chociaż w znacznie mniejszym stopniu, inwestycje sektora prywatnego, które stanowią ponad 70% wszystkich inwestycji w naszym kraju. Opinia Jarosława Kaczyńskiego sugerująca polityczne motywy tych decyzji, świadczy jedynie o całkowitej ekonomicznej ignorancji prezesa PiS. Trudno inwestować swoje pieniądze, gdy sytuacja polityczna i gospodarcza na świecie jest wysoce niestabilna, a na dodatek zapowiedzi ministra Morawieckiego nijak się mają do podejmowanych na co dzień decyzji.
Lekka jak na razie zadyszka polskiej gospodarki może mieć w przyszłości o wiele groźniejsze konsekwencje dla mocno obciążonego polskiego budżetu. Wdrażane przez rząd programy socjalne (głównie 500+) oraz zapowiedzi kolejnych dodatkowych wydatków budżetowych, przy ograniczeniu dynamiki wzrostu wpływów fiskalnych, grożą wzrostem i tak niemałego deficytu budżetowego i przekroczeniem dopuszczalnej przez UE granicy 3% PKB. W tym roku takiego niebezpieczeństwa jeszcze nie ma – dzięki większym wpływom głównie z VAT-u i PIT-u oraz dodatkowym dochodom (zysk z aukcji LTE i wpłata NBP) jest szansa, że zamiast planowanych 54,5 mld zł. nie przekroczy on kwoty 42 mld zł. (ok. 2,4% PKB). Gdyby jednak spowolnienie się pogłębiało, to już w kolejnych latach sytuacja budżetu może się znacząco pogorszyć. W przyszłym roku wydatki na program 500+ osiągną już wielkość 23 mld zł., a dojdą do tego koszty obniżenia wieku emerytalnego (dopiero od ostatniego kwartału). Wciąż też nie wiadomo jakie skutki dla budżetu będzie miała reforma podatkowa, o ile w ogóle zostanie wprowadzona. Jeszcze niedawno wydawało się bowiem, że obecny system zastąpi tzw. jednolita danina – połączenie dotychczasowego PIT-u, składki na ZUS i NFZ, która będzie neutralna dla budżetu (biedniejsi zapłacą mniej, bogatsi więcej, budżet wyjdzie na zero). Ostatnio jednak okazało się, że nie jest to takie pewne. To tym bardziej zadziwiające, że plany jej wprowadzenia były głównym wytłumaczeniem braku realizacji jednej z podstawowych obietnic Prezydenta Dudy, a następnie Prawa i Sprawiedliwości w kampaniach wyborczych roku 2015 – podniesienia kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł. Co więcej, Andrzej Duda 30 listopada 2015 r. złożył projekt stosownej ustawy, a premier Beata Szydło zapowiadała w swoim expose realizację tej obietnicy w ciągu pierwszych stu dni rządów.
„Wysoka Izbo! W kampanii wyborczej jako drużyna Prawa i Sprawiedliwości złożyliśmy deklarację przeprowadzenia w Polsce dobrej zmiany. Zmiana ta będzie polegać na tym, żeby jak największa liczba Polaków mogła korzystać z owoców rozwoju. Dotyczy to całości spraw, którymi się zajmiemy. Ale w pierwszym rzędzie tego, co może i powinno być zrobione szybko. Dziś zawieramy z Polakami kontrakt na cztery lata. Jeżeli Polacy będą zadowoleni z efektów proponowanej przez nas zmiany, mam nadzieję i wierzę w to głęboko, że przedłużą go na kolejne cztery lata. Ale już dzisiaj chcę powiedzieć, co przede wszystkim zrobimy w czasie pierwszych stu dni naszych rządów.
Po pierwsze, pięćset złotych na dziecko, począwszy od drugiego, a w rodzinach o mniejszych dochodach od pierwszego dziecka. Dziecko to nie koszt to inwestycja. Po drugie, obniżenie wieku emerytalnego do sześćdziesięciu lat dla kobiet i sześćdziesięciu pięciu lat dla mężczyzn. Po trzecie, podniesienie do ośmiu tysięcy złotych kwoty wolnej od podatku. Po czwarte, bezpłatne leki od siedemdziesiątego piątego roku życia. Po piąte, podwyższenie minimalnej stawki godzinowej do dwunastu złotych o czym szczegółowo będę mówić w dalszej części wystąpienia.”
Tymczasem po roku rządów Sejm, w którym bezwzględną większość ma Prawo i Sprawiedliwość uchwalił ustawę pozostawiającą kwotę wolną od podatku na dotychczasowym poziomie (3091 zł.) przekreślając tym samym realizację wyroku Trybunału Konstytucyjnego z października 2015 r. Według ostatnich wypowiedzi premier Szydło i wicepremiera Morawieckiego, podniesienie kwoty wolnej będzie miało miejsce, ale nie teraz, nie od razu i nie dla wszystkich. A przecież po swoim zaprzysiężeniu Pan Prezydent mówił: „Nie słuchajcie państwo tego, co opowiadają, że się nie da w Polsce obniżyć wieku emerytalnego, że nie da się podnieść kwoty wolnej od podatku, bo się budżet zawali. To bzdury”.
Spowolnienie gospodarcze, którego jesteśmy świadkami może być chwilowe. Gdyby w grę wchodziły wyłącznie czynniki krajowe, można byłoby z ograniczonym optymizmem oczekiwać na poprawę wyników w kolejnych kwartałach 2017 roku. Po pierwsze, baza od której będzie liczony wzrost będzie niższa (spowolnienie nastąpiło już w I kwartale 2016 roku). Po drugie, ruszą w końcu inwestycje publiczne związane z wykorzystaniem środków unijnych. Po trzecie, program 500+ w większym stopniu przełoży się na wzrost spożycia – pierwsze środki mogły zostać wydane w znacznym stopniu na spłatę zaległych czynszów i innych długów. Niestety, nie na wszystko mamy wpływ. Polska gospodarka jest coraz silniej powiązana ze światem. A tu perspektywy już nie są takie dobre. Narastające zamieszanie w sprawie Brexitu, nieprzewidywalność nowego Prezydenta USA, zbliżające się referendum ustrojowe we Włoszech oraz wybory prezydenckie w Austrii, Francji i parlamentarne w Niemczech, niepewność co do stanu chińskiej gospodarki wzmacniają niepewność na światowych rynkach. A przecież nic tak nie szkodzi ekonomicznemu rozwojowi jak brak jasnych perspektyw na przyszłość.
To co dzieje się na świecie nie jest oczywiście winą polskiego rządu. Ale planując kosztowne dla budżetu reformy społeczne nie można ich opierać wyłącznie na pozytywnych scenariuszach. A wygląda na to, że tak właśnie postępują obecne władze. Tymczasem nikt nie jest w stanie zagwarantować wzrostu gospodarczego na poziomie przekraczającym 3% PKB. Coraz bardziej ograniczone są również rezerwy na rynku pracy – bezrobocie jest już na bardzo niskim poziomie, ilość osób wchodzących w wiek produkcyjny jest mniejsza niż w wiek poprodukcyjny (obniżenie wieku emerytalnego pogłębi ten deficyt), aktywizacji zawodowej kobiet (mamy tu spore potencjalne rezerwy siły roboczej) nie sprzyjają socjalne posunięcia obecnego rządu, nie widać masowych powrotów polskich emigrantów zarobkowych, a przed migracją do Polski potencjalnych pracowników bronimy się rękami i nogami (poza Ukraińcami, chociaż widoczny w ostatnich miesiącach wzrost nastrojów antyukraińskich może ograniczyć ten napływ). Budowanie planu dochodów państwa na przewidywanym uszczelnieniu systemu podatkowego, jest co najmniej ryzykownym posunięciem. Byłoby lepiej, gdyby wydawano pieniądze, które już udało się pozyskać. Trudno więc nie skonstatować, że na horyzoncie polskiej gospodarki pojawiły się ciemne chmury i na razie nie wiemy czy przejdą one bokiem.
Jeszcze gorzej wygląda sytuacja międzynarodowa Polski. Ostatni rok to znaczące pogorszenie stosunków z naszymi zachodnimi partnerami – Niemcami i Francją oraz z całą Unią Europejską. To efekt „stawania z kolan”, a w praktyce antyniemieckich i antyunijnych fobii Jarosława Kaczyńskiego i jego politycznego zaplecza. Ochładzanie stosunków z kimkolwiek nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem, o ile oczywiście nie jest wynikiem działań drugiej strony. Ale jeszcze gorzej, gdy to pogorszenie nie jest rekompensowane znalezieniem innego strategicznego partnera. Rok temu zgodnie z zapowiedziami miała nim być w Europie Wielka Brytania. Brexit brutalnie zweryfikował te plany. Nasze bezpieczeństwo miały gwarantować USA. Po warszawskim szczycie NATO wydawało się nawet, że może to być słuszne założenie. Po wyborze Donalda Trumpa nie ma już takiej pewności. Smutnym podsumowaniem naszej obecnej pozycji w Europie było pożegnalne spotkanie Baracka Obamy z przywódcami państw UE. Spośród szóstki największych krajów w Berlinie zabrakło jedynie Polski.
Pozostaje nam Grupa Wyszehradzka, z którą rzeczywiście nastąpiło znaczące zintensyfikowanie stosunków w ostatnich miesiącach. Tyle, że poza sprzeciwem wobec polityki migracyjnej UE, nic nas więcej nie łączy. Ani Czechy, ani Słowacja nie podzielają reformatorskiego zapału Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbana, którzy zapowiedzieli reformę Unii Europejskiej. Z kolei węgierski przywódca jest największym przyjacielem Władymira Putina wśród liderów państw europejskich, co raczej trudno uznać za zgodne z naszym geostrategicznym interesem. Inna sprawa, że mimo wciąż deklarowanego poparcia dla Ukrainy, nasze stosunki z tym krajem wyraźnie się ochłodziły. Lipcowa uchwała Sejmu o ludobójstwie na Wołyniu, film Wojciecha Smarzowskiego (wbrew intencjom reżysera) czy ostatnie spalenie flagi ukraińskiej przez uczestników Marszu Niepodległości, to zapowiedź znaczącego pogorszenia stosunków z naszym wschodnim sąsiadem. Zasada mówiąca, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, jak widać przestaje wystarczać. Paradoksalnie, wyraźna poprawa dotyczy jedynie relacji z Białorusią i Chinami. Biorąc pod uwagę antykomunistyczną retorykę Jarosława Kaczyńskiego, zakrawa to na chichot historii.
Reformatorski, czy wręcz rewolucyjny zapał Prawa i Sprawiedliwości, nie ogranicza się wyłącznie do spraw socjalnych i polityki zagranicznej. Sukces w walce z Trybunałem Konstytucyjnym jest już blisko, ale w planach jest też całkowita przebudowa praktycznie wszystkich sfer naszego życia – systemu edukacyjnego, służby zdrowia, sił zbrojnych. I to właśnie, a nie stan gospodarki czy polityka zagraniczna, stanowić mogą największe zagrożenie na przyszłość dla sprawujących obecnie władzę. Wbrew przekonaniom rządzących ludzie nie lubią gwałtownych zmian. Nawet jeżeli dotyczą one powszechnie krytykowanej sfery, to nie znaczy że muszą przynieść szybką i widoczną poprawę sytuacji. Każda reforma powoduje natomiast na początku zamieszanie, a czasami wręcz kompletny bałagan. Boleśnie przekonał się o tym Leszek Miller zmieniając Kasy Chorych na Narodowy Fundusz Zdrowia. Kolejne fronty otwierane przez Prawo i Sprawiedliwość prędzej czy później muszą się odbić na notowaniach tego ugrupowania. Mocno też w ostatnich miesiącach pracują nad tym niektórzy politycy partii rządzącej, a zwłaszcza Antoni Macierewicz, który jako naczelny kapłan religii smoleńskiej zapewnił sobie całkowitą nietykalność. Zapewne zdaje sobie z tego sprawę Beata Szydło, ale jej pole manewru jest bardzo ograniczone. To przecież nie ona decyduje o obsadzie stanowisk ministerialnych. To nie do niej też należy ostateczna decyzja w sprawach kluczowych reform wprowadzanych przez rząd. To nie od niej w końcu zależy jej własny los jako szefa gabinetu.
Mądre chińskie powodzenie mówi „Jeśli masz wroga, usiądź na brzegu rzeki i czekaj, aż jego ciało spłynie nią w dół”. Nadzieje wielu, że protesty opozycji doprowadzą do szybkiego upadku rządu PiS były głęboko naiwne. Zrozumiał to już chyba lider Platformy Grzegorz Schetyna, a szef Nowoczesnej Ryszard Petru powoli dochodzi do tego samego wniosku. Opozycję czeka długi marsz, a jej wpływ na ostateczny rezultat jest mocno ograniczony. Rozwój sytuacji politycznej ma swoją dynamikę. Każde ugrupowanie zużywa się w procesie sprawowania władzy. Zwykle następuje to szybciej, gdy stara się aktywnie zmieniać zastaną rzeczywistość wchodząc tym samym w konflikt z wieloma środowiskami i grupami interesów. Tak się właśnie dzieje w chwili obecnej. Mało prawdopodobne, żeby PiS osiągnął za trzy lata lepszy wynik niż w ubiegłorocznych wyborach. Ale też równie wątpliwe, żeby całkowicie przestał się liczyć na polskiej scenie politycznej. Tym samym, żeby dalej sprawować władzę będzie musiał znaleźć koalicjanta. Jedynym obecnie możliwym partnerem wydaje się Kukiz`15. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia na świecie i poglądy wśród najmłodszych polskich wyborców, taki scenariusz jest bardziej prawdopodobny niż powrót do władzy Platformy Obywatelskiej w sojuszu z Nowoczesną. To nie jest dobry czas na liberalne, tolerancyjne i otwarte na świat ugrupowania. I nic nie wskazuje, żeby w najbliższych latach coś się w tym względzie zmieniło. Zwłaszcza w Polsce i w innych krajach naszego regionu.
Karol Winiarski