Nie ten Szpilman…
Podsumowaniem gali IV Festiwalu „Al Legro Tribute to Szpilman” był występ na wstępie Kamila Franczaka, laureata Grand Prix poprzedniej edycji, który na otwarcie zaśpiewał jedną piosenkę Szpilmana i następnie trzy utwory Marka Grechuty z przygotowanego i nagranego właśnie recitalu. Franczak tym samym, już na wstępie do koncertu dał do zrozumienia, że piosenki Szpilmana nie interesują go jako wykonawcę.
Prowadzący galę konferansjerzy kilka razy tego wieczoru podkreślali, że Szpilman był wybitnym pianistą i kompozytorem muzyki poważnej, założycielem i członkiem światowej sławy Kwintetu Warszawskiego, jednak pisanych przez siebie piosenek nie lubił, nie cenił i odżegnywał się od nich. Od 1948 roku był dyrektorem Polskiego Radia i popularne wówczas piosenki były daniną złożoną partii i władzom państwowym, w zamian za pozwolenie na prowadzenie innej działalności i wyjazdy za granicę. A piosenki, jakich chciała partia, miały być łatwe, proste, optymistyczne, wpadające w ucho, adresowane do niewykształconych ludzi, do robotników – nowych mieszkańców Mariensztatu i budowniczych Nowej Huty. Miały sławić postęp i rozwój, pod mądrym przywództwem Partii. I takie też w istocie były, proste i naiwne. Jeżeli się dzisiaj bronią, to wyłącznie w warstwie muzycznej, jako materiał do nauki gry na instrumencie, lub aranżacji jazzowych. Jedną z takich aranżacji znakomicie zagrał tego wieczoru Adam Makowicz, który był przewodniczącym jury i wystąpił ze swoim recitalem. Z około 500 piosenek Szpilmana do zaśpiewania dzisiaj nadaje się kilka, może kilkanaście. Reszta tekstów tak się zestarzała – nie da się ich dzisiaj słuchać – są do tego stopnia banalne, naiwne, przesłodzone, zrażają socjalistycznym moralizatorstwem tamtych czasów.
Pomysł na organizowanie festiwalu Szpilmana pod taką formułą, to właściwie niezbyt sympatyczny żart z samego kompozytora. To jakby próba pokazania tego gorszego Szpilmana, którego on sam się wstydził. Finaliści konkursu mieli wyraźne problemy z tym, jak sobie poradzić z tekstami, które nie przemawiały do nich. Koncentrowali się na poprawnym zaśpiewaniu, ozdobionym jakimś popisem wokalnym. Zapewnienia Agnieszki Chrzanowskiej o bardzo wysokim poziomie konkursu należy traktować jako zwykłą kurtuazję – takie zapewnienia można usłyszeć na każdym konkursie. Adam Makowicz nie chciał najwyraźniej zabierać głosu, a jury miało widoczne problemy z podzieleniem nagród.
Uczestnicy w kuluarach też nie kryli, że przyjechali nie z miłości do Szpilmana, a zwyczajnie pokazać się i może zarobić parę groszy. Jury starało się tak podzielić nagrody, by nikogo nie skrzywdzić i każdy z uczestników finału coś dostał. Były dwie trzecie, dwie drugie, jedna pierwsza i Grand Prix. To już mamy sześcioro uczestników wyróżnionych. Do tego doszło jedno wyróżnienie zwykłe i jedno specjalne – a zatem komplet finalistów nagrodzony. Każdy miał za co wrócić do domu. Rozpiętość nagród wahała się od 500 złotych, do 2000 złotych za 1 miejsce (Małgorzata Nakonieczna), 4 tys. za wyróżnienie specjalne (Anna Mikoś) i 6 tys. – Grand Prix, które otrzymała Dominika Kątny z zespołem.
Jeżeli ten festiwal ma czemuś służyć – edukacji muzycznej, promocji miasta, to powinien radykalnie zmienić formułę. Nie powinno się zmuszać, czy nawet zachęcać do traktowania piosenek Szpilmana dosłownie – bo w warstwie tekstowej, w ogromnej większości się zestarzały, są co najwyżej świadectwem tamtej epoki – piosenkami które towarzyszyły biciu rekordów przodownika pracy Wincentego Pstrowskiego. Należy dopuścić swobodne interpretacje instrumentalne piosenek, rozszerzyć festiwal o drugą część, poważną, a nie zmuszać młodzież do wpajania sobie propagandy lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Zapewne tego życzyłby sobie Szpilman. Zresztą Roman Polańskim w swoim głośnym filmie, nagrodzonym trzema Oskarami, sławił pianistę, a nie autora agitacyjnych piosenek. To jest jedyny sposób, aby ten festiwal miał sens.
Właściwie to tylko Adam Makowicz pokazał, co jedynie można zrobić z piosenkami Szpilmana, interpretując jedną na fortepianie, bez tekstu. Dla młodych wykonawców była to tylko okazja, by pokazać swoje umiejętności wokalne.
Sosnowiec nie umie robić festiwali. Dowiodła tego Agencja Artystyczna „Gama”, która wygrała przetarg na organizację. Informacji o przetargu nie było nawet w „Kurierze Miejskim”. „Gama” ograniczyła się do podłączenia kilku mikrofonów do wzmacniacza, zapewnienia osoby do obsługi oświetlenia – dwóch reflektorów punktowych i oświetlenia ogólnego oraz zapewnienia dwóch panów do przesunięcia fortepianu i przestawiania mikrofonów. Nie postarano się nawet o zatrudnienie scenografa, który by tą scenę jakoś zaaranżował i udekorował. Ograniczono się jedynie do ułożenia na jej brzegu trzydziestu bukietów cmentarnych kwiatów, obleczonych jakąś ohydną, różową, plastikową siatką – zapewne aby publiczność z pierwszych miejsc nie ukradła tych „ozdób”. Bardzo możliwe, że te same kwiaty i siatka służą jako rekwizyty na innych imprezach obsługiwanych przez „Gamę”. Nie wiadomo po co było zlecać organizację festiwalu „Gamie”, skoro można go było zorganizować siłami własnymi Wydziału Kultury i Sztuki, albo siłami jednej z placówek kultury – Klubu Kiepury, lub DK Kazimierz. Należy zapytać: czy to był pretekst do wyprowadzenia pieniędzy z UM? I ile to kosztowało?
Tak słaby festiwal nie ma szans, by przebić pośród innych festiwali w Polsce. I to żadna promocja dla miasta. Podsumowując: nie ten Szpilman i nie taka organizacja. Jeżeli nie da się inaczej, to należy rozważyć, czy nie zrezygnować festiwalu i nie lepiej utworzyć Muzeum Szpilmana i Muzeum Kiepury w domach, w których się wychowali?
Małgorzata Janecka