Nieustający imposybilizm
Prawie dwumiesięczna, trwająca od dnia wyborów, agonia dwóch rządów Mateusza Morawieckiego (ustępującego i powołanego ponownie przez Prezydenta Andrzeja Dudę) w końcu dobiegła końca. Sejm nie udzielił mu votum zaufania, co od początku było oczywistą oczywistością. Nie wiadomo nawet na co liczył Jarosław Kaczyński wymuszając na swoim pozbawionym honoru podwładnym kompromitowanie siebie i swojej partii. Na posprzątanie po ośmioletnich rządach wystarczyło przecież kilka tygodni, które upłynęły od dnia wyborów do pierwszego posiedzenia Sejmu. Szans na rozbicie Koalicji 15 października nie było żadnych. A jednak Mateusz Morawiecki z uporem godnym lepszej sprawy przekonywał, że uda mu się zebrać większość parlamentarną. To akurat nie dziwi, ponieważ przydomek Pinokio nie wziął się w jego przypadku znikąd.
Mimo absurdalnego przedłużania tego co i tak było nieuniknione, proces przekazywania władzy wbrew obawom przebiegał w sposób cywilizowany, pomijając może wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Wybory nie zostały sfałszowane. Nie próbowano podważać ich wyników. Andrzej Duda opóźniał powołanie nowego rządu, ale robił to zgodnie z zapisami Konstytucji – a przynajmniej z ich literalną wykładnią. Po wyborze Donalda Tuska i jego rządu przez Sejm nie próbował przedłużać momentu powołania premiera i ministrów, chociaż Konstytucja nie precyzuje terminu, w którym należałoby to zrobić. Nawet Mateusz Morawiecki powitał Donalda Tuska w gmachu Urzędu Rady Ministrów, co nie wydawało się takie oczywiste. Szkoda, że nie wszyscy ministrowie poszli w jego ślady.
Zaskakująca dla wielu była postawa Andrzeja Dudy. Zwłaszcza dla tych, którzy obecnego Prezydenta uważają za marionetkę Kaczyńskiego. Tymczasem gospodarz Pałacu na Krakowskim Przedmieściu prowadzi własną politykę. Z pewnością nie jest wybitnym politykiem (znacznie lepszym mówcą), a na jego zachowanie zbyt wielki wpływ wywierają emocje, którym często ulega (podpisanie lex Tusk jest tego najlepszym przykładem), ale działania, które podejmuje po części wynikają z jego politycznego interesu, a po części z autentycznych przekonań. Andrzej Duda jest politykiem Prawa i Sprawiedliwości, a nie Platformy Obywatelskiej czy Polski 2050. Tymczasem zwolennicy obecnej władzy chcieliby, aby podejmował decyzję całkowicie zgodne z linią polityczną nowej ekipy rządzącej. Na to nie ma co liczyć. Tym bardziej, że nie do końca można mieć pewność, że taka linia w ogóle istnieje.
Wydawało się, że zaraz po powołaniu nowego rządu, Donald Tusk i jego ministrowie natychmiast podejmą działania, które były zapowiadane w toku kampanii wyborczej. I rzeczywiście, dość szybko wykonano kilka spektakularnych posunięć. Rozwiązana została podkomisja smoleńska czyli prywatny folwark Antoniego Macierewicza, na którym budował swoją pozycję polityczną w obozie Zjednoczonej Prawicy. Odwołana została (zresztą w nienajlepszym stylu) małopolska kurator oświaty Barbara Nowak – wzorzec z Sevres PiS-owskiej zaściankowości i nietolerancji. Zwolniono z pełnienia obowiązków (pozbawić funkcji może go tylko Prezydent) ambasadora Polski przy UE Andrzeja Sadosia, który w 2018 roku osobiście w polskim przedstawicielstwie w Brukseli odkręcał tablicę, na której widniało nazwisko Donalda Tuska. I na tym w zasadzie się skończyło.
Trudno natomiast uznać za sukces nowego rządu przyznanie Polsce 5 mld euro zaliczki z Krajowego Funduszu Odbudowy, skoro decyzja ta zapadła kilka tygodni temu, a była efektem wniosku złożonego jeszcze w pierwszej połowie roku przez rząd Mateusza Morawieckiego. Swoją drogą, zabawna była reakcja posłów Prawa i Sprawiedliwości. Najpierw podnieśli larum, że przekazanie tych pieniędzy świadczy o politycznych motywach działań Komisji Europejskiej w sprawie KPO, żeby po chwili zmienić narrację i udowadniać, że to jednak ich, a nie nowej władzy, zasługa. Prawdziwym testem będzie dopiero odpowiedź na wniosek złożony przez rząd Donalda Tuska o pierwszą refundacyjną płatność (prawie 7 mld euro) z KPO, ponieważ w tym przypadku decydująca powinna być realizacja tzw. kamieni milowych zawartych w podpisanej półtora roku temu przez rząd Mateusza Morawieckiego umowie z Komisją Europejską.
Kluczową sprawą jest oczywiście problem praworządności, a w zasadzie jej interpretacji przez instytucje unijne. Na zmianę kluczowych zapisów (przede wszystkim sposobu wybory sędziowskich członków nowej KRS), szanse są bardzo niewielkie. Być może Andrzej Duda zgodziłby się na powrót do dawnego sposobu kreacji składu tej instytucji (wybór przez sędziów, a nie przez posłów), ale mało prawdopodobne jest, aby zaakceptował skrócenie kadencji obecnej KRS. A już na pewno nie pozwoli na jakiekolwiek kwestionowanie statusu sędziów powoływanych w drodze konkursu przy udziale tej instytucji. Jego zdaniem, wszelkie ewentualne nieprawidłowości zostały konwalidowane prezydenckim powołaniem i nie ma najmniejszego powodu, aby ktoś mógł to kwestionować. Jego stanowisko poparł w tej sprawie Trybunał Konstytucyjny, który ostatnio uznał wynegocjowany rok temu przez rząd Mateusza Morawieckiego kompromis z Komisją Europejską za niezgodny z Konstytucją. Co ciekawe, wniosek Prezydenta w tej sprawie czekał na rozpatrzenie rok, ponieważ TK nie był w stanie się zebrać w wymaganych składzie (co najmniej 11 sędziów), ponieważ piątka sędziów nie uznawała Julii Przyłębskiej za Przewodniczącą TK. I nagle po wyborach zmienili zdanie. Teraz mogli już ze spokojnym sumieniem orzec niekonstytucyjność noweli, ponieważ wejście w życie ustawy dałoby Komisji Europejskiej możliwość uwolnienia środków z KPO. A teraz obozowi Zjednoczonej Prawicy na tym nie zależy. A nawet wręcz przeciwnie. Podobnie jak nie było wcześniej tzw. koalicji demokratycznej, zanim przejęła władzę. Oczywiście zawsze dla dobra Polski. Bo Polsce dobrze jest wtedy kiedy MY rządzimy, a nie ONI.
Ponieważ nowelizacja ustawy o Sądzie Najwyższym trafiła do kosza, rządzący muszą poszukać nowego sposobu rozwiązania tego węzła gordyjskiego polskiego wymiaru sprawiedliwości. Przed wyborami, a nawet po nich, zapewniali, że mają przemyślane działania, które zgodnie z prawem doprowadzą do uzdrowienia sytuacji. Brak ich ujawnienia tłumaczono obawą przed działaniami zabezpieczającymi podejmowanymi przez ustępującą władzę. Tymczasem od pierwszego posiedzenia Sejmu minął już miesiąc, od powołania nowego rządu tydzień, a jak na razie żadnych decyzji nie podjęto. Nie ma nawet uchwały stwierdzającej nieważność wyboru sędziów dublerów Trybunału Konstytucyjnego, co wydawało się oczywistością. Jedynym posunięciem jest przesłanie przez Adama Bodnara do konsultacji projektu rozporządzenia, w którym zakazuje się powoływania tzw. neosędziów do składów orzekających wnioski stron o wyłącznie sędziego z powodu jego nieprawidłowego powołania. To dość sensowne rozwiązanie, ponieważ będąc w podobnej sytuacji mogliby nie być obiektywni przy orzekaniu. Ale jest to też pośrednie uznanie ich legalności, ponieważ oznacza, że w pozostałych sprawach są pełnoprawnymi sędziami. Chyba nie o to chodziło stowarzyszeniom sędziowskim i samemu ministrowi.
Dzień po przejęciu władzy z Telewizji Polskiej mieli zniknąć PiS-owscy propagandziści. Tak przynajmniej obiecywał Donald Tusk. I w tej sprawie nic się nie stało. Zapewne nie jest to proste pod względem formalno-prawnym, ale po co było składać takie populistyczne obietnice, z których teraz trzeba się tłumaczyć przed własnym elektoratem. Na dodatek wyrok zabezpieczający Trybunału Konstytucyjnego zakazujący dokonywania wszelkich zmian w spółkach mediów publicznych do czasu wydania ostatecznego orzeczenia w sprawie wniosku grupy posłów Prawa i Sprawiedliwości dotyczącego niekonstytucyjności możliwości likwidacji tychże spółek oraz zmian w ich zarządach dokonywanych przez walne zgromadzenia (Skarb Państwa reprezentowany przez ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza), który zostanie wydany w połowie stycznia, może jeszcze bardziej skomplikować sprawę – jeżeli w składzie orzekającym nie będzie sędziów-dublerów, to trudno go będzie podważyć z prawnego punktu widzenia.
Powody dotychczasowego imposybilizmu rządu Donalda Tuska nie są znane. Możliwe, że to efekt prawdziwej koalicyjności nowej ekipy i braku powszechnej zgody co do podejmowanych działań. Może to być zresztą jej prawdziwa pięta Achillesowa. O ile w poprzednim okresie sprawowania władzy Platformy Obywatelskiej miała tylko jednego koalicjanta (PSL), który dostał kilka resortów, a obie partie wzajemnie nie wchodziły sobie w drogę realizując własne interesy, o tyle teraz mamy do czynienia z czterema złożonymi podmiotami (w ramach dużych partii są jeszcze mniejsze ugrupowania). Różnice programowe i ideologiczne są między nimi poważne, a najważniejsze decyzje muszą być wzajemnie uzgadniane. Na dodatek w każdym resorcie koalicjanci mają swoich wiceministrów, o ile minister nie jest z ich ugrupowania. To musi, przynajmniej w niektórych resortach, powodować spory, które mogą sparaliżować prace wielu resortów.
Trudno obiektywnie ocenić działalność nowego rządu po tygodniu jego funkcjonowania. Nie byłoby zresztą żadnego do tego powodu, gdyby nie składane wcześniej buńczuczne obietnice i zapewnienia o posiadaniu szczegółowego planu działania zaraz po przejęciu władzy. Zniecierpliwienie najbardziej fanatycznych zwolenników może skłonić Donalda Tuska do podejmowania nerwowych ruchów, które pogłębią jedynie panujący w Polsce chaos. A wtedy może się okazać, że lider Platformy Obywatelskiej nie jest najbardziej wpływowym politykiem nie tylko w Europie (zdaniem Politico), ale nawet i w Polsce.
Karol Winiarski