Noc listopadowa
Nieszczęścia lubią chodzić parami, żeby tylko parami, stadem całym. Zwaliło się na starczą głowę: remont, przeprowadzka, długie listopadowe noce, strzykanie w kolanie, wydatki ponad stan, lodowisko pod ratuszem, stary nowy rząd i co tam jeszcze chcecie. Jakoś trzeba to przeżyć. Po pierwsze, nie obrzydzać sobie i tak wystarczająco paskudnego świata. Pytano mnie na jednym ze spotkań z drogimi mi czytelnikami, skąd u mnie sentyment do miasta. Jaki tam sentyment? Zabieg higieniczny po prostu. Jeśli nie mogę czegoś zmienić, staram się to polubić. Rozumując w ten sposób można pokochać nawet rwanie zęba, co już zdaje się być grubą przesadą, ale metoda stosowana z umiarem przynosi dobre skutki. Po skończonym remoncie będzie pięknie i bezpiecznie, przeprowadzka stwarza niepowtarzalną okazję do pozbycia się tysięcy „przydasiów” zalegających półki, szuflady i skrytki. Jesienne wieczory to dobry czas na nadrobienie zaległości w lekturze, strzykanie w kolanie daje jawny znak, że bolącą nogę wciąż mam, a druga zdrowa. Po nadmiernych wydatkach miłe zostaną wspomnienia, a na lodowisko i tak nie pójdę, zresztą tęgich pewnie mrozów nie będzie, globalne ocieplenie przecież. Niby zagrożenie, ale przynajmniej ciepło. Co do tego co na końcu wymienione, pozostaje satysfakcja, że przewidziałem.
Ostatnio głośno było i jest na temat smogu. Może to i prawda, ale przecież starszaki doskonale pamiętają, jak to drzewiej bywało, kiedy huty z wielkimi piecami i kominy na każdym niemal podwórku, i piec węglowy w każdym mieszkaniu, autobus i każdy inny samochód kłębami dymu otoczony, warcząc groźnie toczył się po kocich łbach. Dało się przeżyć wtedy to i dziś się da, byle nie przesadzać w narzekaniu i umieć dojść do pocieszającej konkluzji. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Radujmy się! Straszy się nas nieustannie uchodźcami z Afryki i Bliskiego Wschodu i tego jeszcze bliższego wschodu, zza Buga. Sprawa poważna, kryzys przecież. Lud lubi być straszony i redaktorzy doskonale o tym wiedzą, stąd zawsze złych wiadomości najwięcej, stąd powodzenie wszelkich horrorów, afer i skandali. Jest dobrym prawem felietonisty pobłaznować trochę. Proszę bardzo. Taki mi się dowcip przypomniał z epoki już dawno i słusznie minionej. Lektor na zebraniu twierdził: „za kilka lat doczekamy prawdziwego komunizmu”, na co jeden ze słuchaczy roześmiał się radośnie zacierając ręce. „Czego towarzyszu głupio się śmiejecie?”. „Ja się nie boję, mam raka”. Przeżyliśmy w tym tygodniu Narodowe Święto. Poodmieniało się Ojczyznę miłą przez wszystkie przypadki, poodmieniało, okrzyków pełnych patosu nawznosiło się wiele, ale jak dotąd śmieci zlegały nasze ulice, parki i lasy tak zalegają nadal, w dowodzie miłości jak najbardziej. Po toaście wzniesionym w ustronnej bramie za Polskę i Niepodległość, praśnie się szkłem o bruk, aby tym bardziej w patriotyzmie naszym odświętnym się utwierdzić, a po drodze jakiś znak drogowy się złamie, szybę w przystankowej wiacie wybije, kosze poprzewraca, a jak się przydarzy, to i czyjąś mordę podejrzaną się skuje. A co? Polska dla Polaków! Logicznie. Ziemia dla ziemniaków, ciemnia dla ciemniaków.
To tyle na listopadową sobotę w samym środku ponurego miesiąca. Pozdrawiam serdecznie z grymasem, który proszę brać za uśmiech pełen optymizmu.
toko