Obsesja list wyborczych
Do wyborów parlamentarnych, o ile odbędą się w konstytucyjnym terminie, pozostało niespełna półtora roku. Ich wynik pozostaje oczywiście niewiadomy. Ale jeszcze większą niewiadomą jest program nowego rządu, który zostanie utworzony po wyborach. Nawet jeżeli u władzy pozostanie Zjednoczona Prawica, może się okazać, że radosne rozdawnictwo pieniędzy poprzez kolejne obniżki podatków i transfery socjalne nie będzie już możliwe (winni się znajdą – Putin, UE, no i oczywiście Tusk). Z pewnością natomiast możemy być pewni, że kontynuowana byłaby polityka uzależniania wymiaru sprawiedliwości od rządzących, wspierania dotacjami i inwestycjami zaprzyjaźnionych samorządów i organizacji pozarządowych oraz nieustających kłótni z Niemcami, Francuzami, a nawet innymi, mniej znaczącymi państwami (patrz oskarżenia Morawieckiego wobec Norwegów).
Jeżeli po wyborach władzę przejęłaby opozycja, program jej wspólnego rządu jest trudny do przewidzenia. Prawdopodobnie zostałyby cofnięte zmiany w wymiarze sprawiedliwości, które zostały wprowadzone w ostatnich latach, chociaż nie za bardzo wiadomo w jaki sposób i w jakim zakresie miałoby to się odbywać – radykalne zmiany miały równie mało wspólnego z praworządnością, co działania obecnych władz. Z pewnością poprawiłyby się nasze relacje z krajami Europy Zachodniej, a jednocześnie byłaby kontynuowana bliska współpraca (czyli hurtowe zakupy sprzętu wojskowego) z USA. Całkowitą tajemnicą pozostaje natomiast polityka tego hipotetycznego rządu (niezależnie od jego składu) we wszystkich innych sferach życia publicznego. I co najważniejsze, nie widać żeby liderzy ugrupowań opozycyjnych tym się przejmowali. Jeżeli pojawiają się jakieś epizodyczne propozycje, to najczęściej polegają na rozdaniu kolejnych środków budżetowych bez wskazania ich pochodzenia, chociaż jednocześnie towarzyszą im apokaliptyczne opowieści o katastrofalnym stanie finansów publicznych naszego państwa. Nie spotyka to się zresztą z jakąś poważniejszą krytyką ze strony liberalnych mediów. Te bowiem pochłonięte są sporem o ilość list, które powinna wystawić opozycja w wyborach.
Z kilku sondaży, które ostatnio zalały polskie media, wynika jedno – nic nie wynika. Niektóre wskazują, że jedna lista opozycji gwarantuje jej zwycięstwo. Inne, że lepszym rozwiązanie są dwie listy. Są też takie, które pokazują że w każdym układzie opozycja wygrywa. Z niektórych wynika, że straty elektoratu z powodu wspólnego startu są minimalne. Na podstawie innych można przewidywać dokładnie coś przeciwnego. To idealna sytuacja dla polityków opozycji i większości komentatorów, ponieważ bez problemu mogą powoływać się akurat na ten sondaż, który najbardziej im pasuje. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wybór pożądanej konfiguracji wyborczej nie będzie warunkowany oceną szans na odsunięcie Zjednoczonej Prawicy od władzy, ale własnym interesem politycznym. Dlatego Donald Tusk wspierany przez całą Platformę opowiada się za jedną listą licząc na fotel premiera i późniejsze stopniowe skonsumowanie niepotrzebnych już przystawek, tak jak to się stało z Nowoczesną. Z tego samego powodu przed takim rozwiązaniem bronią się rękami i nogami liderzy mniejszych partii opozycyjnych, o ile tylko sondaże dają im nadzieję na samodzielne przekroczenie progu wyborczego. W podobny sposób rozumuje część ekspertów i komentatorów, którzy nie są w stanie oderwać się od własnych sympatii politycznych. Tymczasem wyciąganie wniosków na podstawie nawet najlepiej zrobionych badań opinii publicznych, jest całkowicie pozbawione sensu. Z kilku zasadniczych powodów.
Po pierwsze, nie tylko nie wiemy kiedy będą wybory, ale tym bardziej co się może do czasu ich przeprowadzenia wydarzyć. Czy pół roku temu ktoś przewidywał wojnę w Ukrainie? Niezależne od nas wydarzenia mogą mieć znaczący wpływ na wynik wyborów, tym bardziej, że różnice notowań między koalicją a opozycją nie są duże. Po drugie, nie wiemy czy obecna ordynacja pozostanie bez zmian. Jeżeli dojdzie do rażącego ograniczenia ilości wybieranych posłów w poszczególnych okręgach, a tym samym podniesienia realnego progu wyborczego do kilkunastu procent, wszelkie dyskusje wśród opozycji stracą sens – jedna lista będzie koniecznością. Po trzecie i najważniejsze, wszelkie sondaże nie uwzględniają zmian, które powoduje kampania wyborcza, a zwłaszcza stopnia zmobilizowania własnego elektoratu (przepływy między koalicją a opozycją są minimalne). Pokazuje to przykład wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku w Polsce i tegorocznych wyborów parlamentarnych na Węgrzech. O ile początkowo w obydwu przypadkach wydawało się, że zjednoczona opozycja ma realne szanse na zwycięstwo, to ostateczne wyniki były dla niej całkowitą katastrofą, a zwycięstwa ugrupowań rządzących najlepsze w historii.
Klęska zjednoczonej opozycji w obydwu przypadkach nie była przypadkowa. Wspólna lista ogromnie ułatwia drugiej stronie prowadzenie skutecznego ataku. Przekonał się o tym Władysław Kosiniak-Kamysz, który stracił znaczną część swojego elektoratu, gdy przyklejono mu łatkę „tęczowego Władka”, chociaż nigdy nie wypowiadał się za legalizacją małżeństw homoseksualnych. Nieustającą kanonada na Tuska będzie więc dołowała całą opozycję, a nie tylko Koalicję Obywatelską. Nawet wystawienie innego lidera (np. Rafała Trzaskowskiego) niewiele zmienia, o czym przekonali się ostatnio Węgrzy. Skoro propagandystom Fideszu trudno było znaleźć coś na mało znanego lidera opozycji Pétera Màrki-Zaya, to skleili go z powszechnie znienawidzonym liderem socjalistów Ferencem Gyurcsànim. Plakaty z hasłem „Màrki-Zay równa się 100% Gyurscàni”, chociaż wyjątkowo proste, żeby nie powiedzieć prymitywne, okazały się nad wyraz skuteczne.
O ile wspólny start całej opozycji jest przynajmniej dziś mało wyobrażalny, to inne konfiguracje są jeszcze mniej realne. Alternatywna koncepcja dwóch list wygląda atrakcyjnie, dopóki nie zagłębimy się w szczegóły tego pomysłu. O ile wspólny start Polski 2050 i Koalicji Polskiej (w praktyce PSL) jest możliwy, zwłaszcza gdy notowania obydwu ugrupowań będą oscylowały wokół progu wyborczego, to koalicja wyborcza Koalicji Obywatelskiej i Lewicy jest równie realna jak poparcie Solidarnej Polski dla adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Tak samo nierealizowalne jest wyborcze porozumienie Polski 2050, PSL i Lewicy. Jedyny możliwy, choć równie mało realny układ, to odrębny start Lewicy i wspólny PO, PSL i Polski 2050. Tyle, że ani Szymon Hołownia, ani Władysław Kosiniak-Kamysz do takiego układu się nie palą i jedynie dramatyczne załamanie notowań ich partii mogłoby ich zmusić do tak desperackiego kroku.
Na dzisiaj najbardziej prawdopodobna konfiguracja to trzy listy. Pierwsza – Koalicji Obywatelskiej, Druga – Lewicy. Trzecia – Polski 2050 i PSL. Oczywiście nie daje ona możliwości pełnego wykorzystania premii dla najsilniejszych ugrupowań, który daje system D`Hondta, ale ma kilka zalet. Po pierwsze, minimalizuje groźbę nieprzekroczenia progu wyborczego przez jedno z ugrupować (chociaż 8% dla Polski 2050 i PSL pewne nie jest). Po drugie, powoduje najmniejsze straty w elektoracie. Nawet, jeżeli część rozczarowanych wyborców Hołowni (głownie tych młodszych o lewicowych poglądach) nie zagłosuje na wspólną listę jego partii z PSL, to najwyżej odejdą do Lewicy i Koalicji Obywatelskiej. Być może niektórzy zostaną w domu, ale raczej nie zasilą elektoratu Zjednoczonej Prawicy. I w końcu po trzecie, układ jest dobry, ponieważ jest realny. Lewica, której nikt nie chce, startuje osobno. Koalicja Obywatelska, której wszyscy się boją startuje osobno. A wspólnego startu PSL i Polski 2050 ani Hołownia, ani Kosiniak-Kamysz już dziś nie wykluczają.
Niezależnie od ostatecznej konfiguracji list opozycyjnych, szanse na pokonanie Zjednoczonej Prawicy są niewielkie. Już obecne sondaże wskazują, że ilość mandatów uzyskanych przez Prawo i Sprawiedliwość będzie zbliżona do sejmowej większości. Gdyby zabrakło kilku mandatów, w odwodzie pozostaje narodowa część Konfederacji, o ile ugrupowanie to przetrwa do wyborów. Prawdopodobnie jednak Prawo i Sprawiedliwość nie będzie zmuszone do szukania koalicjanta. Mimo ogromnej inflacji, wewnętrznych sporów, żerowaniu działaczy partyjnych na majątku Skarbu Państwa, kompromitacji Polskiego Ładu i wielu innych wydarzeń, które powinny już dawno zatopić Jarosława Kaczyńskiego i jego partię, nic takiego się nie dzieje. Wyborcy Prawa i Sprawiedliwości (podobnie zresztą jak i opozycji) w coraz większym stopniu są elektoratem tożsamościowym, a ten odporny jest na tego typu afery. Tak jak w niektórych krajach afrykańskich, mieszkańcy głosują na określone partie nie dlatego, że świetnie rządzą i realizują ich życiowe aspiracje, ale dlatego, że w przeciwieństwie do innych ugrupowań, reprezentują ich plemię. W Polsce, ale i w wielu innych krajach świata (Węgry, USA) mamy do czynienia z rozwojem takiego kulturowego trybalizmu. Stąd przepływ elektoratu praktycznie nie istnieje, a decydującym czynnikiem jest uaktywnienie swojego „plemienia”. W ostatnich kilku latach kampanie wyborcze Prawa i Sprawiedliwości oparte na wskazywaniu wrogów zagrażających Polsce (migranci, homoseksualiści, Niemcy) okazywały się niesłychanie skuteczne w mobilizowaniu własnego elektoratu. I nic nie wskazuje, żeby tym razem miało być inaczej.
Te wszystkie rozważania maja oczywiście sens o tyle, jeżeli nic szczególnego nie wydarzy się w międzyczasie w Polsce i na świecie, wybory odbędą się w konstytucyjnym terminie, a ordynacja pozostanie niezmieniona. A tego oczywiście nikt zagwarantować nie może. Jednego natomiast możemy być pewni. Przez najbliższe miesiące zamiast o tym co w Polsce należy zrobić w najbliższych latach, będziemy oglądali kolejne odcinki tej quasi wenezuelskiej opery pod tytułem „Razem czy osobno?”.
Karol Winiarski