Płonne nadzieje
Wicepremier Mateusz Morawiecki przyznał na spotkaniu z działaczami i sympatykami Prawa i Sprawiedliwości, że program 500+ „jest na kredyt” i wymagał pożyczenia „dodatkowych 20 miliardów zł.”. Gdy wypowiedź została ujawniona przez media, wicepremier bardzo szybko wyjaśnił, że chodziło mu o „inwestycję w przyszłość Polski”, która ma przynieść zwiększenie dzietności. Wkrótce też głos zabrała premier Beata Szydło, która stwierdziła, że: „Nie zaciągnęliśmy żadnego kredytu na 500+. My zainwestowaliśmy 500+ w przyszłość Polski”. Niestety, niezbyt dobrze świadczy to o ekonomicznej wiedzy szefowej rządu. Przewidywany w tym roku deficyt budżetowy, a więc różnica między wydatkami, a dochodami państwa, przekroczyć ma 50 mld zł. (wyższe wpływy podatkowe w pierwszym półroczu dają nadzieję na jego zmniejszenie o kilka milionów zł.). Deficyt finansowany jest poprzez zaciąganie kredytów lub też (częściej) emisję obligacji. Gdyby nie konieczność przeznaczenia w tym roku około 17 mld zł. na realizację programu 500+, ilość pożyczonych w ten sposób pieniędzy byłaby mniejsza. Oczywiście część tych pieniędzy wróci do budżetu państwa w wyniku wzrostu konsumpcji, co przyniesie zwiększone wpływy podatkowe. Jednak wedle szacunków ekonomistów będzie to nie więcej niż ¼ wydanych w ten sposób środków. Można oczywiście, jak chcą rządzący, traktować wydatki na realizację programu 500+ jako inwestycję. Większość dużych przedsięwzięć, zarówno prywatnych jak i publicznych, jest finansowana z kredytu, który następnie spłaca się z osiągniętych zysków. Nie zawsze jednak są one na tyle duże, żeby starczyło na oddanie pożyczonych pieniędzy, o czym boleśnie przekonaliśmy się wszyscy w okresie rządów Edwarda Gierka.
Głównym deklarowanym celem programu 500+ jest zwiększenie ilości rodzących się dzieci. Mimo, że wskaźniki demograficzne od lat się pogarszały, dopiero niedawno dotarło to do świadomości rządzących i stało się przedmiotem zainteresowania mediów. Tymczasem od wielu lat dzietność polskich kobiet oscyluje wokół poziomu 1,3 dziecka na kobietę (w roku ubiegłym – 1,33, w 2013 – 1,26). Stawia to nasz kraj na mało chwalebnej 216 pozycji na 224 badane kraje świata. Nie pozwala też liczyć na naturalne utrzymanie dotychczasowej liczby ludności, co wymaga współczynnika dzietności na poziomie 2,1 dziecka na jedną kobietę. Zresztą liczba mieszkańców naszego kraju już się zmniejsza i po raz pierwszy od wielu lat spadła poniżej 38 mln. Wpływ na to ma również emigracja, chociaż GUS bierze pod uwagę jedynie te osoby, które na trwałe opuściły nasz kraj, a te stanowią niewielką część z ponad 2 mln osób, które wyjechały z Polski w ciągu ostatnich kilkunastu lat (najwięcej w latach 2004-2007 czyli po wejściu Polski do UE). Zwiększenie dzietności i tym samym ilości urodzin jest więc rzeczywiście palącym problemem ze względu na konsekwencje ekonomiczno-społeczne. Zmniejszenie ilości osób pracujących przy jednoczesnym wzroście liczby emerytów stawia pod znakiem zapytania wypłacalność Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w niedalekiej już przyszłości. O ile w chwili obecnej czterech pracujących przypada na jednego emeryta, to według prognozy Głównego Urzędu Statystycznego w 2050 roku będą to już tylko dwie osoby. A przecież emerytury wypłacane są z bieżąco wpływających do ZUS-u składek pracujących i już obecnie co roku brakuje około kilkudziesięciu miliardów zł. Na dodatek prognoza zakładała podwyższenie wieku emerytalnego do 67 roku życia, co jak wiadomo już wkrótce przejdzie do historii. Konieczność znalezienia środków zaradczych jest więc bezdyskusyjna. Czy jednak program 500+ jest odpowiednią receptą?
Badanie zrealizowane w styczniu ubiegłego roku przez Dom Badawczy Maison wskazuje, że brak wsparcia finansowego ze strony państwa to podstawowa przyczyna, która powstrzymuje Polaków przed posiadaniem większej liczby dzieci. Respondenci, zapytani co ich samych powstrzymuje przed powiększeniem rodziny, wyliczają na pierwszym miejscu brak wsparcia finansowego ze strony państwa (43 proc.), trudności mieszkaniowe (33 proc) i wysokie koszty wychowania dzieci (33 proc.). Czy jednak do końca można wierzyć ankietowanym? Zrzucenie odpowiedzialności na czynniki zewnętrzne, a zwłaszcza zbyt słabe finansowe wsparcie państwa, to dość wygodny sposób wytłumaczenia braku własnego zaangażowania w zwiększanie ilości obywateli naszego kraju. O wiele trudniej przecież przyznać, że dziecko to kłopot, które ogranicza lub w ogóle uniemożliwia korzystanie z wielu przyjemności oferowanych przez współczesny świat – nikt, nawet w anonimowym badaniu, nie chce wyjść na egoistę i hedonistę. Paradoksalnie najwięcej dzieci rodziło się w Polsce w pierwszej połowie lat 50-tych (najgorsze stalinowskie lata) i w początku lat 80-tych (stan wojenny). Czy wówczas wsparcie państwa dla młodych matek było większe niż teraz? O wiele od nas bogatsze i bardziej szczodre w polityce prorodzinnej Niemcy mają wskaźnik dzietności niewiele wyższy niż w Polsce. Widać więc, że pieniądze to nie wszystko. Co nie oznacza oczywiście, że nie mają żadnego wpływu na liczbę rodzących się dzieci.
Zgodnie z oficjalnymi szacunkami rządu w ciągu najbliższych dziesięciu lat dzięki programowi 500+ urodzić się ma dodatkowo 278 tys. dzieci, a poziom dzietności zwiększyć do poziomu 1,6 dziecka na kobietę. Trudno jednak traktować je zbyt poważnie skoro nawet statyczne (nie uwzględniające czynników zewnętrznych takich jak np. zmiany w polityce rodzinnej) prognozy GUS, okazywały się w przeszłości dalekie od rzeczywistości – w 2009 roku faktyczna liczba urodzin była o około 80 tys. wyższa niż wskazywała na to prognoza naszego urzędu statystycznego z roku 2002, ale już kolejna symulacja z roku 2007 okazała się w przypadku roku 2015 o około 30 tys. urodzin zawyżona. Nawet następna prognoza z 2014 była o kilkanaście tysięcy urodzin niższa w stosunku do rzeczywistej liczby młodych Polaków, którzy pojawili się na świecie w roku … 2014. W tym ostatnim przypadku najbardziej prawdopodobną przyczyną tej różnicy było wydłużenie przez poprzedni rząd urlopu macierzyńskiego z 6 do 12 miesięcy. Skoro ta stosunkowo niewielka pod względem korzyści finansowych dla rodzin zmiana przyniosła tak spektakularny wzrost liczby urodzin, to może tym bardziej pomysł rządu Beaty Szydło ma szansę na spektakularny demograficzny sukces?
Wzrost liczby urodzin po wydłużeniu urlopu macierzyńskiego był niestety krótkotrwały. Już w roku 2015 urodziło się o ponad 6 tys. dzieci mniej niż rok wcześniej. Nie wiemy oczywiście, ilu nowych Polaków przybyłoby gdyby zmiany przepisów dokonanej przez poprzedni rząd w ogóle nie było. Poza tym na spadek liczby urodzin w roku poprzednim wpływ mogła mieć też kampania wyborcza – kto chce zachodzić w ciążę, jeżeli kraj jest „w ruinie”. Wydaje się jednak, że efekty dość kosztownego wydłużenia urlopu macierzyńskiego – dwa miliardy zł. rocznie – okazały się znacznie mniej spektakularne niż oczekiwano. Można przypuszczać, że efekty demograficzne programu 500+ będą podobne – wbrew dość powszechnie formułowanym przez opozycję i niektórych ekspertów opiniom, początkowo nastąpi znaczący przyrost ilości rodzących się dzieci, ale bardzo prawdopodobne, że z roku na rok te pozytywne efekty będą coraz mniejsze. Z czasem ludzie przyzwyczają się do tego nowego przywileju uważając comiesięczne wypłaty jako coś oczywistego i naturalnego. Tak jak dla wielu, zwłaszcza młodych Polaków, normalną rzeczą są pełne półki, brak cenzury czy możliwość podróżowania po Europie bez granicznych kontroli. Nie zdają sobie sprawy, że dla ich rodziców i dziadków były to marzenia trudne nawet do wyobrażenia. Podobnie niestety może być i w przypadku programu 500+.
Z demograficznego punktu widzenia najważniejsze jest jednak coś innego, o czym większość polityków i ekspertów w ogóle nie wspomina. Nawet bardzo duża ilość urodzonych dzieci nie musi oznaczać zażegnania zagrożeń związanych z kryzysem demograficznym. Początkowo przyniesie to przecież jedynie wzrost kosztów związanych z ich urodzeniem, wychowaniem i edukacją. Cieszyć się z tego mogą oczywiście pracownicy szpitali, żłobków, przedszkoli i szkół, ale z punktu widzenia budżetu państwa będą to dodatkowe wydatki. Korzyści pojawią się dopiero wówczas, gdy dzieci dorosną i zaczną pracować. I tu właśnie jest pies pogrzebany. Nikt bowiem nie jest w stanie zagwarantować, że po zdobyciu wykształcenia ci młodzi ludzie pozostaną w Polsce. Koszty programu mogą negatywnie wpłynąć na rozwój Polski poprzez obniżenie finansowania wielu ważnych dziedzin i spowodować konieczność podniesienia podatków. Czy ktoś będzie chciał żyć w takim kraju? Istnieje bardzo poważne niebezpieczeństwo, że poniesiemy ogromne koszty, a korzyści czerpać będą inni.
Oprócz efektu demograficznego, program 500+ ma również przynieść pozytywne skutki społeczne. Można oczywiście dyskutować czy prawo do otrzymania finansowego wsparcia nie powinno być uzależnione od dochodu w przypadku wszystkich dzieci, a nie tylko pierwszego jak obecnie, czy nie powinni nim być objęci także uczący się do 25 roku życia, czy nie należałoby przynajmniej części pomocy przekazywać w formie rzeczowej. Jednak nawet najwięksi przeciwnicy rządu przyznają, że sytuacja wielu biedniejszych rodzin znacząco się poprawi. To oczywiście prawda. Tylko gdyby podnoszenie stopy życiowej biedniejszej części społeczeństwa było takie proste, to zrobiono by to już dawno. I to nie tylko w Polsce.
Dobra sytuacja gospodarcza powoduje, że budżet państwa poradzi sobie w najbliższych latach z finansowaniem programu. Nawet jednak rządzący przyznają, że oznaczać to będzie wolniejsze obniżanie wysokości deficytu budżetowego. To optymistyczne założenie. Jeżeli zrealizowane zostaną wszystkie przedwyborcze i powyborcze zapowiedzi, a na dodatek nadejdzie kolejna fala kryzysu, to zamiast zmniejszenia deficytu będziemy mieli do czynienia z jego znaczącym wzrostem i przekroczeniem granicy 3% PKB. A to grozi ponownym nałożeniem na Polskę procedury nadmiernego deficytu przez Komisję europejską. Niezależnie jednak od rozwoju sytuacji w przyszłości, jedno jest pewne. Środki, które dzisiaj dostaną rodzice polskich dzieci, te same dzieci będą z odsetkami spłacali w przyszłości. Oczywiście, o ile wcześniej z Polski nie wyjadą.
Program 500+ ma jeszcze inne negatywne konsekwencje. Przekazywanie pieniędzy bez żadnych warunków spowoduje wzrost postaw roszczeniowych, które i tak są w wielu środowiskach bardzo silne. Przekonanie, że to państwo ma obowiązek zapewnienia tzw. godnego życia (Nobel dla tego, kto potrafi zdefiniować to pojęcie – przecież każdy ma inne potrzeby i inne życiowe aspiracje), jest coraz bardziej powszechne – nie tylko zresztą w Polsce. Jednocześnie tak znaczące w porównaniu z dotychczasowymi zarobkami wsparcie finansowe zmniejsza motywację do pracy. Skoro trójka dzieci daje większy dochód niż ten uzyskiwany z pracy, to po co się wysilać? Tym bardziej, że dla wielu osób zwiększanie swoich kwalifikacji i tym samym poziomu zarobków, nie jest godne wysiłku. Uzyskanie środków pozwalających na przeżycie całkowicie zaspokaja ich życiowe aspiracje.
Rezygnacja z pracy najczęściej dotyczyć będzie kobiet. Wynika to z dwóch powodów. Po pierwsze, kobiety najczęściej mniej zarabiają niż ich życiowi partnerzy. Po drugie, silna jeszcze w Polsce tradycja patriarchalna wyznacza przedstawicielkom płci słabszej zupełnie inną rolę życiową niż kariera zawodowa. Pozostanie w domu być może przywróci wychowawczą rolę rodziny, o ile w dobie internetu ma ona jeszcze jakieś znaczenie. Z drugiej jednak strony radykalnie pogorszy to sytuację kobiet. Po zakończeniu okresu otrzymywania pieniędzy z programu 500+ niesłychanie trudno będzie im powrócić do życia zawodowego. Tym samym do końca życia będą uzależnione od swoich mężów (partnerów), którzy będą jedynymi żywicielami rodziny. To jeszcze bardziej utrudni im podejmowanie i tak niesłychane trudnych decyzji o zakończeniu nieudanego związku, nawet gdy młodzieńcza miłość okaże się „damskim bokserem”. Nie dostaną również żadnych świadczeń emerytalnych (poza rentą rodzinną), co spowoduje nędzną wegetację w końcówce życia. Na dzieci nie zawsze niestety można liczyć.
Dość powszechnie uważa się program 500+ za ogromy sukces polityczny Prawa i Sprawiedliwości, który doprowadził do wyborczego sukcesu tej partii. Czy rzeczywiście tak było? Wprowadzenie tego programu rzeczywiście było jednym z najbardziej nagłaśnianych elementów programu PiS-u. Tylko kto w Polsce wierzy w wyborcze obietnice? Zwycięstwo wyborcze tego ugrupowania wynikało bardziej ze zjednoczenia prawicy (PiS, Solidarna Polska i Polska Razem), zmęczenia ośmioletnimi rządami Platformy i wynikającą z tego psychologiczną potrzebą politycznej zmiany oraz pojawienia się Nowoczesnej, która odebrała część liberalnego elektoratu rządzącej partii (oczywiście część głosujących na partię Ryszarda Petru to zawiedzeni wyborcy PO, którzy rok temu z pewnością na nią by już nie zagłosowali). Zdobycie poparcia 37,58% głosujących nie było rekordowym wynikiem w historii III RP (dwukrotnie Platforma i raz SLD-UP miały poparcie przekraczające 40%), a możliwość samodzielnych rządów to w dużej mierze zbieg przypadkowych okoliczności – katastrofa lewicy i otarcie się o próg wyborczy KORWIN-a, co w sumie spowodowało „zmarnowanie się” około 16% głosów. Nie sądzę, żeby hojne wyborcze obietnice miały aż tak wielkie znaczenie. Wynik uzyskany przez zjednoczoną prawicę pod szyldem PiS-u był nawet gorszy niż zsumowane wyniki trzech tworzących go ugrupowań w wyborach do Parlamentu Europejskiego (prawie 39%) dwa lata wcześniej, gdy o 500+ nikt nie mówił.
Także w chwili obecnej wpływ programu 500+ na wyniki uzyskiwane przez Prawo i Sprawiedliwość w sondażach wydaje się niewielki. Utrzymywanie wyborczego poparcia po niespełna roku kadencji parlamentu nie jest czymś nadzwyczajnym – zwłaszcza przy stabilnej sytuacji gospodarczej, spadającym bezrobociu i rosnących wynagrodzeniach. Może mieć jednak ogromne znaczenie za trzy lata. Niejasne deklaracje opozycji co do kontynuowania programu stwarzają doskonałą okazję dla Prawa i Sprawiedliwości. Straszenie likwidacją bądź ograniczeniem programu może się rzeczywiście okazać silnym czynnikiem motywującym wahających się lub do tej pory niegłosujących do poparcia rządzącej partii. Najgorsze jednak jest to, że mogą się znaleźć ugrupowania, które będą starały się przelicytować obecny rząd. Już w trakcie uchwalania programu mieliśmy przecież propozycję Platformy Obywatelskiej rozszerzenia go na wszystkie dzieci. Żądza zdobycia władzy może skłaniać do jeszcze bardziej kosztownych z punktu widzenia budżetu państwa propozycji, które w razie sukcesu trzeba będzie zrealizować. To zaś może doprowadzić do powtórzenia się scenariusza węgierskiego – licytacji dwóch głównych ugrupowań w rozdawnictwie, co doprowadziło ten kraj na skraj upadku.
Program 500+ na dziesięciolecia, a może na wieczność, będzie stanowił znaczące obciążenie finansów publicznych. Nie tylko nikt go nie zlikwiduje, ale jest bardzo prawdopodobne, że będzie stopniowo rozszerzany. Mimo pewnych pozytywnych skutków jego wprowadzenia, długotrwałe negatywne konsekwencje będą z roku na rok coraz bardziej widoczne. Trudno ocenić czy Jarosław Kaczyński nie jest w stanie tego dostrzec, czy też uznał za ważniejszy doraźny polityczny interes. Niezależnie od tego, za kilka lat okaże się, że program 500+ nie rozwiązał naszych demograficznych problemów. Byłoby dobrze, gdyby opozycja zamiast kontynuować dość jałową i mało skuteczną krytykę obecnej władzy, przedstawiła skuteczne propozycje rozwiązania tego problemu, który coraz bardziej będzie wisiał nad przyszłością naszego kraju jak miecz Damoklesa.
Karol Winiarski