Polityka historyczna
Popularne powiedzenie głosi, że polityka historyczna tym różni się od prawdziwej historii, czym różni się krzesło elektryczne od zwykłego krzesła. Niby można na nim usiąść, ale jednak przeznaczenie jest cokolwiek odmienne. Podobnie w przypadku historii. Gdy do nauki wkracza polityka, prawda o przeszłości, a to przecież powinno przyświecać badaniom historycznym, schodzi na drugi plan. Tylko, że pełne oddzielenie tych dwóch sfer, przynajmniej w polskich realiach, nie jest możliwe. To państwo zatwierdza programy nauczania historii w szkołach. To państwo poprzez media publiczne może wśród szerokiej publiczności kształtować obraz naszej historii. To środki z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej pozwalają kręcić filmy historyczne. To z dotacji budżetowych tworzone są i utrzymywane polskie muzea. To z pieniędzy publicznych budowane są pomniki upamiętniające osoby i wydarzenia z naszej historii. Polityki historycznej nie da się więc całkowicie z naszego życia publicznego wyeliminować. Ale niekoniecznie musi ona przybierać absurdalną i całkowicie oderwaną od historycznej prawdy postać. A tak włąsnie się stało ostatnio w kontekście obchodów 80 rocznicy powstania w getcie warszawskim.
Nie był to jedyny zryw narodu żydowskiego w okresie II wojny światowej. Z pewnością jednak był największy i najbardziej znany. Także dlatego, że nie było ich zbyt wiele. Dlatego też przez kilkanaście powojennych lat ocaleni z holokaustu, przybywający do powstającego państwa izraelskiego byli traktowani z pogardą. Tamtejsi bojownicy paramilitarnych organizacji żydowskich osadników (Hagana, Irgun) nie mogli zrozumieć, jak można było bez większego oporu godzić się na śmierć. Dopiero proces Adolfa Eichmanna, porwanego przez izraelskie służby specjalne z Argentyny i przewiezionego do Jerozolimy, gdzie został skazany na karę śmierci, zmienił postrzeganie shoah przez mieszkańców Izraela. Holokaust przestał być wstydliwą kartą narodu żydowskiego. Niestety, szybko zaczął być też traktowany instrumentalnie, stając się dla niektórych skutecznym instrumentem moralnego szantażu służącego realizacji bieżących interesów Izraela i żydowskiej diaspory.
W Polsce polityka historyczna, bardzo ważna w okresie PRL-u, po zmianie ustroju straciła na znaczeniu. Opozycyjni politycy, którzy przejęli władzę (często posiadający wykształcenie historyczne), szczególnie niechętnie po doświadczeniach minionego okresu, podchodzili do pomysłów wykorzystywania przeszłości do bieżącej polityki. Być może dość naiwnie liczyli na to, że historia stanie się wyłącznie przedmiotem badań naukowych, gdzie różnice interpretacji i ocen, są jak najbardziej do przyjęcia. Bez kontrowersji i sporów żaden postęp w badaniach naukowych nie jest przecież możliwy.
Przełomem w postrzeganiu naszej przeszłości była sprawa Jedwabnego i publikacji Jana Tomasza Grossa („Sąsiedzi”). Nie wszyscy historycy zgadzali się z tezami, które zawarł on w swoich książkach, chociaż z podstawowymi faktami raczej nikt nie polemizował. Nikt, poza politykami i niewielką grupą historyków, którzy postrzegali przeszłość przez pryzmat własnych poglądów i politycznych interesów. Nie było (i nie jest) to niestety obce także ich przeciwnikom. O ile ci pierwsi konsekwentnie negują jakąkolwiek współodpowiedzialność naszych rodaków za wymordowanie większości polskich Żydów w trakcie II wojny światowej, to ci drudzy starają wykazać, że bez działań znaczących grup polskiego społeczeństwa kierujących się tradycyjnym antysemityzmem, holokaust wręcz nie byłby możliwy.
Od momentu przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość w 2005 roku rozpoczęto propagowanie jednej wersji historii Polski, chociaż można odnieść wrażenie, że początkowo miało to raczej charakter reaktywny. To wówczas powrócono do gomułkowskiej antyniemieckiej retoryki wykorzystując działania Eriki Steinbach, która dążyła do upamiętnienia Niemców wysiedlonych z ziem polskich i czeskich na mocy postanowień konferencji poczdamskiej (tyle, że Czesi zaczęli ich przesiedlać już wcześniej w oparciu o własne decyzje – tzw. dekrety Benesza). Podobnie wypieranie jakiegokolwiek udziału Polaków w mordowaniu Żydów w czasie wojny i próba eksponowania heroizmu tych, którzy udzielali im pomocy, było przede wszystkim próbą przykrycia nowych publikacji Grossa („Strach. Antysemityzm w Polsce po Auschwitz”). Na sformułowanie i realizację pełnej wizji polityki historycznej zabrakło czasu, chociaż pewne próby podejmował ówczesny minister edukacji narodowej, Roman Giertych. Jesienią 2007 roku Prawo i Sprawiedliwość straciło władzę.
Wirus polityki historycznej został jednak zaszczepiony. Nie zaraził on może Donalda Tuska, który mimo historycznego wykształcenia, być może jako Kaszub, miał bardziej chłodny stosunek do polskiej narodowej tromtadracji i pławienia się w rozgrzebywaniu dawnych ran. Nie próbował jednak też sformułować alternatywnej wizji polityki historycznej, która przecież nie musi powielać romantycznych urojeń o wiecznie krzywdzonej, ale jednocześnie godnej zasiadania wśród wielkich tego świata, Polsce. Pewnym wyjątkiem było Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, w którym starano się pokazać bardziej globalny obraz tego największego w dziejach naszej planety konfliktu i niewyobrażalne tragedie do których doprowadził. Jednocześnie jednak miarą braku zainteresowania kreowaniem nowych wzorców polskiego patriotyzmu może być skądinąd bardzo sensowna reforma programowa, która została wprowadzona w gimnazjach i szkołach średnich. I nie chodzi o zarzucaną autorom marginalizację historii, ponieważ tej akurat było całkiem sporo (obowiązkowy przedmiot uzupełniający – historia i społeczeństwo – był de facto historią), ale o całkowite wyeliminowanie z dwóch ostatnich klas szkoły średniej lekcji wiedzy o społeczeństwie.
Inne podejście miał Bronisław Komorowski, który zwłaszcza po wygranej w wyborach prezydenckich, mógł skoncentrować swoje działania na formułowaniu własnej wizji polityki historycznej. Być może nie do końca zgodnie z jego intencjami, była to jednak kontynuacja działań podejmowanych kilka lat wcześniej przez Prawo i Sprawiedliwość. To właśnie z jego inicjatywy 1 marca został ogłoszony Dniem Żołnierzy Wyklętych. Zamiast jednak dyskusji nad sensem kontynuowania zbrojnej walki z wrogiem, gdy szanse na zwycięstwo były zerowe, bardzo szybko przerodziło się ono w bezkrytyczne kultywowanie tych nieraz bardzo kontrowersyjnych postaci. Nie inaczej było przy obchodach 150 rocznicy Powstania Styczniowego – najbardziej absurdalnego w dziejach Polski zrywu narodowego, który poza tysiącami ofiar cofnął ziemie polskie z drogi stopniowego odzyskiwania utraconej po poprzednim powstaniu autonomii. Skończyło się na opiewaniu bohaterstwa powstańców nie wspominając o mniej chwalebnych epizodach – np. krwawych pacyfikacjach wsi, których mieszkańcy podejrzewani byli o sprzyjanie Rosjanom. Zabrakło pogłębionej refleksji nad sensem podejmowania walki w niesprzyjających realiach politycznych. Zamiast tego po raz kolejny powtarzano brednie o bezpośredniej zależności między kolejnymi przegranymi powstaniami, a odzyskaniem niepodległości w 1918 roku.
Powrót do władzy Prawa i Sprawiedliwości oznaczał zmianę w sposobie traktowania historii. Już na samym początku rządów nowej ekipy wybuchł spór (ostatnio dopiero zakończony wyrokiem sądowym) wokół stałej wystawy w Muzeum II Wojny Światowej, która zdaniem nowych władz zbyt słabo eksponowała udział Polaków w tym konflikcie. Do granic absurdu promowano kult żołnierzy wyklętych, spychając na margines działalność Armii Krajowej i innych podziemnych organizacji (poza Narodowymi Siłami Zbrojnymi) walczących z niemieckim i radzieckim okupantem. Próba prawnego zakazania krytycznego pisania o działaniach naszych rodaków w czasie II wojny światowej, doprowadziła do potężnego konfliktu z Izraelem i kompromitującego wycofania się strony polskiej z tego pomysłu. Obchody 75 rocznicy „rzezi wołyńskiej” doprowadziły do ochłodzenia stosunków polsko-ukraińskich, co zmieniła dopiero agresja Rosji na naszego wschodniego sąsiada. Nie we wszystkich tych sprawach strona polska nie miała choć częściowej racji, ale sposób ich przedstawiania przypominał poruszanie się słonia w składzie porcelany.
Prawdziwa ofensywa na polu historii nastąpiła jednak w kolejnej kadencji rządów Zjednoczonej Prawicy. Rycerzem historycznego formatowania młodego pokolenia został minister edukacji Przemysław Czarnek. Jego sztandarowym pomysłem stał się oczywiście nowy przedmiot – historia i społeczeństwo, który ma propagować heroiczno-męczeńskie dzieje narodu polskiego w ostatnim osiemdziesięcioleciu naszej historii i jednoznacznie pozytywną rolę polskiego Kościoła, który zawsze wspierał działalność polskich patriotów. Nawet wtedy, gdy prymas Wyszyński zawierając kompromis z komunistami potępiał działalność zbrojnych band zwanych przecież dzisiaj żołnierzami wyklętymi i traktowanych jako narodowych bohaterów.
Minister Czarnek nie jest jednak samotnym rycerzem na placu boju. Także prezes Jarosław Kaczyński uznał, że kluczem do zwycięstwa w jesiennych wyborach może być polityka tożsamościowa pozwalająca znacząco poszerzyć zakres oddziaływania Zjednoczonej Prawicy. O ile początkowo wydawało się, że do ugruntowania władzy wystarczą transfery socjalne, to obecnie widać, że są one już niewystarczające. Tym bardziej, że nie ma za bardzo z czego ich finansować. Dlatego trzeba odwołać się do narodowej tożsamości i wykorzystać ugruntowany przez ostatnie stulecie bezkrytyczny stosunek Polaków do własnej przeszłości. Skoro przynajmniej od czasów rozbiorów byliśmy niewinną ofiarą krwiożerczych sąsiadów i zdradliwego Zachodu, to przecież nie mogliśmy jednocześnie popełniać zbrodni na innych narodach. Dlatego mówienie o tych wydarzeniach i próba pokazania bardziej złożonego obrazu rzeczywistości historycznej, oznacza dla większości polskiego społeczeństwa po prostu narodową zdradę i zaprzaństwo. A jeżeli fakty mówią co innego? Tym gorzej dla faktów.
Pytanie Moniki Olejnik do Agnieszki Holland: „czemu Warszawa była obojętna?” w trakcie powstania w getcie, wzbudziło prawdziwą furię w rządowych mediach. Jeszcze większe oburzenie wywołały słowa badaczki holokaustu Barbary Engelking, która uznała, że pomoc Polaków dla mordowanego narodu żydowskiego była daleko niewystarczająca. Z odsieczą ruszył sam premier Mateusz Morawiecki, który występując tym razem jako historyk, zamieścił na twitterze obszerną analizę odpierającą te zarzuty. A przecież wystarczy sięgnąć po raport Komendanta Głównego ZWZ (potem Armii Krajowej) Stefana Grota-Roweckiego, który przestrzegał polskie władze emigracyjne przed eksponowaniem tragedii narodu żydowskiego.
„Melduję, że wszystkie oświadczenia i posunięcia Rządu i członków Rady Narodowej dotyczące Żydów w Polsce, wywołują w Kraju jak najgorsze wrażenie i znakomicie ułatwiają propagandę Rządowi nieprzychylną lub wrogą. (…) Proszę przyjąć jako fakt zupełnie realny, że przygniatająca większość kraju jest nastrojona antysemicko.”
Równie niepokojąco brzmiały słowa Jana Karskiego z jego raportu przekazanego rządowi emigracyjnemu w Londynie:
„Kwestia żydowska jest dosyć niebezpiecznym narzędziem w rękach Niemców do moralnego pacyfikowania szerokich warstw społeczeństwa polskiego – stwarza jednak coś w rodzaju wąskiej kładki, na której się spotykają Niemcy i duża część polskiego społeczeństwa”.
Mateusz Morawiecki nie czytał też prawdopodobnie słynnego wiersza Czesława Miłosza „Campo di Fiori”, przejmującego świadectwa naszego noblisty, który był świadkiem wydarzeń rozgrywających się w warszawskim getcie w kwietniu i maju 1943 roku.
„W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
I odłamkami kwiatów.
Różowe owoce morza
Sypią na stoły przekupnie,
Naręcza ciemnych winogron
Padają na puch brzoskwini.
Tu na tym właśnie placu
Spalono Giordana Bruna,
Kat płomień stosu zażegnął
W kole ciekawej gawiedzi.
A ledwo płomień przygasnął,
Znów pełne były tawerny,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli przekupnie na głowach.
Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.
Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
Śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.
Morał ktoś może wyczyta,
Że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.
Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.
Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.
I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język nasz stał się im obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.”
Miarą wielkości każdego narodu nie jest nieskazitelność jego przedstawicieli. Tą miarą jest zdolność zmierzenia się z własną historią. Także z jej ciemnymi kartami. I temu powinna służyć polityka historyczna.
Karol Winiarski