Powstańczy amok
Jak co roku, na przełomie lipca i sierpnia, Polacy, w tym także politycy wszystkich opcji, składają hołd bohaterskim uczestników Powstania Warszawskiego. Większość z nich gloryfikuje również samo powstanie, coraz częściej odmawiając w ogóle nawet dyskusji nad jego sensem i traktując sceptyków jako narodowych zaprzańców. Dotyczy to zresztą wszystkich naszych narodowych zrywów. A przecież uznawanie a priori, że każde powstanie zasługuje na umieszczenie go na ołtarzu polskiej historii, a jego przywódców w panteonie narodowych bohaterów, jest przejawem chorobliwej odmiany patriotyzmu, którą najpełniejszą wersję zaprezentował kilka lat temu wieszcz polskiej prawicy Jan Marek Rymkiewicz w słynnym eseju historycznym „Kinderszenen”. Tymczasem w rzeczywistości większość polskich powstań było zupełnie nieprzygotowanych, opartych na nierealnych założeniach, nie miało najmniejszych szans powodzenia, a niejednokrotnie oprócz niezliczonych ofiar przynosiło znaczące pogorszenie sytuacji, tych którzy przeżyli. Warto się przyjrzeć najważniejszym z nich.
Jednym z pierwszych narodowych powstań, o którym mało kto w Polsce pamięta, była Konfederacja Barska. Ten antyrosyjski, ale też skierowany przeciw innowiercom i reformom Stanisława Augusta Poniatowskiego, zryw, wybuchł w początkach 1768 roku jako reakcja na polityczne równouprawnienie protestanckiej i prawosławnej szlachty. Stało się tak w wyniku decyzji Sejmu poprzedzonej gwałtem na polskim Sejmie dokonanym przez carskiego ambasadora Nikołaja Repnina – protestujących przeciw tej decyzji senatorów kazał wywieźć do Kaługi (ciekawe, że wśród wywiezionych był jeden z późniejszych przywódców konfederacji targowickiej Seweryn Rzewuski). Końcowym akcentem czteroletnich zmagań była obrona Częstochowy przed oblegającymi ją wojskami wroga. Tym razem zwycięstwa nie było. Jeżeli przyjąć, że w czasie szwedzkiego potopu porażka najeźdźców była skutkiem boskiej interwencji (luteranie nie uznają kultu Matki Boskiej), to kapitulacja Częstochowy widocznie oznaczała, że Boska Opatrzność stoi po stronie prawosławnych Rosjan, a nie katolickich Polaków. Zasadniczym powodem klęski była skrajna nienawiść konfederatów do osoby Stanisława Augusta Poniatowskiego, którego nawet próbowano porwać – pomysłodawcą i organizatorem całej akcji był Kazimierz Pułaski. Napastnicy uciekający z pozbawionym wolności monarchą zgubili jednak drogę, a król przekonał pilnującego go porywacza, żeby zwrócił mu wolność. W konsekwencji, oprócz narodowego powstania, mieliśmy równocześnie wojnę domową. Zakończyła się ona utratą ¼ terytorium i 1/3 ludności Rzeczpospolitej. Po raz pierwszy musieliśmy zapłacić słony rachunek za polityczną krótkowzroczność politycznych radykałów.
Za narodowe powstanie, odbywające się początkowo w sferze politycznej a nie militarnej, można też uznać obrady Sejmu Wielkiego. Zwołany przez Stanisława Augusta Poniatowskiego w celu przeprowadzenia drobnych reform w zamian za pomoc Rosji w toczącej się wojnie z Turcją, szybko przekształcił się w antyrosyjski i antykrólewski sabat politycznej opozycji. W konsekwencji naiwnej i pozbawionej politycznego realizmu polityki tzw. stronnictwa patriotycznego z marszałkiem wielkim litewskim Ignacym Potockim, znaleźliśmy się w międzynarodowej izolacji. Sojusz z Prusami zawarty w marcu 1790 roku już po kilku miesiącach okazał się dyplomatycznym niewypałem – zamiast spodziewanej wspólnej wojny z Austrią, doszło za cenę poważnych ustępstw (m. in. zawarcia pokoju z Turcją, z którą do tej pory Austria wspólnie z Rosją walczyła w ramach tzw. sojuszu dworów cesarskich) do prusko-austriackiego porozumienia. Tym samym całkowicie osamotnieni i pozbawieni sojuszników znaleźliśmy się w obliczu całej potęgi rosyjskiego imperium. Nie trzeba było być politycznym prorokiem, żeby skonstatować, że jak tylko Rosja zakończy wojnę z Imperium Osmańskim, będzie starała się przywrócić swój protektorat nad Polską i pomścić zniewagi jakich doznała w ciągu ostatnich kilku lat. Dopiero w tym momencie „patrioci” zrozumieli, że Stanisław August Poniatowski może być nie wrogiem, a sojusznikiem w reformowaniu Rzeczpospolitej i jej ocaleniu przed rosyjskim atakiem. Skutkiem tego historycznego porozumienia była Konstytucja 3 Maja. Niestety, za ustrojowymi zmianami nie poszły przygotowania militarne. Wojna w obronie Konstytucji rozpoczęta rosyjską agresją w maju 1792 roku już po kilku miesiącach zakończyła się całkowitą klęską polsko-litewskich wojsk. W początkach roku następnego nastąpił II rozbiór Polski. Po raz kolejny brak politycznego realizmu doprowadził do narodowej katastrofy.
Trudniej ocenić jest sens Insurekcji Kościuszkowskiej. Klęska spowodowała likwidację polskiej państwowości na 123 lata (o ile oczywiście za takową nie uznawać Księstwa Warszawskiego czy pierwszego piętnastolecia Królestwa Polskiego, kiedy to zakres naszej suwerenności wcale nie był mniejszy niż w ostatnich dziesięcioleciach istnienia I Rzeczpospolitej). Nie ma jednak ostatecznej odpowiedzi na podstawowe pytanie – jakie byłyby losy polskiego państwa, gdy nie niepodległościowy zryw. O ile w przypadku pierwszych dwóch rozbiorów nie ma wątpliwości, że były one bezpośrednią konsekwencja wydarzeń toczących się w Polsce – Konfederacji Barskiej i Sejmu Wielkiego – o tyle w tym przypadku sprawa nie jest do końca jasna. Zmiany ustrojowe wprowadzone przez sejm rozbiorowy obradujący w Grodnie w roku 1793 (jak się później okazało ostatni sejm I Rzeczpospolitej) wskazują na brak planów likwidacji polskiej państwowości. Jednak zastąpienie rosyjskiego ambasadora Jakoba Sieversa będącego autorem przeprowadzonych w Grodnie zmian przez dowódcę wojsk rosyjskich w Polsce Osipa Igelströma, mogą wskazywać na zmianę planów co do losów naszego kraju i zwycięstwa w Petersburgu frakcji „likwidacyjnej”. Samo powstanie nie mające żadnego zewnętrznego wsparcia musiało zakończyć się klęską. Nawet jeżeli decyzja o likwidacji Rzeczpospolitej zapadła już na petersburskim dworze, to insurekcja z pewnością ułatwiła zaborcom dojście do porozumienia i dostarczyła im dogodnego pretekstu.
Kolejne, prawie zapomniane powstanie, wybuchło w końcu 1806 roku, gdy w pościgu za pokonaną armią pruską na ziemie polskie wkraczały wojska napoleońskie. Spontaniczne, choć wsparte słynną odezwą Józefa Wybickiego i Jana Henryka Dąbrowskiego, wystąpienia ludności polskiej miały miejsce przede wszystkim w Wielkopolsce (są też historycy twierdzący, że do antypruskich wystąpień doszło też na terenach tzw. Nowego Śląska czyli obecnych ziemiach Zagłębia Dąbrowskiego). Doprowadziły one do przejęcia władzy przez Polaków z rąk pruskiej administracji i mogły mieć znaczenie przy podejmowaniu przez cesarza Francuzów decyzji o powstaniu Księstwa Warszawskiego na ziemiach odebranych Prusom. Nauka płynąca z tych wydarzeń – powstania mają sens, gdy przeciwnik znajduje się w stanie osłabienia, a pomoc zewnętrzna jest zagwarantowana – nie została przyswojona przez kolejne pokolenia naszych rodaków.
Najlepszym tego przykładem jest Powstanie Listopadowe. Powtarzane powszechnie twierdzenie, że jego powodem było łamanie Konstytucji Królestwa Polskiego przez cara, i zarazem ostatniego koronowanego króla Polski, Mikołaja I (tak, tak, to nie Stanisław August Poniatowski nim był, ale przedstawiciel dynastii Romanowów, który został podobnie jak jego poprzednik koronowany w Sali Senatorskiej Zamku Warszawskiego), niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Konstytucję rzeczywiście łamał, ale jego poprzednik Aleksander I kilka lat wcześniej. Reakcją było wówczas powstanie licznych wojskowych i studenckich organizacji konspiracyjnych, ale do wybuchu powstania nie doszło. Wybuchło ono natomiast w momencie, gdy po kilku latach wyraźnej niechęci do liberalnego eksperymentu na krańcach rosyjskiego imperium, nowy car zmienił swoją politykę i starał się pozyskać Polaków. Wywołane przez niewielką grupę spiskowców nie posiadających żadnego planu poza pomysłem zabicia wielkiego księcia Konstantego i podburzenia pozostałych oddziałów armii polskiej, powstanie rozpoczęło się od bratobójczych mordów. Spotykani po drodze z Belwederu polscy generałowie odmawiający stanięcia na czele tej nieodpowiedzialnej awantury, byli mordowani z zimną krwią przez naszych „narodowych bohaterów”. Co ciekawe, powstanie uratował wielki książę Konstanty, który najpierw nakazał wiernym mu wojskom (rosyjskim, ale też większości polskich oddziałów stacjonujących w Warszawie) wycofać się z miasta, a następnie odesłał do stolicy podległe mu jednostki armii polskiej. Wybuch wojny polsko-rosyjskiej, do której doszło dopiero w lutym 1831 roku, był wynikiem braku jakiejkolwiek chęci kompromisowego rozwiązania sporu przez urażonego Mikołaja I i jego detronizacji przez polski Sejm prawie dwa miesiące po Nocy Listopadowej. Paradoksalnie, spośród wszystkich powstań narodowych w okresie zaborów, właśnie Powstanie Listopadowe miało największe szanse powodzenia. Mieliśmy bowiem bardzo dobrze wyszkoloną i wyposażoną, choć nieliczną, własną armię. Gdyby nie brak wiary polskich dowódców w możliwość pokonania Rosji (pamiętali jeszcze klęskę Napoleona w Rosji i nie brali pod uwagę, że w przypadku wojny z carskim imperium czymś innym jest atakowanie kolosa, a czymś innym bronienie się przed agresją) oraz całkowita bierność polskich chłopów stanowiących przecież większość społeczeństwa, moglibyśmy zrzucić rosyjskie zwierzchnictwo. Stało się jednak inaczej, a skutkiem klęski była prawie całkowita likwidacja autonomii Królestwa Polskiego i spowolnienie rozwoju gospodarczego ziem polskich. Noc paskiewiczowska (system wojskowo-policyjnych rządów na obszarze Królestwa Polskiego pochodzący od nazwiska zdobywcy Warszawy i długoletniego namiestnika Iwana Paskiewicza) na ćwierć wieku oddaliła wszelkie marzenia o własnym państwie. Korzyści odniosła za to polska kultura – większość najwybitniejszych utworów polskiego romantyzmu powstała przecież na emigracji. Nie sądzę jednak, żeby taki cel przyświecał powstańcom.
Zaledwie dziewięciodniowe Powstanie Krakowskie, które miało miejsce w 1846 roku było jedynie marną pozostałością wielkich planów trójzaborowego powstania przygotowywanego przez Towarzystwo Demokratyczne Polskie i jego krajowych emisariuszy z Ludwikiem Mierosławskim na czele. Plan był prosty i przerażająco naiwny – najpierw powstańcy pokonują wojska austriackie w Galicji i pruskie w Wielkopolsce. Potem wkraczają do Królestwa Polskiego i rozbijają wojska rosyjskie. A na końcu zwycięsko odpierają ataki głównych sił wszystkich zaborczych państw. Liczono na wsparcie chłopów, którzy po ogłoszeniu aktu uwłaszczeniowego, masowo mieli przyłączać do walczących oddziałów szlacheckich. Szaleństwo romantycznych konspiratorów sięgnęło zenitu. Na szczęście jeden ze spiskowców – hrabia Henryk Poniński, uznany oczywiście później za zdrajcę i towarzysko bojkotowany – widząc kompletną nierealność powstańczego planu, poinformował o przygotowaniach władze pruskie, ratując nas tym samym przed kolejną narodową klęską i tysiącami niepotrzebnych ofiar. Próby wywołania zrywu niepodległościowego w Galicji zakończyły się rabacją galicyjską – zachęcani przez niektórych urzędników austriackich chłopi odreagowali wielowiekową niewolę (sytuacja prawna przypisanego do ziemi chłopa niewiele odbiegała od pozycji niewolnika) i masowo mordowali powstańców, właścicieli ziemskich i zarządców szlacheckich majątków. Śmierć tysiąca, często całkowicie niewinnych osób, to cena jaką przyszło zapłacić za stanowy egoizm naszej ówczesnej przewodniej siły narodu. Aż do końca zaborów strach przed gniewem ludu (tak dobrze widoczny w „Weselu” Wyspiańskiego) powstrzymywał mieszkańców Galicji przed kolejnym narodowym wystąpieniem. A mimo tego kilkanaście lat później uzyskali oni autonomię, o której jedynie marzyć mogli ich rodacy w pozostałych zaborach. Stało się tak jednak nie w wyniku heroicznej walki o wolność, a z powodu przegranej przez habsburską monarchię dwóch wojen – najpierw z Francją, a potem z Prusami. Obawa przed rozpadem wielonarodowej monarchii zmusiła Franciszka Józefa do radykalnej przebudowy organizacji wewnętrznej i systemu ustrojowego cesarstwa.
Niewiele dłużej trwające Powstanie Wielkopolskie, które wybuchło dwa lata później, było częścią wielkiego europejskiego poruszenia nazwanego potem Wiosną Ludów. Po zwycięskiej rewolucji w Berlinie, która zmusiła króla Fryderyka Wilhelma IV do ustępstw (przy okazji uwolniono spiskowców z roku 1846), na ziemiach Wielkiego Księstwa Poznańskiego za zgodą władz pruskich tworzono polskie oddziały zbrojne. Powód był dość prozaiczny – Prusacy panicznie bali się rosyjskiej interwencji (nie bez powodu Mikołaj I miał przydomek „żandarma Europy”) i liczyli, że Polacy jako pierwsi stawią opór wkraczającej armii carskiej. Gdy groźba interwencji minęła, polskie oddziały przestały być potrzebne. Wybuch powstanie nastąpił, gdy władze pruskie starały się zlikwidować niektóre polskie obozy wojskowe (powodem miała być niepełna realizacja przez stronę polską podpisanej 11 kwietnia umowy w Jarosławcu, która w zamian za autonomię dla polskiej części Wielkiego Księstwa Poznańskiego, przewidywała znaczącą redukcję polskich oddziałów). Mimo drobnych sukcesów, tym razem Ludwik Mierosławski dowodzący wojskami powstańczymi miał na tyle zdrowego rozsądku, że po niespełna dwóch tygodniach podpisał akt honorowej kapitulacji. Kilkutysięczne oddziały polskie w starciu z jedną z najlepszych europejskich armii nie miały żadnych szans. Wielkie Księstwo Poznańskie autonomii co prawda nie otrzymało, ale też nie uległo podziałowi na część polską i niemiecką. Co ciekawe jednak, w drugiej połowie XIX wieku mimo nasilenia akcji germanizacyjnej rozpoczął się stopniowy proces repolonizacji Wielkopolski. A przecież żadnego powstania w tej dzielnicy już nie było. Wystarczył szybki rozwój nadreńskiej części pruskiego, a po roku 1871 już niemieckiego, mocarstwa, aby tysiące Niemców opuszczało wschodnie kresy swojego państwa. Poznań, w którym jeszcze w latach 60-tych ludność niemiecka górowała nad polską i żydowską, już pod koniec XIX wieku stał się miastem w większości zamieszkałym przez Polaków. Pozytywizm, który trwale zagościł na tych ziemiach spowodował, że Wielkopolska stała się najbardziej pod względem cywilizacyjnym rozwiniętym polskim regionem.
Trzy lata temu pod patronatem Prezydenta Komorowskiego odbyły się, także w Sosnowcu, huczne obchody 150-letniej rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego. Gloryfikacja tego największego i najdłużej trwającego zrywu niepodległościowego w okresie zaborów jest najlepszym przykładem dominacji serca nad rozumem. Powstanie wybuchło w czasie, gdy Rosja wyszła już z międzynarodowej izolacji, w której znalazła się w okresie toczącej się kilka lat wcześniej wojny krymskiej. Dysproporcja sił była olbrzymia – co prawda przez powstańcze szeregi przewinęło się około 200 tys. walczących, ale maksymalnie było to zaledwie 30 tys. osób. Armia rosyjska w Królestwie Polskim osiągnęła w początkach 1864 roku stan 200 tys. żołnierzy. Co jednak najważniejsze, powstanie wybuchło w okresie stopniowej liberalizacji systemu politycznego i społecznego Królestwa Polskiego będącego konsekwencją tzw. odwilży posewastopolskiej. Ta realizowana przez cara Aleksandra II, jego brata pełniącego funkcję namiestnika Królestwa Polskiego wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza i namiestnika rządu cywilnego (czyli premiera) hrabiego Aleksandra Wielopolskiego polityka, doprowadziła do ogromnych zmian w sytuacji wewnętrznej kongresówki. Reforma szkolnictwa, oczynszowanie chłopów, równouprawnienie Żydów, ograniczony samorząd lokalny – to wszystko dawało nadzieję na stopniowy powrót do stanu sprzed Powstania Listopadowego. Ale oczywiście polskim radykałom ta ewolucyjna i bezpieczna droga reform nie wystarczała. Prawdę powiedziawszy niewiele ich to interesowało, skoro po wygnaniu Rosjan moglibyśmy urządzać Polskę po swojemu. Tylko najpierw tych Rosjan trzeba było pokonać, a to w ówczesnej sytuacji było zupełnie nierealne. Efektem było kilkadziesiąt tysięcy ofiar bezpośrednich walk i carskich represji, kilkanaście tysięcy zesłanych na Sybir, konfiskata ponad tysiąca polskich majątków, i co najważniejsze – całkowita likwidacja autonomii Królestwa Polskiego. Rosjanie, wychodząc z założenia, że najlepszym zabezpieczeniem przed kolejnym polskim powstaniem, będzie prowadzenie represyjnej polityki wobec Polaków, praktycznie aż do końca swojego panowania utrzymywali w Królestwie Polskim, którego nazwę wkrótce zmieniono na Nadwiślański Kraj, stan wojenny. W tym samym czasie, gdy w na ziemiach polskich trwało powstanie, znajdująca się od 1809 roku pod rosyjską władzą Finlandia uzyskała szeroką autonomię. I utrzymała ją aż do końca I wojny światowej, gdy po raz pierwszy w swojej historii stała się niepodległym państwem. Tyle, że Finowie żadnego powstania nie wywołali. Podobnie jak Łotysze, Estończycy, Litwini, Czesi i Słowacy. A przecież wszystkie te narody uzyskały niepodległość w roku 1918. Dokładnie w tym samym czasie co i my. I są niepodległymi także teraz. Twierdzenie, że bez ogromnych ofiar poniesionych przez nasz naród w trakcie kolejnych przegranych powstań, nie byłoby możliwe odzyskanie niepodległości, jest jak widać pozbawione historycznego uzasadnienia. Odrodzenie Rzeczpospolitej było wynikiem wyjątkowo szczęśliwego zbiegu okoliczności – klęski Niemiec, rozpadu Austro-Węgier i rewolucji bolszewickiej w Rosji.
Odzyskanie niepodległości nie przesądzało jeszcze o kształcie granic odrodzonego państwa. Mimo, że decyzje co jej przebiegu na granicy z państwem niemieckim podejmowali przywódcy aliantów, to poprzedziły je powstania w Wielkopolsce i na Śląsku. To pierwsze zakończyło się pełnym sukcesem. Zadecydowało o tym zaskoczenie wojsk niemieckich, które zresztą po przegranej wojnie i trwającej wciąż rewolucyjnej gorączce, niewiele miały wspólnego z oddziałami, które ponad cztery lata wcześniej wyruszały do walki na fronty I wojny światowej. A mimo tego, to objęcie Wielkopolski przez aliantów przedłużonym rozejmem z Niemcami zawartym 16 lutego 1919 roku w Trewirze, ostatecznie zakończyło walki i zatrzymało przygotowania do niemieckiej kontrofensywy. Otwartym pozostaje pytanie o polityczne skutki Powstania Wielkopolskiego. Skoro do Polski włączono Pomorze Gdańskie (bez Gdańska), to wydaje się nieprawdopodobne, że kolebka polskiej państwowości pozostałaby poza granicami odrodzonej Rzeczpospolitej. Nie zmienia to jednak faktu, że odnieśliśmy zwycięstwo.
Trochę trudniej ocenić trzy powstania śląskie. Włączenie Górnego Śląska do Polski nie było rzeczą oczywistą. Chociaż takie były pierwotne decyzje konferencji wersalskiej, w wyniku gwałtownych protestów strony niemieckiej grożącej odmową zawarcia traktatu pokojowego na przedstawionych warunkach, zarządzono plebiscyt. Pierwsze powstanie, które wybuchło w 1919 roku bez żadnego przygotowania, zakończyło się porażką. Rozpoczęty prawie dokładnie rok później drugi zryw również nie był militarnym sukcesem. Spowodował jednak zastąpienie policji niemieckiej mieszaną, polsko-niemiecką policją plebiscytową. Najwięcej kontrowersji wzbudza trzecie powstanie, które wybuchło już po przeprowadzonym w marcu 1921 roku plebiscycie, co trudno uznać za przejaw poszanowania przez nas przyjętych reguł gry. Jego początkowe, spektakularne sukcesy, wynikały właśnie z powodu całkowitego zaskoczenia strony niemieckiej, która nie przewidziała, że druga strona może tak po prostu próbować działać metodą faktów dokonanych. Najczęściej przedstawia się to jako reakcja na niekorzystne plany podziału Górnego Śląska przez aliantów przyznające nam jedynie powiaty pszczyński i rybnicki. W rzeczywistości była to jedynie propozycja angielsko-włoska. Konkurencyjna wersja francuska prawie w pełni odzwierciedlała polskie roszczenia sięgające aż do Górnej Odry. Trudno powiedzieć jakie byłyby ostateczne decyzje, gdyby nie wybuch kolejnego powstania, ale można przypuszczać, że nie odbiegałyby one zbytnio od tych, które zapadły już po zakończeniu walk.
Największy wpływ na narodową świadomość ma bez wątpienia Powstanie Warszawskie. Nie było ono największą bitwą II wojny światowej jak próbował to nam ostatnio wmówić Antoni Macierewicz (widocznie wyparł ze swojej pamięci chociażby trwającą prawie pół roku obronę Stalingradu, w wyniku której śmierć poniosło bez mała milion walczących po obu stronach żołnierzy). Nie było też największym polskim zrywem niepodległościowym. Z pewnością było natomiast powstaniem najkrwawszym w naszych dziejach. W ciągu dwóch miesięcy jego trwania zginęło prawie 200 tys. ludzi. W zdecydowanej większości była to cywilna ludność stolicy bestialsko wymordowana przez oddziały SS i podlegające im różnego rodzaju formacje złożone z kryminalistów i renegatów różnej narodowości. Nie można w pełni obwiniać przywódców powstania za tą prawdziwą hekatombę – nawet po pięciu latach wojny nikt się nie spodziewał, że okupantów stać będzie na takie bestialstwo. Ale też nie można śmierci tak ogromnej liczny warszawiaków całkowicie pominąć przy ocenie sensu powstania. Podobnie jak prawie całkowitego zniszczenia polskiej stolicy.
Czy tak ogromna liczba ofiar miała jakikolwiek sens? Pod względem militarnym powstanie nie miało żadnego znaczenia. W toczących się ciężkich walkach na linii środkowej Wisły było jedynie nic nie znaczącym epizodem. Niemcy zresztą nie wysłali do jego tłumienia swoich najlepszych oddziałów. Wystarczyły formacje policji, żandarmerii i pomocnicze oddziały używane do tej pory do zwalczania partyzantów, pacyfikacji ludności cywilnej i eksterminacji Żydów. Z czasem zresztą dowództwo niemieckie zaczęło sobie zdawać sprawę, że dopóki będą trwały walki w Warszawie, dopóty Rosjanie nie podejmą żadnych poważniejszych działań ofensywnych na tym odcinku frontu. Tym samym ostateczne stłumienie powstania przestało być ich strategicznym priorytetem.
Powstanie Warszawskie miało jednak przynieść nie tyle militarne, co przede wszystkim polityczne efekty. Była to ostatnia, desperacka próba odwrócenia czegoś, co już wówczas było niestety nieuniknione – objęcia ziem polskim radziecką strefą wpływów. Twierdzenie, że groziło nam przekształcenie w 17 republikę, czemu ponoć powstanie zapobiegło, jest jednak kolejną historyczną brednią. Józef Stalin, któremu zależało wówczas jeszcze na współpracy z aliantami zachodnimi, nie mógł sobie pozwolić na tak bezpośrednie posunięcie. Dlatego przekonywał, że poza republikami bałtyckimi i Mołdawią wcielonymi do ZSRR już w 1940 roku oraz oczywiście wschodnimi ziemiami II Rzeczpospolitej nie ma żadnych roszczeń terytorialnych, a zależy mu jedynie na dobrych stosunkach z państwami Europy środkowej i południowo-wschodniej, co z kolei wymaga znaczącego udziału komunistów w rządach tych państw. Jeszcze po wojnie kraje, które znalazły się w sowieckiej strefie wpływów miały realizować własną „drogę do socjalizmu” i nie powielać wzorców z komunistycznego „raju”. Dopiero pod koniec 1947 roku przywódca ZSRR zmienił zdanie, co obwieścił jego przedstawiciel Andriej Żdanow na spotkaniu przywódców partii komunistycznych w Szklarskiej Porębie. Nawet jednak wówczas nie było mowy o włączeniu tych państw jako kolejnych republik radzieckich w skład ZSRR. Stalin zdawał sobie sprawę, że koszty bezpośredniego zarządzania byłyby o wiele większe niż rządzenie za pomocą całkowicie zależnych od Moskwy lokalnych komunistycznych przywódców i utrzymywanie pozorów niezależności. Zresztą gdyby nawet miał takie zamiary, to śmierć politycznej i intelektualnej elity państwa polskiego jedynie ułatwiłaby mu realizację tego planu.
Czy przywódcy powstania rozumieli, że nie są w stanie zmienić biegu historii? Wiedzieli przecież, że na żadną pomoc ze strony państw zachodnich liczyć nie mogą – wyraźnie im to uświadomił w przeddzień wybuchu powstania przybyły z Londynu kurier, którym był Jan Nowak Jeziorański. Zdawali też sobie sprawę, w jaki sposób traktowani są żołnierze AK na wyzwolonych już terenach – po początkowym współdziałaniu z Armią Czerwoną i poprawnych relacjach z radzieckim dowództwem, byli aresztowani przez NKWD i wysyłani w głąb ZSRR albo zmuszani do wstąpienia do tzw. Armii Berlinga. Realizowany od kilku miesięcy plan Burza, którego celem było przejmowanie przez lokalne oddziały AK i przedstawicieli rządu emigracyjnego władzy na wyzwalanych terenach przedwojennej Polski wschodniej, nigdzie nie zakończył się powodzeniem. Szansa, że w Warszawie będzie inaczej, była bliska zeru.
Zanim można było w rzeczywistości sprawdzić jak zachowają się Sowieci, trzeba było wcześniej opanować Warszawę. Polska stolica nie była początkowo brana pod uwagę jako miejsce zbrojnej konfrontacji. Co więcej, jeszcze kilka tygodni przed wybuchem powstania wysyłano stąd transporty broni na wschód. Wstępna zmiana decyzji zapadła dopiero 21 lipca pod wrażeniem całkowitego, jak się wówczas wydawało, rozprzężenia wojsk niemieckich. Powodem była klęska Armii Środek rozbitej przez wojska radzieckie na Białorusi w wyniku operacji Bagration. 20 lipca w Wilczym Szańcu miał miejsce nieudany zamach na Hitlera, który doprowadził do chwilowego paraliżu niemieckich władz. Przez Warszawę przeciągały rozbite i pozbawione woli walki kolumny niemieckich żołnierzy. Wydawało się, że III Rzesza zbliża się do swojego niechlubnego końca. Ale tak było tylko przez kilka dni. Nieudany zamach jedynie umocnił przekonanie Hitlera o jego nadzwyczajnym przeznaczeniu. Chaos w naczelnym dowództwie szybko został opanowany, a główni spiskowcy rozstrzelani. Trwająca ponad miesiąc ofensywa wojsk radzieckich stopniowo wyczerpywała swoją dynamikę – zaczynało brakować paliwa, amunicji i uzupełnień. Ściągnięte z frontu włoskiego niemieckie dywizje pancerne koncentrowały się do kontruderzenia na przedpolach Warszawy. O wszystkich tych faktach Komenda Główna AK wiedziała.
Ostateczna decyzja o rozpoczęciu powstania w dniu 1 sierpnia zapadła dzień wcześniej po godzinie 17 w gronie kilku osób – Komendanta Głównego AK Tadeusza Bora-Komorowskiego, jego późniejszego następcy Leopolda Okulickiego, Szefa Sztabu Komendy Głównej AK Tadeusza Pełczyńskiego i Delegata Rządu na Kraj Jana Stanisława Jankowskiego. Bezpośrednim powodem jej podjęcia była wiadomość przekazana przez dowódcę AK w Warszawie Antoniego Chruściela o pojawieniu się pancernych czołówek wojsk radzieckich na Pradze. Informacja była częściowo prawdziwa. Radzieckie czołgi rzeczywiście dotarły na rogatki miasta, ale zostały powstrzymane i odrzucone silnym niemieckim kontruderzeniem pancernym tracąc kilkaset czołgów – bitwa pod Wołominem była trzecią największą bitwą pancerną II wojny światowej. Niektórzy historycy na podstawie relacji świadków twierdzą, że Monter o tym wiedział, ale nie poinformował Komendanta Głównego AK Tadeusza Bora-Komorowskiego. Uświadomili mu to dopiero pozostali członkowie Komendy Głównej przybyli na naradę około godziny 18 (taką godzinę jej rozpoczęcia ustalono w czasie porannego spotkania – kierownictwo AK spotykało się pod koniec lipca dwa razy dziennie). Bór-Komorowski uznał jednak, że na odwołanie rozkazu jest już za późno – najprawdopodobniej znajdował się on pod silnym wpływem dążącego do jak najszybszego wybuchu powstania swojego zastępcy. Co ciekawe, Okulicki został przysłany do kraju kilka tygodni wcześniej z Londynu przez Naczelnego Wodza Kazimierza Sosnkowskiego, aby hamować powstańcze nastroje w Komendzie Głównej AK. W momencie wydania rozkazu o rozpoczęciu walk losy powstania były więc już przesądzone. We wczesnych godzinach porannych 1 sierpnia dowództwo I Frontu Białoruskiego nakazało swoim oddziałom rezygnację z bezpośredniego ataku w kierunku Warszawy i przejście do obrony. O godzinie 17.00. rozpoczęło się Powstanie Warszawskie.
Ci, którzy próbują bronić podjętej decyzji twierdzą, że powstanie i tak by wybuchło, ponieważ po pięciu latach niewoli warszawiacy spontanicznie podjęliby walkę. Twierdzenie, że mieszkańcy stolicy z gołymi rękami rzuciliby się na wroga jest tak kuriozalne, że trudno w ogóle z nim polemizować. Mogli to oczywiście zrobić żołnierze AK bez odgórnego rozkazu. Mogliby, ale z pewnością by tego nie zrobili. Oddziały AK pozostawały w gotowości bojowej w oczekiwaniu na rozkaz o rozpoczęciu powstania. Nie było żadnych przypadków niesubordynacji mimo rozczarowania z powodu braku ostatecznej decyzji. To była zdyscyplinowana formacja, która bez wydania rozkazu nie rozpoczęłaby samodzielnie żadnej akcji.
Wydawało się, że doświadczenia najbardziej tragicznego w naszych dziejach powstania, na zawsze zmienią stosunek Polaków do romantycznych zrywów niepodległościowych. Okres PRL zdawał się potwierdzać te nadzieje. Ani w roku 1956, ani w czasie kolejnych społecznych protestów, ani nawet w okresie Solidarności i stanu wojennego, nikt poza nielicznymi szaleńcami nie mającymi żadnego społecznego poparcia, nie nawoływał do krwawej rozprawy z komuną. Wydarzenia roku 1989 pokazały, że możliwa jest pokojowa transformacja ustrojowa połączona z odzyskaniem pełni suwerenności. Te czasy należą już jednak do przeszłości. Akceptacja szaleńczych wystąpień powróciła. Im mniejsze były szanse na osiągnięcie sukcesu, im większe ofiary, im bardziej nieodpowiedzialni i nieliczący się z konsekwencjami przywódcy, tym większą cieszą się dzisiaj estymą i poważaniem. Stąd gloryfikacja Powstania Styczniowego, Powstania Warszawskiego, Żołnierzy Wyklętych. A jednocześnie z jakąś niezrozumiałą niechęcią i lekceważeniem traktowane są te niepodległościowe zrywy, które zakończyły się powodzeniem. Całkowicie pomijani są też wynalazcy, działacze społeczni i gospodarczy oraz politycy, którzy rozwijali cywilizacyjnie nasz kraj, przyczyniali się do podnoszenia poziomu oświaty i poprawy poziomu życia milionów Polaków. Trzeba oczywiście szanować i składać hołd bohaterskim uczestnikom niepodległościowych zrywów, ale nie może to oznaczać bezrefleksyjnej apoteozy powstańczego czynu, który niejednokrotnie doprowadzał do narodowych tragedii nie przynosząc żadnych korzyści. Chyba, że chcemy ich powtórzenia w przyszłości.
Karol Winiarski