Ratujmy co się da!
Dzisiejsze decyzje kadrowe oznaczają przyznanie się przez władze Zagłębia do bardzo kosztownego w skutkach błędu popełnionego w listopadzie zeszłego roku.
Rybnik, poniedziałkowe przedpołudnie. Pewien mężczyzna w okularach, w średnim wieku, średniego wzrostu, włączył laptopa, uruchomił przeglądarkę internetową i zajrzał na swoją ulubioną stronę poświęconą tematyce piłkarskiej. Jego uwagę przykuły dwa nazwiska w tytule newsa. Kliknął i wszedł do środka wiadomości. Przeczytał, szyderczo uśmiechnął się pod nosem i pomyślał: – Ech, prezesi i dyrektorzy od siedmiu boleści. Trzeba było jesienią zeszłego roku posłuchać mnie, starego wygi, a nie użalającego się przed kamerami kapitana.
Wydarzenia, które nastąpiły w Zagłębiu po tym, jak Jacek Magiera otrzymał „kartę powołania” do Legii Warszawa, mogłyby posłużyć za scenariusz filmowy. Niestety, nie byłoby to kino familijne, ani głupawa komedia romantyczna, w której wszyscy są piękni, młodzi i bogaci. To raczej materiał na komedię omyłek lub twórczość Wojciecha Smarzowskiego. Zresztą jedna scena nakręcona przez tego reżysera w „Weselu” pasowałaby do zobrazowania historii Zagłębia Sosnowiec w sezonie 2016/2017 – goście zatruci nieświeżym bigosem masowo – nomen omen – okupują ubikację, a rura kanalizacyjna nie wytrzymuje i ekskrementy wylewają się na podłogę.
Schedę po Jacku Magierze miał przejąć jego asystent Tomasz Łuczywek. Niestety, okazało się, że „Siwy” nie ma wymaganej przepisami licencji i nie mógł zostać wpisany do protokołu jako trener. W trybie natychmiastowym z Wielkopolski sprowadzony dysponującego odpowiednimi „kwitami” Jarosława Araszkiewicza, któremu powierzono „ambitne” zadanie trenera-figuranta. Oczywiście, w żaden sposób nie mamy zamiaru potępiać „Arasia”. Dostał propozycję pracy, to z niej skorzystał. Zresztą, kto z nas, mając okazję zarobić i się przy tym nie narobić, odrzuciłby taką ofertę? Ten układ szkoleniowy przetrwał tylko dwa mecze – zaczęło się od porażki 3:5 z Olimpią Grudziądz, po której przyszedł remis 1:1 w Puławach.
W klubie na Kresowej podjęto wtedy jak najbardziej słuszną decyzję – potrzeba było trenera z prawdziwego zdarzenia i zatrudniono Piotra Mandrysza. Jarosław Araszkiewicz wrócił do domu, oficjalnie podano, że z powodów rodzinnych, a Tomasz Łuczywek podążył drogą Jacka Magiery i został jego współpracownikiem w Legii Warszawa. Decyzja o angażu Mandrysza ucieszyła kibiców Zagłębia, którzy całkiem zasadnie liczyli, że pod jego kierownictwem Zagłębia powróci do Ekstraklasy. Piotr Mandrysz w swojej szkoleniowej karierze zaliczył niejeden awans do wyższej klasy rozgrywkowej. Co ważne – osiągnął te sukcesy już w czasach, w których jeśli trenerzy w swoich telefonach wybierali z książki telefonicznej kontakt o nazwie „Fryzjer”, to tylko po to, aby umówić się na obcięcie włosów.
Po nieco ponad miesiącu pracy i dwóch kolejnych porażkach (ze Stalą Mielec i Chrobrym Głogów), Piotr Mandrysz zdiagnozował problemy w zespole i na mecz z Chojniczanką Chojnice odstawił od wyjściowego składu Krzysztofa Markowskiego i Sebastiana Dudka. Podobnie było cztery dni później w wyjazdowym meczu z GKS-em Tychy. Postawa piłkarzy Zagłębia w tym spotkaniu była dość dziwna i już dawała podstawy, aby pomyśleć, że coś jest nie tak. Po kolejnych czterech dniach odbył się ostatni w 2016 mecz, na wyjeździe z Pogonią Siedlce. Dla dwóch najstarszych graczy znowu zabrakło miejsca w wyjściowej jedenastce. Sebastian Dudek wszedł na boisko w końcówce, ale najważniejsze było nie to, czym zabłysnął podczas kilkunastu minut biegania po murawie, ale to, co mówił w pomeczowej wypowiedzi dla Polsatu Sport. Kapitan postanowił publicznie wyprać brudy i stanął na czele „puczu” przeciwko trenerowi.
Kolejne wydarzenia okazały się groteską i tragifarsą. Ogon zaczął kręcić psem. Gdyby w Zagłębiu było normalnie, za tak jawną krytykę swojego przełożonego, Sebastian Dudek zostałby srogo ukarany, a władze klubu stanęłyby po stronie trenera. Niestety, włodarze naszego klubu nie po raz pierwszy rozminęli się ze zdrowym rozsądkiem. Piotra Mandrysza odsunięto od prowadzenia drużyny, a kapitanowi zespołu przedłużono kontrakt do końca czerwca 2018.
Wystarczył miesiąc rundy wiosennej, aby w gabinetach na Kresowej zrozumiano, jak fatalny błąd został popełniony w ubiegłym roku. Z hukiem pozbyto się dwójki piłkarzy, których przydatność kwestionował Piotr Mandrysz. Niestety, koszty prezesowskiej nieudolności nie będą małe i oczywiście będa pokryte z kasy klubu. Trudno oczekiwać, aby zawodnicy mający ważne kontrakty powiedzieli „Spoko, odejdziemy z klubu i wcale nie musicie nam płacić”. Zresztą prezes Marcin Jaroszewski niedawno zarzucał trenerowi Rakowa Częstochowa „przesiąknięcie prowincjonalnymi standardami”. Nie wątpimy więc w to, że jako osoba kierująca się w swojej działalności zdecydowanie wyższymi standardami i wiedząca o tym, że nie wchodzi się na salony w gumofilcach, prezes nie będzie unikał wypłacenia obu zwolnionym piłkarzom wszystkich pieniędzy, jakie im przysługują z tytułu umów, pod którymi sam się podpisał.
Przed dwoma laty w porę udało się zwolnić Mirosława Smyłę. Zastąpił go Artur Derbin i na koniec sezonu cieszyliśmy się z awansu do I ligi. Czy w czerwcu 2017 będzie podobnie? Sytuacja w tabeli, mimo ostatniej złej serii, jest przyzwoita. Wystarczy tylko, aby wszyscy ciągnęli wózek w tę samą stronę. Po zrzuceniu balastu wózek będzie lżejszy.
Źródło: zaglebie.sosnowiec.pl