Referendum wyborcze
Sejmowa większość bez większych problemów przegłosowała przeprowadzenie w dniu wyborów parlamentarnych ogólnokrajowego referendum. Wymagało to wcześniejszych zmian w przepisach ustawy o referendum ogólnokrajowym, ponieważ mimo deklarowanego od lat przez wszystkie siły polityczne konieczności słuchania głosu ludu, nikomu nie zależało aby wyrażana w głosowaniu powszechnym wola obywateli decydowała o czymkolwiek. Oczywiście nie zależy też na tym inicjatorom tegorocznego referendum, a ma ono służyć jedynie osiągnięciu lepszego wyniku w wyborach parlamentarnych. Przy okazji po raz kolejny wyszła na jaw hipokryzja polskich polityków, którzy zresztą niewiele różnią się od ich zachodnioeuropejskich kolegów i koleżanek. Lud grzeszy ignorancją, jest emocjonalny i tym samym nieobliczalny, a więc lepiej nie dopuszczać go do podejmowania decyzji. No chyba, że można coś ugrać na innych polach politycznej gry, a to za czym zagłosują i tak nie ma żadnego znaczenia
Zasadniczy zarzut przeciwników referendum dotyczy nieistotności pytań, na które mają odpowiedzieć wyborcy. Są to ich zdaniem sprawy niekontrowersyjne, które nie stanowią w chwili obecnej przedmiotu politycznego sporu. Jest to tylko częściowo prawda. Zasadniczym problemem, który zresztą dotyczy całej instytucji referendum, jest trudność sformułowania pytań tak, aby odpowiedzi dały się sposób niekontrowersyjny „przekuć” w konkretne zapisy ustawowe. Rzadko bowiem się zdarza, aby rozstrzygany w drodze referendum problem był zero-jedynkowy. Najczęściej istnieją rozwiązania pośrednie albo całkowicie odmienne od tych, które można wybrać. Nie inaczej jest i w przypadku referendum, które odbędzie się 15 października. Wystarczy dogłębnie przeanalizować kolejne pytania.
1. Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki?
Przekonanie, że prywatyzacja majątku państwowego jest najlepszym sposobem przyśpieszenia rozwoju Polski, od kilku lat należy już do przeszłości. Dominuje lewicowo-populistyczna narracja o katastrofalnych skutkach wyprzedaży narodowego majątku wypracowanego ciężką pracą milionów Polaków w okresie Polski Ludowej. W rzeczywistości permanentny kryzys lat 80-tych spowodował, że przemysł był w znacznym stopniu zdekapitalizowany, technologicznie zapóźniony i niesłychanie energochłonny. Dzięki napływowo zagranicznego kapitału i know-how w ciągu kilkunastu lat doszło do rzadko spotykanej w historii transformacji ekonomicznej, której konsekwencją był najszybszy w historii Polski rozwój gospodarczy i zbliżenie się do poziomu najlepiej rozwiniętych krajów świata. Jak każda zmiana i każdy rozwój nie obyło się bez poważnych kosztów społecznych. Z pewnością w niektórych sferach można ich było uniknąć, a przynajmniej ograniczyć. Kontrowersyjne było również wynajmowanie firm, które doradzały przy prywatyzowaniu konkretnych przedsiębiorstw – jednym z beneficjentów był zresztą bank, którego prezesem przez lata był Mateusz Morawiecki. Ale jeżeli ktoś uważa, że bez zagranicznego kapitału mogliśmy osiągnąć dzisiejszy poziom rozwoju, jest oderwanym od rzeczywistości, ideologicznie zacietrzewionym ignorantem.
Samo pytanie budzi wątpliwości interpretacyjne. Co to znaczy strategiczne gałęzie gospodarki i kto je będzie definiował? Jaki to wpływ mają obecnie Polki i Polacy na decyzje zapadające w spółkach skarbu państwa i nielicznych już przedsiębiorstwach państwowych? A co ze sprzedażą majątku państwowego polskim inwestorom? Czy zakaz „wyprzedaży” upadającej firmy państwowej zagranicznemu inwestorowi, który może uratować setki miejsc pracy, ma jakikolwiek sens? Do tego dochodzi pytanie o niedawną sprzedaż SAUDI ARAMCO 30% gdańskiej rafinerii i węgierskiemu MOL-owi kilkuset stacji należących do LOTOS-u. Czyż nie była to wyprzedaż narodowego majątku? To prawda, że pośrednio wymuszona przez Komisję Europejską, ale tylko dlatego, że polskie władze postanowiły połączyć ORLEN i LOTOS ograniczając tym samym konkurencję na rynku produktów naftowych. Wcześniej, przez kilkadziesiąt lat, nikomu w Brukseli istniejący układ własnościowy nie przeszkadzał. Czy taka transakcja byłaby możliwa gdyby pozytywna (a raczej negatywna) odpowiedź na referendalne pytanie miałaby miejsce dwa lata wcześniej?
Państwowe spółki w dłuższej perspektywie działają zwykle gorzej niż prywatne. Mają jednak jedną niepodważalną z punktu widzenia polityków zaletę. Dają możliwość wynagradzania swoich wiernych żołnierzy „konfiturami”. Każda spółka obrośnięta jest spółkami-córkami, a to oznacza możliwość dodatkowego dojenia narodowego majątku. Miejsca w zarządach, radach nadzorczych czy po prostu etatowe stanowiska w administracji to zawsze przedmiot walk pomiędzy różnymi frakcjami i koteriami rządzącego ugrupowania, które przecież muszą czymś zdobywać poparcie zwykłych członków i sympatyków. Mogą też skorzystać rodziny, koledzy czy kochanki. Kto przy zdrowych zmysłach pozbywałby się kur znoszących złote jajka? Jeżeli ktoś wierzy, że zmiana władzy przyniesie radykalną zmianę tych patologicznych praktyk, to będzie bardzo rozczarowany. Wystarczy zobaczyć co się dzieje w spółkach samorządowych w gminach, powiatach i województwach rządzonych przez dzisiejszą opozycję.
2. Czy popierasz podniesienie wieku emerytalnego, w tym przywrócenie podwyższonego do 67 lat wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn?
Podniesienie wieku emerytalnego, co nie było zapowiadane przez Platformę Obywatelską w kampanii przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku, było jedną z przyczyn jej porażki wyborczej cztery lata później. Do dnia dzisiejszego wielu wyborców Prawa i Sprawiedliwości podkreśla, że obawia się powrotu do tego pomysłu po ewentualnym powrocie do władzy Donalda Tuska. Zapowiedzi lidera PO o braku możliwości powrotu do ustawowego podwyższania wieku emerytalnego są dla nich mało wiarygodne. Trudno zresztą im się dziwić, ponieważ lider największej partii opozycyjnej różne poglądy w swoim politycznym życiu głosił i z różnych zapowiedzi się wycofywał. W tym akurat przypadku, biorąc pod uwagę polityczne skutki takiej decyzji, jest to skrajnie mało prawdopodobne. Nie jest to jednak problem całkowicie wydumany. Wystarczy posłuchać tzw. ekspertów, którzy dość jednoznacznie opowiadają się za podniesieniem wieku emerytalnego, a przede wszystkim za zrównaniem ustawowego przechodzenia na emeryturę kobiet i mężczyzn, co zresztą także z punktu widzenia równości płci wydaje się oczywistą oczywistością.
Tak sformułowane pytanie dotyczące wieku emerytalnego nie daje jednak możliwości udzielenia zupełnie odmiennej odpowiedzi – likwidacji ustawowego wieku przechodzenia na emeryturę. Wbrew pozorom nie jest to skrajnie populistyczna propozycja grożąca załamaniem finansów publicznych. Funkcjonujący u nas od prawie ćwierć wieku system zdefiniowanej składki powoduje, że wysokość emerytury zależy od ilości zgromadzonych składek i przewidywanej długości życia. Wcześniejsze przejście na emeryturę oznacza przede wszystkim rażąco niskie świadczenie, ale z punktu widzenia budżetu ZUS-u nie ma to w dłuższej perspektywie większego znaczenia. Po prostu mniejsza ilość zgromadzonych składek byłaby wypłacana przez dłuższy czas. Jedynie początkowo prawdopodobnie musiałaby zostać zwiększona dopłata z budżetu państwa, ponieważ bieżące wypłaty emerytur finansowane są z bieżących składek. Byłby to jednak efekt przejściowy, a na dodatek już teraz widać tendencję do podejmowania pracy przez osoby pobierające emeryturę (często na niepełny etat). Przymus ekonomiczny jest często zdecydowanie skuteczniejszym sposobem „wymuszania” pewnych decyzji niż administracyjno-prawne środki.
Decyzję o przejściu na emeryturę zawsze podejmowałby zainteresowany (tak jest zresztą i dziś – osiągnięcie wieku emerytalnego daje prawo, a nie obowiązek zakończenia aktywności zawodowej) po przedstawieniu mu wszelkich konsekwencji tego wyboru i byłaby to kwestia jego osobistej odpowiedzialności. Bo wolność wyboru zawsze powinna być związana z indywidualną odpowiedzialnością za związane z nią konsekwencje. Znam zresztą przypadek osoby, która nie mogła przejść na emeryturę z powodu zbyt młodego wieku, chociaż wysokość jej świadczenia byłaby znacznie wyższa niż średnia emerytura krajowa. Gdyby nie oszczędności i emerytura żony nie miałby on środków do życia, mimo że na koncie emerytalnym zgromadził prawie milion złotych.
3. Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?
Rozbierane czegoś, co zostało zbudowane kosztem prawie 2 mld zł nie ma większego sensu. Problem polega na tym, że według ocen polskich ekspertów co tydzień granice skutecznie przekracza 600-800 osób. Ilość nielegalnych migrantów zatrzymanych po przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej w pierwszym półroczu tego roku była ponad dwukrotnie większa niż w analogicznym okresie roku ubiegłego. Wynikają z tego dwa dość oczywiste wnioski. Po pierwsze, zapora jest dziurawa jak sito. Po drugie, migranci ją przekraczający to problem Niemiec, a nie Polski. Nasze państwo jest tylko krajem tranzytowym. Dlaczego więc wydaliśmy olbrzymie pieniądze, żeby chronić interesy państwa niemieckiego. I robi to rząd, który ponoć walczy o suwerenność naszego kraju, na którą rzekomo nieustannie dybie nasz zachodni sąsiad.
4. Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?
W tym przypadku trudno zrozumieć co autor miał na myśli. Obecny projekt relokacji zakłada, że jeżeli jakiś kraj się nie godzi na przyjęcie migrantów, to może uiścić stosowną opłatę (22 tys. euro za osobę) albo zapłacić „w naturze” (wsparcie techniczne, rzeczowe lub wydelegowanie personelu, który np. wesprze proces rejestracji, przyjmowania i rozpatrywania wniosków o ochronę międzynarodową składanych przez migrantów). Skoro więc ktoś odpowiada negatywnie na to pytanie, to czy oznacza to, że nie chce w ogóle relokacji, czy też po prostu opowiada się za alternatywnymi metodami – na przykład chce, żeby Polska płaciła miliony euro? Biorąc pod uwagę, że przygniatająca większość migrantów nie będzie chciała u nas zostać, to sensowniejszym rozwiązaniem byłoby ich przyjęcie i umożliwienie im swobodnego poruszania się – przecież nie będziemy ich trzymać w zamknięciu. Wkrótce i tak się znajdą w Niemczech albo w innych krajach zachodniej Europy, Dodatkową zagadką jest pojęcie „nielegalnych imigrantów”, którzy znajdują się w pytaniu. Otóż relokacji podlegać mają osoby, które uzyskały jakąś formę ochrony międzynarodowej. A wówczas przestają już być nielegalnymi imigrantami. Nie mówiąc już o tym, że jak na razie jest to tylko projekt, a dzięki naciskom niektórych państw (np. Czech) jest w nim zapisana możliwość zwolnienia państw z jakiejkolwiek formy relokacji, jeżeli znajdują się one pod silną presją migracyjną. Polska, która przyjęła ogromną ilość uchodźców z Ukrainy w pełni się do tego zwolnienia kwalifikuje.
Zarówno pytania jak i termin referendum wyraźnie wskazują, że autorom tego pomysłu nie chodzi o poznanie woli społeczeństwa, ale wyłącznie o bieżące korzyści polityczne. To oczywiście instrumentalne traktowanie najważniejszej formy demokracji bezpośredniej wynikające z postępującej psucia życia publicznego i demokracji w Polsce. Tyle, że to jedynie kolejny etap procesu zapoczątkowanego przed wielu laty. W 2015 roku po przegranej pierwszej turze wyborów prezydenckich spanikowany Bronisław Komorowski zaproponował przeprowadzenie referendum, które miało pozwolić mu na przeciągnięcie wyborców Pawła Kukiza na swoją stronę. Wybory i tak przegrał, a we wrześniowym referendum wzięło udział niespełna 8% uprawnionych.
Jeszcze wcześniej, bo w 2004 roku, propozycje pytań referendalnych przedstawił Donald Tusk. Dotyczyły one zniesienia Senatu, wprowadzenia jednomandatowych okręgów w wyborach sejmowych, zniesienia immunitetu parlamentarnego i zmniejszenia o połowę liczby posłów. Ponieważ wszystkie pytania dotyczyły zagadnień regulowanych w Konstytucji, od samego początku było wiadomo, że niezależnie od frekwencji i wyniku referendum nie będzie mogło mieć wiążącego charakteru. Chodziło o cel stricte polityczny – Platforma Obywatelska, która w roku poprzednim po katastrofie SLD sięgnęła 30% w badaniach opinii publicznej wychodząc na zdecydowane prowadzenie, chciała uzyskać poparcie gwarantujące zdobycie większość bezwzględną w przyszłym Sejmie. Nic takiego jednak nie nastąpiło, rok później Platforma przegrała wybory parlamentarne, a Donald Tusk wybory prezydenckie. Oczywiście żaden z postulatów nie został nigdy potem przez PO podniesiony, poza wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Senatu i rad gmin (tego Konstytucja nie reguluje). Jak widać Jarosław Kaczyński poszedł jedynie o krok dalej, a ci którzy rozpoczęli proces deprecjonowania znaczenia referendum są ostatnimi, którzy mają moralne prawo do krytyki tych skandalicznych praktyk obecnej władzy.
Analizując bieżące interesy polityczne Prawa i Sprawiedliwości, które chce zrealizować przy okazji referendum, najczęściej mówi się o dwóch sprawach. Po pierwsze chodzi o możliwości wydawania pieniędzy na kampanię poza limitami określonymi w Kodeksie Wyborczym – w przypadku referendum żadnych ograniczeń finansowych nie ma. Argument jest dość wątpliwy, ponieważ PKW kontroluje sprawozdania finansowe pod kątem formalnym. Nikt na bieżąco nie liczy rozdawanych ulotek czy wieszanych plakatów. Nikt nie jest w stanie sprawdzić czy osoby uczestniczące w kampanii to wolontariusze, czy też osoby opłacane z prywatnych funduszy poszczególnych kandydatów. Nie jest też możliwe oddzielenie kampanii promocyjnych spółek Skarbu Państwa od kampanii wyborczej – prezes ORLEN-u nie kandyduje, ale przecież nikt nie ma wątpliwości, że chwaląc się sukcesami zarządzanej przez siebie firmy, pośrednio wspiera partię rządzącą. Nikt też nie zabroni rządowi prowadzenia „akcji informacyjnych”. A w końcu są media zwane niegdyś publicznymi, które z obiektywizmem mają tyle wspólnego co Hitler z filosemityzmem.
Znacznie bardziej przekonujący jest argument o chęci zmobilizowania własnego elektoratu i przeciągnięcia na swoją stronę osób niezdecydowanych. Odpowiedzi na pytania wydają się bowiem tak oczywiste (przynajmniej dla osób, które nie są w stanie racjonalnie przeanalizować poruszanych w pytaniach kwestii – czyli dla zdecydowanej większości elektoratu), że można mieć pewność co do jednoznacznego wyniku referendum. Tu zresztą doszło do dość ciekawej sytuacji, na którą mało kto zwraca uwagę. Do tej pory we wszystkich przeprowadzanych w Polsce referendach jego inicjatorom chodziło o oddanie głosu pozytywnego (TAK). Tym razem jest zupełnie inaczej. „Prawidłowa” odpowiedź brzmi 4 x NIE. To dość oryginalne zagranie, a przynajmniej sprzeczne z klasycznymi zasadami politycznego marketingu – negacja robi złe wrażenie.
Skoro cele polityczne inicjatorów referendum wydają się tak oczywiste, odpowiedź opozycji powinna być równie prosta. Należało przedstawić własne propozycje pytań (np. czy jesteś za pełną refundacją zabiegów in vitro z budżetu państwa?), a po ich odrzuceniu przez większość sejmową oskarżyć rządzących, że nie chcą wysłuchać głosu Polaków w naprawdę ważnych sprawach i jednocześnie zaapelować o głosowanie NIE na wszystkie pytania referendalne. W ten sposób, trochę podobnie jak w przypadku 800+, PiS zostałby z ręką w nocniku i kolejna próba przejęcia inicjatywy w kampanii wyborczej zakończyłaby się jego porażką. Sam wynik referendum i jego ważność nie mają większego znaczenia. Zgodnie bowiem z art. 67 ustawy o referendum krajowym „Właściwe organy państwowe podejmują niezwłocznie czynności w celu realizacji wiążącego wyniku referendum zgodnie z jego rozstrzygnięciem przez wydanie aktów normatywnych bądź podjęcie innych decyzji, nie później jednak niż w terminie 60 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o ważności referendum w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.” W tym przypadku albo nie trzeba podejmować żadnych działań (skoro odpowiedź NIE oznacza zachowanie stanu dotychczasowego), albo nie wymaga decyzji ustawowych (relokacja). Nigdzie też nie ma przepisu, który mówiłby, że zmianę woli wyrażonej w referendum można dokonać tylko przez kolejne referendum. Zresztą, żadna z sił wchodzących w skład tzw. „demokratycznej opozycji” nie kwestionuje utrzymania dotychczasowego stanu prawnego, a więc jego „przyklepanie” przez referendum nie powinno mieć żadnego znaczenia.
Tymczasem decyzja liderów opozycji jest inna. Wezwanie do bojkotu. Jego sukces spowodowałby brak wiążącego charakteru referendum. Tyle, że to z punktu widzenia inicjatorów nie ma żadnego znaczenia. Wynik będzie ogłoszony już zakończeniu głosowania, a przecież chodzi mobilizowanie wyborców w przededniu i w dniu głosowania. Wezwanie do bojkotu będzie miało natomiast dwie poważne konsekwencje. Po pierwsze, podważy wiarygodność przekazu o obronie demokracji. Jak można twierdzić, że jest się demokratą, a jednocześnie wzywać do bojkotu najbardziej demokratycznej instytucji za jaką uważa się referendum? Gdy zrobiła to w roku 2013 Hanna Gronkiewicz-Waltz przed referendum odwoławczym (tu akurat było to w pełni racjonalne działanie i miało decydujące znaczenie dla utrzymania przez nią prezydentury Warszawy), oburzenie na nią było powszechne. Po drugie, poddaje w wątpliwość rzeczywistą rezygnację z chęci ustawowego podnoszenia wieku emerytalnego czy prywatyzacji majątku państwowego. Skoro Donald Tusk jest temu przeciwny, to dlaczego nie chce potwierdzenia tego w głosowaniu powszechnym? A może jednak ma inne plany? W końcu przed wyborami w 2011 roku nie mówił o planach podniesienia wieku emerytalnego. A rok później to zrobił. Dlaczego teraz nie miałby zrobić tego samego?
Dlaczego w takim razie opozycja wzywa do bojkotu? Być może po raz kolejny emocje wzięły górę nad racjonalną analizą sytuacji i zadziałał swoisty „odruch Pawłowa”. Skoro PiS coś proponuje, to trzeba być przeciw. Ale powód może też być inny – brak współdziałania między opozycyjnymi ugrupowaniami. Szymon Hołownia już raz próbował wykorzystać zgodę Lewicy i Koalicji Obywatelskiej na rozwiązania wynegocjowane przez rząd z Komisją Europejską, które miały uruchomić środki z KPO. W przypadku 800+ Trzecia Droga też próbowała zająć inne stanowisko niż Koalicja Obywatelska. Donald Tusk mógł się obawiać, że teraz będzie podobnie, a on sam zostanie oskarżony o zbytnią uległość wobec śmiertelnego wroga. Tylko czy przy takim wzajemnym braku zaufania, w przypadku wyborczego sukcesu będzie można stworzyć skutecznie działającą koalicję rządową?
Karol Winiarski