Sny o potędze
Od momentu przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość, rządowa propaganda zapowiada osiągnięcie przez Polskę mocarstwowej pozycji. Początkowo dotyczyło to wyłącznie sfery gospodarczej. Zapowiedzi premiera Mateusza Morawieckiego (pełniącego wcześniej funkcję ministra finansów) o rychłym zrównaniu się z Niemcami (obecnie z Wielką Brytanią) poziomem rozwoju gospodarczego, wizje wielkich inwestycji, a nawet odbudowy zamków piastowskich (tak, obiecywał to kilka lat temu sam Jarosław Kaczyński), miały budować dumę narodową i były elementem „wstawania z kolan” po katastrofalnych rządach poprzedniej ekipy, która zostawiła „Polskę w ruinie”. Ponieważ efekt polityczny okazał się zachęcający (PiS wygrywał wszystkie kolejne wybory), przekaz propagandowy został zintensyfikowany. Wojna w Ukrainie i największe w polskiej historii zakupy uzbrojenia (za pożyczone pieniądze oczywiście), otworzyły ku temu nowe możliwości. Jak twierdzi minister Błaszczak, już za dwa lata będziemy posiadali najsilniejszą armię w Europie, a już dzisiaj jesteśmy silni, zwarci i gotowi. Jak w 1939.
Pierwsze lata rządów Prawa i Sprawiedliwości przyniosły nie tylko znaczący wzrost dochodu narodowego (chociaż nie największy – szybciej PKB rosło w latach 1995-1997 i 2006-2007 roku), ale przede wszystkim imponujący przyrost wpływów do budżetu. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, korzystna koniunktura międzynarodowa – świat wychodził z długotrwałego kryzysu gospodarczego rozpoczętego załamaniem się systemu bankowego w 2008 roku. Po drugie, zwiększenie zatrudnienia, a przede wszystkim korzystna z punktu widzenia bezrobocia sytuacja demograficzna (od kilku lat 100-200 tys. więcej osób przechodzi w wiek poprodukcyjny niż wchodzi w wiek produkcyjny), poprawiła dochody budżetu państwa ograniczając jednocześnie część wydatków socjalnych (zasiłki dla bezrobotnych) i wydatki na programy aktywizacji zawodowej. Narastające braki na rynku pracy zostały uzupełnione napływem emigrantów zarobkowych z Ukrainy, którzy (przynajmniej ci legalnie zatrudnieni) zasilili budżet państwa i Zakładu Ubezpieczeń Społecznych niemałymi środkami. Po trzecie, co jest ewidentną zasługą Prawa i Sprawiedliwości, radykalne uszczelnienie systemu podatkowego, a zwłaszcza ściągalności VAT-u, przyniosło znaczące powiększenie wpływów do budżetu. W 2015 roku luka VAT-owska – czyli kwota potencjalnych pieniędzy do zebrania przez budżet z tego podatku – wynosiła ponad 24% wyliczanych wpływów. W 2020 już tylko 3,1%. Rok później wzrosła co prawda do 4,9% (w praktyce to 11,3 mld zł.), ale i tak jest znacząco mniejsza od średniej unijnej.
Zwiększenie wpływów budżetowych pozwoliło sfinansować szereg programów socjalnych bez znaczącego wzrostu zadłużenia państwa. Takie przeznaczenie tych środków, niesłychanie korzystne z politycznego punktu widzenia, nie pozwoliło jednak osiągnąć dwóch innych celów. Wiele krajów naszego regionu (w największym stopniu Niemcy) radykalnie ograniczyło wysokość długu publicznego, co dało możliwość zwiększenia wydatków bez radykalnego wzrostu zadłużenia, w okresie załamania gospodarczego. Polska tych rezerw nie miała, co doprowadziło do ogromnego wzrostu długu publicznego w okresie pandemii. Spadek zadłużenia wobec PKB odnotowany w ostatnim roku jest natomiast wynikiem inflacji. Skoro wielkość naszego dochodu narodowego wzrosła nominalnie o ponad 15% (z czego większość – 14,4% – to efekt inflacji), a ta sama nominalna wartość dotychczasowego zadłużenia pozostała na tym poziomie (dług nie podlega waloryzacji, a najwyżej rosną koszty jego obsługi), to w oczywisty sposób jego wartość w stosunku do PKB musi maleć i to nawet gdy dalej się zadłużamy. Paradoksalnie problem ujawni się, gdy uda nam się inflację ograniczyć. Nominalna wartość PKB będzie wówczas rosła znacznie wolniej, a rozbudowane wydatki socjalne (zapowiedziane właśnie przez Jarosław Kaczyńskiego na konwencji PiS – co najmniej 25 mld zł.) i coraz większe koszty zakupu uzbrojenia, będzie trzeba finansować poprzez emisję kolejnych obligacji. Co więcej, w systemie podatkowym nie ma już większych rezerw, jeżeli chodzi o poprawę ściągalności, co zresztą jest zasługą obecnie rządzących.
Spłata zadłużenia państwa oczywiście nie musiała być priorytetem. Zwiększone wpływy budżetowe mogły być przeznaczone na radykalną poprawę systemu usług publicznych, a zwłaszcza ochrony zdrowia. Smutnym przykładem narastającej w niej zapaści jest sprawa męża Elżbiety Witek. I nie chodzi nawet o nadzwyczajne traktowanie członka rodziny polityka, co oczywiście jest patologią, ale z czego z pewnością skorzystaliby wszyscy, gdyby tylko mieli taką potrzebę i możliwości. Problemem był brak wolnego miejsca na oddziale intensywnej opieki medycznej dla pacjentki, która takiej opieki potrzebowała, co w efekcie mogło przyczynić się do jej śmierci. A to jest wynikiem niedoinwestowania polskiej opieki zdrowotnej i to od bardzo wielu lat. Była szansa, żeby ten stan radykalnie zmienić. I ta szansa została zmarnowana.
Agresja rosyjska na Ukrainę okazała się podwójnym politycznym złotem dla Prawa i Sprawiedliwości. Po pierwsze, pozwoliła skupić społeczeństwo pod sztandarem, co przyniosło odwrócenie trendu spadających notowań partii rządzącej. Był to jednak efekt mniejszy od oczekiwań, a przede wszystkim krótkotrwały – zniweczyły go inflacja i obawa przed brakami opału w zimie, które zresztą okazały się nieuzasadnione, a emocje z tym związane przegrzane przez Platformę Obywatelską, umożliwiły jeszcze w minionej zimie lekkie odbicie sondażowe rządzącej partii.
Po drugie, pozwoliły Polsce znaleźć się w centrum zainteresowania opinii międzynarodowej. Z oczywistych względów nasz kraj stał się hubem przerzutowym dla militarnej pomocy płynącej z całego świata do Ukrainy, a zaangażowanie społeczeństwa i rządzących w pomoc dla wojennych uchodźców, przysporzyło nam sympatii w całym cywilizowanym świecie. Ta, wynikającą z nadzwyczajnych okoliczności sytuacja, stała się podstawą do twierdzeń o wzrastającej roli Polski, która zastąpi w roli europejskiego lidera dotychczasowe potęgi – Niemcy i Francję. Pozycja ta jeszcze bardziej ma się umocnić, gdy za dwa lata będziemy mieli najsilniejszą armię na kontynencie. Po prostu będziemy mocarstwem. Może tylko regionalnym, ale od czegoś przecież trzeba zacząć.
W swojej ponad tysiącletniej historii Polska (w związku z Litwą) była mocarstwem od XV do pierwszej połowy XVII wieku. Skończyło się to niestety katastrofą i zniknięciem z mapy Europy na 123 lata. Sny o potędze pojawiły się ponownie w II RP. Zwłaszcza pod koniec okresu międzywojennego, kiedy minister spraw zagranicznych Józef Beck dążył do rozmontowania systemu wersalskiego, aby umożliwić uzyskanie przez Polskę dominującej roli w Europie Środkowej. Zapomniał tylko o jednym – częścią porządku wersalskiego była również Polska. Jego likwidacja doprowadziła do upadku II RP. Teraz, po raz kolejny w głowach niektórych polskich polityków, majaczy się obraz mocarstwowej Polski. Droga do niej również ma prowadzić poprzez przebudowę dotychczasowego europejskiego porządku. Polska, jako najwierniejszy sojusznik Stanów Zjednoczonych (coś w rodzaju Izraela na Bliskim Wschodzie), ma rozdawać europejskie karty. Romantyczne przesłanie „mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił” po raz kolejny triumfuje. I po raz kolejny może doprowadzić do bolesnego zderzenia z rzeczywistością.
Pełnoskalowa wojna na Wschodzie nie będzie trwała wiecznie. Nawet jeżeli nie zostanie zawarty trwały pokój, to konflikt przejdzie w fazę zamrożenia. Wówczas zainteresowanie świata tym rejonem Europy spadnie (już zresztą wyraźnie maleje), a wtedy krótkotrwały wzrost znaczenia naszego kraju też okaże się chwilową anomalią. Tak jak to miało miejsce w 1989 roku, gdy jako pierwsi odsyłaliśmy komunizm na śmietnik historii. W warunkach pokoju liczy się potęga ekonomiczna, terytorialna i demograficzna państwa. Polska pod każdym względem zalicza się do średnich państw europejskich. Nawet jeżeli nasz dochód narodowy na głowę mieszkańca powoli zbliża się do poziomu największych krajów naszego kontynentu, to przepaść demograficzna się pogłębia. Jeszcze dwadzieścia lat temu mieliśmy podobną ilość mieszkańców co Hiszpania. Teraz ten iberyjski kraj ma o prawie 10 mln obywateli więcej. Podobnie rośnie liczba ludności w innych krajach Europy Zachodniej. A to przekłada się również na wielkość gospodarki i siłę państwa. Dochód narodowy na mieszkańca w USA jest kilkakrotnie wyższy niż w Chinach. Ale porównując ogólny jego poziom różnice są już znacznie mniejsze (w sile nabywczej różnica jest jeszcze mniejsza, a zdaniem niektórych ekonomistów Chiny są już światowym liderem). Mając prawie trzykrotnie mniej mieszkańców niż mają Niemcy i prawie dwa razy mniej niż Wielka Brytania, Francja czy Włochy, trudno być nawet regionalnym mocarstwem.
Polityczne znaczenie można budować jeszcze w inny sposób – poprzez system nieformalnych powiązań, dzięki którym można w konkretnych sytuacjach uzyskać wsparcie innych krajów. To jednak wymaga posiadania umiejętności negocjacyjnych, a przede wszystkim nieantagonizowania potencjalnych sojuszników. A z tym nigdy w Polsce nie było najlepiej. Albo bez szemrania podporządkowywaliśmy się dominującej w UE linii politycznej (jak w przypadku idiotycznego pomysłu przymusowej relokacji uchodźców), albo „bohatersko” wymachiwaliśmy szabelką ponosząc spektakularne porażki (27:1 przy reelekcji Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej). Nawet ostatni pozorny sukces – wymuszenie na Komisji Europejskiej zablokowania importu ukraińskiego zboża do Polski i kilku innych krajów naszej części Europy (Słowacji, Węgier, Rumunii i Bułgarii), okazać się może pyrrusowym zwycięstwem – dwanaście innych krajów UE zaprotestowało przeciw sposobowi w jaki ta decyzja została podjęta, jak i samym jej postanowieniom, a zwłaszcza przyznaniu rolnikom wspomnianych krajów częściowej rekompensaty za utracone korzyści. Nie mówiąc o zdziwieniu i niezadowoleniu naszego wschodniego sąsiada, który potraktował takie działanie jako sprzyjające rosyjskiemu agresorowi.
Pozycję międzynarodową można też oczywiście budować wykorzystując posiadany potencjał militarny. Przynosi to zwykle ograniczone efekty i nie przysparza sympatii państwu, które w ten sposób stara się realizować swoje interesy. Zresztą jak się mówi A, to być może kiedyś trzeba będzie powiedzieć B. To zaś oznaczać może tylko jedno. Jak na razie zresztą, wbrew szumnym zapowiedziom ministra Błaszczaka o „bezpiecznym niebie nad Polską”, nasza armia nie tylko nie była w stanie zestrzelić wrogiego pocisku, ale nawet nie mogła zlokalizować miejsca jego upadku. A potem w ogóle go nie szukała. Żenujące przerzucanie się winą między cywilnym kierownictwem MON i najwyższymi dowódcami naszej armii (mianowanymi w końcu na te stanowiska przez polityków Prawa i Sprawiedliwości), pokazuje gdzie tak naprawdę jesteśmy, jeżeli chodzi o możliwości techniczne i sprawność organizacyjną naszej armii, która pochłania już 4% polskiego PKB.
Mocarstwowa retoryka skutecznie działa na część naszego społeczeństwa często skutecznie rekompensując niepowodzenia życia osobistego. Nie jest to wyłącznie nasza cecha narodowa. Szczególnie podatni na taką propagandę są obywatele krajów, które kiedyś naprawdę miały mocarstwową pozycję – Węgrzy, Turcy, a przede wszystkim Rosjanie. Nostalgia za dawną mocarstwowością skutecznie pobudza narodową megalomanię i sprzyja postrzeganiu otoczenia jako wrogo do nas nastawionego, a wszelkich podejmowanych przez sąsiadów działań jako spisku skierowanego przeciwko naszemu nieskazitelnemu narodowi, który nigdy nikomu krzywdy nie zrobił. Najczęściej nie przynosi to nikomu szczęścia, a często doprowadza do prawdziwych tragedii, co widać obecnie w Ukrainie.
Karol Winiarski