Spirala chaosu
Założenia programowe przyszłego rządu zawarte w podpisanej 10 listopada umowie koalicyjnej pokazują zarys wizji naszego kraju pod władzą Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy. Ten zaledwie kilkustronicowy dokument diametralnie różni się chociażby od podobnego wytworu niemieckich partii, które niespełna dwa lata temu zawiązały koalicję po wyborach do Bundestagu. Ustalanie szczegółowego programu wspólnego rządu zajęło 22 grupom roboczym, w których pracowało 300 polityków i ekspertów, wiele tygodni, ale efekt końcowy robił wrażenie – prawie dwieście stron precyzyjnych zapisów z jasnym określeniem podziału obowiązków pomiędzy koalicjantów. Owoc kilkudniowych rokowań liderów polskich ugrupowań to zupełna inna jakość – mniej więcej w taki sam sposób różnił się Mercedes od Poloneza. Efekty widać było w trakcie użytkowania tych pojazdów. Podobnie może być w przypadku obydwu koalicji.
Optymistycznie można założyć, że inne niż w przypadku naszego zachodniego sąsiada uregulowania konstytucyjne nie dawały czasu na bardziej szczegółowe ustalenia. Z drugiej jednak strony, to że te trzy ugrupowania chcą wspólnie tworzyć rząd, wiadomo było od wielu miesięcy. Trudno więc nie odnieść wrażenia, że politycy, którzy wkrótce przejmą stery rządów w Polsce nie tyle nie chcieli, co po prostu nie byli w stanie określić ani szczegółów proponowanych przez nich działań, ani ich kosztów, ani też sposobu realizacji. O ile w przypadku pierwszego z tych mankamentów, można jeszcze przyjąć, że przyjęta przy tworzeniu umowy konwencja nie zakładała pokazywania konkretnych rozwiązań, które od dawna przygotowane, czekają tylko w sztabach poszczególnych ugrupowań na możliwość wprowadzenia w ich w życie (no dobra – tak naiwny to chyba nikt nie jest), to w przypadku pozostałych dwóch przypadków, sprawa jest poważniejsza. Szybko pogarszający się stan finansów publicznych i realna groźba wprowadzenia przez Komisję Europejską w stosunku do Polski procedury nadmiernego deficytu, mogą spowodować, że ambitne cele wymienione w deklaracji pozostaną jedynie pobożnymi życzeniami. Tam zaś, gdzie zmiany nie pociągnęłyby za sobą znaczących wydatków z państwowej kasy, na przeszkodzie ich realizacji może stanąć Andrzej Duda. Tak właśnie może się zdarzyć między innymi w sprawach dotyczących reformy wymiaru sprawiedliwości.
O znaczeniu tej sfery działalności państwa dla koalicjantów świadczy fakt, że poświęcony mu został już drugi punkt umowy, a w zasadzie jego pierwszy, dłuższy fragment. Koalicjanci deklarują:
„Przywrócimy porządek prawny, zachwiany przez działania poprzedników. Sądy będą wolne od nacisków politycznych, prokuratura będzie niezależna i apolityczna. Zapewnimy legalność funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości i sądownictwa konstytucyjnego. Dołożymy wszelkich starań, aby przywrócić konstytucyjny i apolityczny kształt Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego. Sądy muszą być blisko obywateli i mają im służyć. Skrócimy czas i obniżymy koszty postępowań sądowych. Konieczne jest także odciążenie sądów od spraw, które mogą być rozstrzygane w trybie administracyjnym”.
Bardziej ogólnikowych sformułowań trudno sobie wyobrazić. Nie wiadomo co znaczy „legalność funkcjonowania … sądownictwa konstytucyjnego”. Wśród osób zajmujących się kwestiami wymiaru sprawiedliwości dość powszechna zgoda panuje co do tego, że tzw. sędziowie dublerzy (wybrani w miejsce trzech sędziów prawidłowo wybranych przez Sejm VII) powinni zostać natychmiast usunięci z tego organu. Ma to się stać uchwałą Sejmu. Tylko jak odbywałoby się w praktyce? Czy cała trójka zostanie siłowo wyprowadzona z gmachu Trybunału Konstytucyjnego? Czy Andrzej Duda wręczy nominacje ich następcom? A jak tego nie zrobi, co raczej jest więcej niż pewne, to w jaki sposób będzie dalej funkcjonował nasz sąd konstytucyjny?
Pozostaje też kwestia wyroków wydanych przez składy orzekające z udziałem tzw. sędziów dublerów (w chwili obecnej jest ich prawie 90). Zgodnie z propozycją ekspertów Fundacji Batorego, wszystkie one powinny zostać uznane za nieważne, ponieważ zostały wydane przez składy, w których zasiadały osoby nieuprawnione – czyli po prostu panowie, którzy nie byli sędziami. W sposób bardziej skomplikowany potraktowano zostałyby wyroki wydane w wyniku złożenia skargi indywidualnej lub pytania prawnego złożonego przez sąd powszechny. W takich sytuacjach wyroki byłyby nieważne, ale ich skutki w sprawach indywidualnych zostałyby utrzymane. Oczywiście jest w to interesie obywateli, którzy w przeciwnym razie byliby pokrzywdzeni nie ze swojej winy. Tylko jak się ma do logiki, która wykładana jest na pierwszym roku studiów prawniczych? Na dodatek regulacje te mają znaleźć się ustawie, co oznacza, że przynajmniej do sierpnia 2025 roku (zakończenie drugiej kadencji Andrzeja Dudy) nie zostaną wprowadzone w życie.
Pozbycie się ze składu Trybunału Konstytucyjnego sędziów dublerów nie rozwiązuje jednak zasadniczego problemu. Jeszcze przez kilka lat większość sędziów tego organu będą stanowiły osoby wybrane przez Prawo i Sprawiedliwość. Legalnie. A przynajmniej zgodnie z obowiązującą Konstytucją, chociaż niewiele mający wspólnego z zasadą niezależności wymiaru sprawiedliwości od polityków. Jeżeli sędziowie Trybunału Konstytucyjnego zachowają lojalność wobec swoich patronów (nie jest to takie oczywiste), to mogą we współpracy z Prezydentem całkowicie zablokować działalność legislacyjną Sejmu i Senatu. Ale przecież taka od początku była konstrukcja tego organu. Skoro uznano, że sędziów Trybunału Konstytucyjnego będą wybierali posłowie, to trudno się teraz dziwić, że jego skład jest upolityczniony. Taki był zresztą od dawna, tyle że konieczność uzgadniania kandydatów w ramach szerszych koalicji i zmiany układu sił w Sejmie po każdych wyborach, czyniły go bardziej pluralistycznym. Ale to nie znaczy, że nie nieupolitycznionym. Wystarczy prześledzić listę byłych sędziów TK, aby bez problemu znaleźć tam osoby, które wcześniej sprawowały funkcje posłów, senatorów czy ministrów. Z Jerzym Stępniem na czele – pierwszym przewodniczącym TK bez żadnego tytułu naukowego, który na fotel sędziego TK przesiadł się z krzesła wiceministra spraw wewnętrznych i administracji w czasach rządów koalicji AWS-UW. Przypadek mgr Julii Przyłębskiej nie jest precedensem.
Jeszcze większy problem będzie z obietnicą przywrócenia „konstytucyjnego i apolitycznego kształtu Krajowej Rady Sądownictwa”. Sformułowanie to zakłada oczywiście nielegalność obecnej Krajowej Rady Sadownictwa, co wcale nie jest takie oczywiste jak się wydaje. Konstytucja nie określa bowiem kto ma wybierać piętnastu sędziowskich członków tego organu, odsyłając w tej sprawie do ustawy. Można oczywiście uzasadniać niekonstytucyjność tego rozwiązania powołując się na ogólne zasady niezależności trzeciej władzy, ale problem stanowią tutaj same zapisy Konstytucji, które przecież przewidują bezpośredni wybór przez Sejm sędziów Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. Czyżby więc niektóre przepisy Konstytucji były sprzeczne z fundamentalną zasadą trójpodziału władzy?
Są też oczywiście wyroki Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (chociaż w tym drugim przypadku było to raczej przerzucenie decyzji na Sąd Najwyższy – jak twierdził Janusz Lewandowski, pod naciskiem strony niemieckiej z obawy przed pośrednim zakwestionowaniem legalności procedury powoływania sędziów w Niemczech). Ich orzecznictwo pachnie jednak nieprzyjemnie hipokryzją biorąc pod uwagę w sposób, w jak są powoływani sędziowie do tych organów. A jest to sposób skrajnie upolityczniony. Sędziów TSUE wskazuje rząd danego państwa, a zatwierdza Rada UE (czyli w tym przypadku ministrowie sprawiedliwości państwa członkowskich). Sędziów ETPCz wybiera zaś Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy (a więc politycy delegowani przez parlamenty krajowe) spośród trzech kandydatów zgłoszonych przez władze państw członkowskich. Na dodatek są to funkcje kadencyjne, a ponowny wybór jest możliwy. Nie ma w Polsce bardziej upolitycznionego sposobu wyboru sędziów niż ten, który występuje w tych europejskich trybunałach. No, może poza Trybunałem Konstytucyjnym i Trybunałem Stanu.
Jeżeli jednak uznamy, że tzw. neoKRS była i jest (mamy już druga kadencję w znowelizowany sposób wybieranego organu) nielegalna, to pojawia się problem kto ma to stwierdzić. Jedyny uprawniony konstytucyjnie organ – Trybunał Konstytucyjny – orzekł w 2019 roku, że nowy sposób wyboru sędziowskich członków KRS jest zgodny z ustawą zasadniczą. Prezydent Andrzej Duda twardo stoi na stanowisku, że gdyby nawet można było mówić o jakiś nieprawidłowościach, to i tak jego decyzje o powołaniu wskazanych przez KRS sędziów ostatecznie przesądzają sprawę. Z pewnością więc odpada droga ustawowa, ponieważ stosowna ustawa zostanie albo zawetowana (a posłowie PiS obronią weto Prezydenta), albo skierowana do TK, co na jedno wychodzi. Pozostaje unieważnienie wyboru sędziów wybranych w 2018 i 2022 do Krajowej Rady Sądownictwa, co byłoby złamaniem wszelkich zasad demokratycznego państwa prawa za który Polska chce uchodzić.
Załóżmy jednak, że uchwały unieważniające zostaną podjęte i tym samym Krajowe Rady Sądownictwa obecnej i poprzedniej kadencji zostaną odesłane na śmietnik historii. Oczywiście oznacza to, że wszelkie decyzje przez nie podejmowane są z mocy prawa nieważne. W tym przede wszystkim wnioski do Prezydenta o powołanie sędziów i asesorów. I tu zaczynają się kolejne problemy, z których w karkołomny sposób stara się wybrnąć Stowarzyszenie Sędziów Polskich Iustitia. Zgodnie z propozycją tej skupiającej sędziów organizacji, nieważne byłyby jedynie nominacje sędziowskie podejmowane w trybie konkursowym. Można się oczywiście zgodzić z twierdzeniem, że w przypadku asesorów rola Krajowej Rady Sadownictwa jest marginalna – decyduje egzamin zdawany przez absolwentów Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie. Trochę więcej kontrowersji budzi już kwestia powoływania asesorów na sędziów (po czterech latach asesury), ponieważ w tym przypadku mamy już do czynienia z elementem oceny przez Krajową Radę Sądownictwa ich dotychczasowego orzekania. Ale czy można sędziów powołanych w procedurach konkursowych in gremio uznać za PiS-owskich sługusów, którzy wyłącznie z powodów politycznych zostali zwycięzcami postępowania konkursowego? W tej chwili to już ponad 2 tysięcy sędziów sądów powszechnych, administracyjnych, wojskowych i Sądu Najwyższego. Stanowią oni około 1/5 ogółu polskich sędziów. Zgodnie z propozycją mieliby wrócić na swoje poprzednie stanowiska. Tyle, że nie zawsze przed powołaniem byli oni sędziami czy prokuratorami. Mogli być adwokatami, radcami prawnymi, notariuszami albo pracować w różnych instytucjach (np. w Prokuratorii Generalnej RP, Polskiej Akademii Nauk czy na wyższych uczelniach). Ich miejsca pracy mogą już być zajęte? Czy ich byli pracodawcy będą zmuszeni ich przyjąć? A co z tymi, którzy zostali zatrudnieni na zwolnionych przez nich stanowiskach?
Gdyby jednak zastosować wobec sędziów powołanych na wniosek tzw. neoKRS odpowiedzialność zbiorową (wiedzieli przecież w czym biorą udział), to pojawia się pytanie co z wyrokami w wydawaniu których uczestniczyli. I tu niespodzianka. Według wspomnianego projektu wyroki mają pozostać w mocy. W tym momencie dochodzimy do kuriozalnej sytuacji, w której osoby, które nie były sędziami podejmowały decyzje, które były wyrokami. A to już w ewidentny sposób narusza nie tylko naszą Konstytucję, ale także elementarne zasady logicznego myślenia. Na dodatek jak to się ma do wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który dość automatycznie zasądza odszkodowania dla osób i instytucji, które składając skargi podważając wyroki wydawane z udziałem tzw. „neosędziów”. Wątpliwe, żeby sąd w Strasburgu zmienił zdanie i przy kolejnych wyrokach brał pod uwagę stanowisko (bo chyba przecież nie ustawę, która nie ma szans na wejście w życie) nowych polskich władz. A co w takim razie będą robiły polskie sądy, jeżeli przed skierowaniem wniosku do ETPCz takie sprawy do nich trafią (warunkiem skargi jest wykorzystanie wszelkich procedur dostępnych w kraju). To zresztą, że takie przypadki trafiają na wokandę ETPCz pokazuje, że większość polskich sędziów nie miała odwagi kwestionować wyroków wydawanych z udziałem tzw. „neosędziów”. Albo nie uważała, że zostali oni powołani niezgodnie z prawem.
Jak widać, proponowane przez „Iustitię” rozwiązanie nie rozwiązuje żadnego problemu, a rodzi nowe. Jednym z kolejnych będzie powołanie nowych sędziów na opróżnione stanowiska – zwłaszcza w sądach okręgowych i apelacyjnych, z których znaczna część sędziów (czyli tzw. neosędziów) zostanie cofnięta do sądów rejonowych, w których najczęściej wcześniej orzekali. Ich obsadzenie w normalnej procedurze będzie niemożliwe – działanie tzw. neoKRS będzie oczywiście zablokowane (obwieszczenie o wolnych stanowiskach sędziowskich w sądach powszechnych ogłasza Minister Sprawiedliwości), a żadnego innego organu do przeprowadzenia postępowań konkursowych po prostu nie będzie – kadencja tej „prawdziwej” KRS dawno temu się przecież skończyła. Pozostaje jedynie delegowanie sędziów przez Ministra Sprawiedliwości, który ma taką możliwość, chociaż brak niezawisłości takich osób bije po oczach (minister może ich w każdej chwili odwołać z czego zresztą korzystał Zbigniew Ziobro, gdy nie spodobał mu się wyrok przez takiego sędziego wydany). Byłoby czymś przedziwnym gdyby sędziów powoływanych z udziałem tzw. upolitycznionej neoKRS (a więc pośrednio przez polityków) zastąpili sędziowie powoływani przez Ministra Sprawiedliwości (a więc bezpośrednio przez czynnego polityka). Kot prezesa udusiłby się ze śmiechu.
Działania Jarosława Kaczyńskiego, Zbigniewa Ziobro i Andrzeja Dudy spowodowały totalny chaos w polskim wymiarze sprawiedliwości, a histeryczna postawa części środowiska prawniczego i wielu polityków opozycji (bez refleksji co do przyszłości) doprowadziła do sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia. Każda próba naprawy może spowodować jeszcze większe zamieszanie, na którym najbardziej ucierpią osoby, które są stronami postępowań sądowych. Sędziów heroicznie walczących w obronie praworządności było tak naprawdę bardzo niewielu. Większość, nawet jeżeli była przeciwna wprowadzanym zmianom, nie próbowała im się czynnie przeciwstawić z obawy przed konsekwencjami. Inni, i to wcale nie tak nieliczni, kierowani różnymi motywacjami, postanowili skorzystać z nadarzających się okazji. Jeżeli w tej chwili ktoś uważa, że postąpili niegodnie, to w ogóle powinni być wykluczeni z zawodu sędziowskiego – jednym z warunków koniecznym do sprawowania funkcji sędziego jest przecież posiadanie nieskazitelnego charakteru. A czy ci, którzy pozostali bierni i nie przeciwstawiali się czynnie łamaniu prawa dochowali wierności swojemu sędziowskiemu ślubowaniu? Doprowadzając rzecz do absurdu możemy na wiele lat zlikwidować polski wymiar sprawiedliwości. Takiego błędu nie popełniono w 1989 roku, chociaż dla nikogo nie ulegało wówczas wątpliwości, że sposób powoływania (i odwoływania) sędziów przez Radę Państwa nie spełniał podstawowego warunku sędziowskiej niezawisłości. A jednak nie pozbawiono ich stanowisk. Nie próbowano jednak też wyeliminować z tego środowiska w sensownej procedurze osób najbardziej skompromitowanych. Może warto wyciągnąć wnioski z przeszłości i ograniczyć się obecnie do pozbycia się w sposób cywilizowany skompromitowanych sługusów poprzedniej władzy bez pogłębiania chaosu i dewastacji całego wymiaru sprawiedliwości.
Karol Winiarski