Strachy na lachy
Dwudniowy szczyt NATO w Warszawie za nami. Jednomyślność w sprawie polskiej polityki zagranicznej i obronnej jest w czasach obecnych czymś naprawdę wyjątkowym. Po raz ostatni taka sytuacja miała miejsce w 2003 roku. Wówczas wszystkie główne siły polityczne stały murem za decyzją Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i rządu Leszka Millera o przyłączeniu się do amerykańskiego ataku na Irak. Teraz wszyscy już wiedzą, że była to niezgodna z prawem międzynarodowym akcja, która przyniosła katastrofalne skutki dla Iraku, Bliskiego Wschodu i całego świata.
Władymir Putin nie jest fajnym facetem miłującym pokój. Z czysto etycznego punktu widzenia jest bezwzględnym, egoistycznym cynikiem mającym na sumieniu tysiące niewinnych ofiar. Tyle, że w przypadku przywódcy wielkiego mocarstwa to akurat nic nadzwyczajnego. Prezydenci naszego obecnego najważniejszego sojusznika w przeszłości wiele mówili o demokracji i prawach człowieka, co ideologicznie uzasadniało ich rywalizację w dominację na świecie ze Związkiem Radzieckim. Jednocześnie jednak w Ameryce Łacińskiej, Afryce i Azji popierali bezwzględnych dyktatorów i masowych morderców, o ile tylko deklarowali się jako antykomuniści. CIA inicjowała i wspomagała zamachy stanu w krajach, w których zagrożone były „amerykańskie interesy”, a nie wolność i demokracja. Oczywiście wiele się od czasów zimnej wojny zmieniło, ale nawet obecnie niektóre działania Baracka Obamy budzą kontrowersje. Według oficjalnych, i według wielu znacznie zaniżonych, danych władz amerykańskich, od 2009 roku w atakach dronów na osoby podejrzewane o działalność terrorystyczną (czytaj antyamerykańską) w Jemenie, Pakistanie i krajach afrykańskich zginęło 116 całkowicie niewinnych cywilów. A przecież mówimy o działaniach Prezydenta, który jest laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, a dla wielu amerykańskich polityków słabym i nieudolnym przywódcą.
Dlaczego w takim razie Putin robi to co robi? Wystarczy popatrzeć na szczytujące sondaże poparcia. Społeczeństwo rosyjskie w latach 90-tych znalazło się w wielkiej traumie porównywalnej do tej jaka dotknęła Niemców po pierwszej wojnie światowej. W ciągu kilku lat z pozycji mocarstwa światowego Rosja spadła do roli petenta proszącego o pomoc gospodarczą. Stało się to nie z powodu przegranej wojny czy wewnętrznej rewolucji, ale w wyniku bankructwa gospodarczego i polityki Michaiła Gorbaczowa, który nie chciał utrzymywać komunistycznego imperium wyłącznie za pomocą siły. Putin pozwolił Rosjanom „wstać z kolan”. Jego asertywna, a z czasem agresywna, polityka międzynarodowa spotkała się ogromnym poparciem rosyjskiego społeczeństwa. Dokładnie tak samo było w okresie międzywojennym w przypadku Republiki Weimarskiej. Niemcy uważali, że traktat wersalski był niesprawiedliwy i krzywdzący – przecież w momencie przerwania działań wojennych ich wojska okupowały ogromne obszary wschodniej Europy, a na froncie zachodnim cofając się, dalej walczyły na terytorium Belgii i Francji. Hitler przywrócił im poczucie narodowej dumy. Dopiero totalna klęska w czasie drugiej wojny światowej gruntownie przeorała świadomość Niemców, czego zresztą w Polsce nie zawsze się zauważa. W przypadku społeczeństwa rosyjskiego nic takiego nie miało, przynajmniej jak dotychczas, miejsca.
Czy w takim razie grozi nam trzecia wojna światowa wywołana agresją Rosji? Jeżeli w doniesieniach o olbrzymim majątku zgromadzonym przez Władymira Putina i jego współpracowników jest choć część prawdy, to żadna wielka wojna nam nie grozi. Świadczy to bowiem o tym, że Putin, w przeciwieństwie do Hitlera czy Stalina, nie jest szaleńcem. Nie będzie ryzykował utraty władzy i majątku wdając się w wojnę, której wygrać nie jest w stanie. Nakłady na armię w okresie jego rządów wielokrotnie wzrosły (dzięki wzrostowi cen surowców naturalnych, a zwłaszcza ropy naftowej, co z kolei było efektem wojowniczej polityki poprzedniego amerykańskiego Prezydenta), ale i tak stanowią zaledwie kilka procent wydatków ponoszonych przez państwa NATO. Wojny nie chce też rosyjskie społeczeństwo. Co innego bowiem wymachiwać szabelką, prężyć muskuły, potępiać zachodni imperializm, a co innego ginąć w agresywnej wojnie. Nawet Niemcy we wrześniu `39 roku byli przerażeni na wieść o ataku na powszechnie przecież wówczas znienawidzoną Polskę (potwierdzają to wszystkie relacje osób przebywających wówczas na terenie III Rzeszy). Euforia przyszła po pierwszych zwycięstwach, a zwłaszcza po pokonaniu Francji rok później. Euforia, ale i nadzieja na ostateczny koniec wojny.
Podatność Rosjan na antyzachodnią propagandę ma jednak głębsze przyczyny. Od wieków Zachód był dla nich wrogiem. Początkowo religijnym – prawosławna wiara zagrożona była przez ekspansywny katolicyzm (zdobycze państwa polsko-litewskiego rzeczywiście oznaczały kres religijnego monolitu na terenach średniowiecznej Rusi)). W wieku XIX toczyła się walka między tzw. „zapadnikami”, którzy chcieli modernizować Rosję kierując się wzorami zachodnimi i słowianofilami, którzy podkreślali odrębność i specyfikę carskiego imperium. Po zwycięstwie bolszewików jedyne wówczas państwo komunistyczne znalazło się w międzynarodowej izolacji, a propaganda podkreślała stałe zagrożenie agresją państw kapitalistycznych (chociaż to właśnie przywódcy Rosji radzieckiej planowali przeniesienie rewolucji na bagnetach na cały świat). Krótki okres wspólnej walki w ramach Wielkiej Koalicji przeciw państwom faszystowskim niewiele zmienił. Po pokonaniu Hitlera współpraca przekształciła się w „zimną wojnę”, która na innych kontynentach była wojną jak najbardziej gorącą, toczoną przez sojuszników Moskwy i Waszyngtonu. Symbolem imperialistycznego zagrożenia stał się Pakt Północnoatlantycki, do którego zresztą ZSRR ze względów propagandowych bezskutecznie próbował przystąpić w 1954 roku.
Dziesiątki lat antyzachodniej propagandy przyniosły owoce. Warto jednak spojrzeć na histeryczne fobie Rosjan ich oczami przez pryzmat wydarzeń z ostatnich dwudziestu pięciu lat. W trakcie rozmów o zjednoczeniu Niemiec obiecano Gorbaczowowi, że NATO nie będzie rozszerzane na wschód. A jednak w 1999 roku Polska, Czechy i Węgry zostały przyjęte do paktu mimo rosyjskich protestów. Pięć lat później członkami NATO zostało siedem kolejnych krajów, w tym trzy republiki nadbałtyckie, które przez pół wieku wchodziły w skład ZSRR. Niedługo potem zaczęto mówić (i dalej się mówi) o przyjęciu do NATO Gruzji i Ukrainy (o ile Gruzini rzeczywiście taką wolę dość powszechnie wyrażali, o tyle wszystkie sondaże do niedawna jeszcze wskazywały, że Ukraińcy nie mieli na to najmniejszej ochoty). Dla Rosjan był to wyraźny sygnał – okrążają nas, biorą w kleszcze, przygotowują do ostatecznego zniszczenia. Można się z takim rozumowaniem nie zgadzać, ale trzeba go pod uwagę oceniając politykę naszego wschodniego (a w zasadzie północnego) sąsiada. Czy polskie reakcje na budowę Nord-Streamu nie były i nie są równie histeryczne?
Budowa tarczy antyrakietowej rodzi w Rosji podobne zaniepokojenie. O ile USA zaprzeczają antyrosyjskiemu charakterowi tego programu, o tyle w naszym kraju mówi się o tym dość otwarcie. Trudno zresztą temu zaprzeczyć. W chwili obecnej tylko Rosja dysponuje rakietami międzykontynentalnymi zdolnymi do przenoszenia broni jądrowej i zaatakowania amerykańskiego terytorium. Iran takich rakiet nie posiada, a zawarte ostatnio porozumienie przynajmniej na kilka lat zatrzyma program nuklearny tego państwa. Korea Płn. bronią jądrową dysponuje i co gorsza jest gotowa jej użyć, ale jej rakiety nie dolecą do USA – bliżej zresztą miałyby kierując się do Ameryki przez Pacyfik. Jest oczywiście jeszcze Izrael, Pakistan i Indie, ale ze strony tych państw Amerykanom z pewnością nic nie grozi. Wszystkim entuzjastom tarczy wypadałoby uświadomić, że nie wzmacnia ona naszego bezpieczeństwa. Tarcza nie nadaje się do zestrzeliwania rakiet krótkiego i średniego zasięgu skierowanych na Polskę. Co więcej, w przypadku globalnego konfliktu instalacja w Redzikowie pod Słupskiem będzie pierwszym celem rosyjskich rakiet ofensywnych.
Zasadniczym argumentem przemawiającym za tezą o zagrożeniu Polski rosyjską agresją są wydarzenia w Gruzji w 2008 roku i na Ukrainie sześć lat później. Trudno zaprzeczyć, że w obydwu przypadkach (w pierwszym w sposób jawny, w drugim ukryty) mieliśmy do czynienia z bezpośrednią interwencją wojsk rosyjskich. Tylko, że geneza tych wydarzeń jest o wiele bardziej skomplikowana, niż chcieliby to widzieć polscy politycy. W przypadku Gruzji to ówczesny Prezydent tego kraju Micheil Saakaszwili postanowił odzyskać kontrolę nad Osetią Południową dzień po rozpoczęciu Letniej Olimpiady w Pekinie. Nieudolnie prowadzona operacja wojsk gruzińskich spotkała się ze skutecznym kontratakiem armii rosyjskiej, co zmusiło Saakaszwilego do błagalnych wezwań o pomoc. Aneksja Krymu i wsparcie separatystów w Donbasie były konsekwencją obalenia legalnie wybranego Prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza (jego nielegalne wzbogacenie się w trakcie pełnienia urzędu to na Ukrainie raczej norma). Stało się to na kilka miesięcy przed końcem jego kadencji i zaledwie kilkanaście godzin po zawarciu przez niego porozumienia z opozycją, które miało zakończyć wielomiesięczny konflikt i umożliwić pokojowe zakończenie sporu. Układ został zawarty pod egidą, a nawet przymusem (bardziej skierowanym na opozycję niż Janukowycza), ministrów spraw zagranicznych Polski, Niemiec i Francji oraz przedstawiciela Rosji. Trudno w tej sytuacji nie uznać działań Putina za reaktywne – nawet jeżeli przygotowywał się do tego od dawna, to bez działań podjętych przez jego adwersarzy nie zdecydowałby się na tak stanowczą akcję. Rosyjska polityka bez wątpienia stanowi złamanie zasady nienaruszalności granic, która jest jedną z fundamentalnych zasad prawa międzynarodowego. Ale taką zasadą jest również prawo narodów do samostanowienia. I tu pojawia się fundamentalny problem współczesnego świata, ponieważ są to zasady wzajemnie się wykluczające.
Obydwie wspomniane wyżej zasady znalazły swoje odzwierciedlenie m. in. w Akcie Końcowym Konferencji KBWE w 1975 roku. Przez wiele lat interpretowano zasadę samostanowienia narodów wyłącznie jako prawo do zachowania własnej etnicznej tożsamości i kulturowej odrębności. Zmieniło się to w latach 90-tych XX wieku, kiedy to uznano za dopuszczalne rozwiązanie istniejących państw federacyjnych przy zachowaniu ich wewnętrznych granic, które stawały się wówczas nowymi granicami państwowymi. W ten sposób rozpadły się w sposób pokojowy ZSRR i Czechosłowacja oraz w zupełnie inny sposób Jugosławia. Problem polegał jednak na tym, że w momencie kiedy federacje powstawały, z różnych powodów nie zawsze brano pod uwagę przy wykreślaniu ich granic wewnętrznych stosunków narodowościowych na danym obszarze. Paradoksalnie oznaczało to, że po rozpadzie federacji wielu Rosjan i Serbów, czyli przedstawicieli narodów do tej pory dominujących w swoich federacjach, znalazło się poza granicami swojego narodowego państwa. I nie zawsze chciało się z tym pogodzić.
Krwawa, wieloletnia wojna na Bałkanach była wynikiem dążeń Serbów do objęcia granicami swojego państwa wszystkich obszarów zamieszkiwanych przez ich rodaków. Oczywiście nie zamierzali jednocześnie oddawać Kosowa, chociaż na tym niesłychanie ważnym dla serbskiej historii obszarze (przegrana bitwa z Turkami na Kosowym Polu w 1389 roku oznaczającą w praktyce kres średniowiecznej serbskiej państwowości) stanowili już znikomą mniejszość. Ich zamierzenia spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem wspólnoty międzynarodowej (poza Rosją), co doprowadziło w końcu do nalotów samolotów NATO. Zmusiły one ówczesnego serbskiego Prezydenta Slobodana Miloševicia do podpisania układu w Paryżu w 1995 roku, który w praktyce oznaczał porażkę serbskich planów rozszerzenia terytorium swojego państwa na wszystkie zamieszkane przez Serbów obszary – czyli budowy Wielkiej Serbii.
Czym spowodowana było tak jednoznaczne stanowisko wspólnoty międzynarodowej w bałkańskim konflikcie? Można przypuszczać, że dążenia Serbów uznano za sprzeczne z obowiązującą interpretacją zasady samostanowienia narodów. Oburzenie budziła również agresywna forma dochodzenia swoich racji. Ale z pewnością znaczenie miała również historyczna prorosyjskość Serbów. Stało się to już bardzo wyraźne, gdy doszło do eskalacji konfliktu w Kosowie. Wieloletnie pokojowe starania tamtejszych Albańczyków o odzyskanie odebranej im przez Miloševicia autonomii nie budziły większego zainteresowania świata. Gdy jednak Armia Wyzwolenia Kosowa rozpoczęła działania zbrojne, które spotkały się z kontrakcją sił serbskich, zareagowało NATO. Dokładnie wtedy, gdy staliśmy się członkami tej organizacji, rozpoczęły się naloty na Serbię w wyniku których ginęli także niewinni cywile, a nawet obcokrajowcy (w omyłkowo zbombardowanej chińskiej ambasadzie). Ostatecznie Serbowie musieli się wycofać z Kosowa. W 2008 roku ogłosiło ono niepodległość, co było całkowicie sprzeczne z dotychczasową interpretacją zasady samostanowienia narodów. A jednak wiele państw, w tym Polska, bez żadnej głębszej refleksji, niepodległość Kosowa uznały. Ta katastrofalna decyzja dała Rosji doskonałe argumenty propagandowe w jej polityce wobec Gruzji (Abchazja, Osetia Południowa), Ukrainy (Krym, Donbas) czy Mołdowy (Nadniestrze). A jednocześnie Rosjanie po raz kolejny mogli dojść do wniosku, że wobec Rosji i jej sojuszników stosowane są inne standardy niż wobec innych państw.
Sprzeczność między zasadą nienaruszalności granic a zasadą samostanowienia narodów jest jednym z najważniejszych problemów współczesnego świata, a zwłaszcza Europy. Można oczywiście przyjąć stanowisko, którym kierowały się przy okazji konfliktu w Gruzji i na Ukrainie USA, Kanada i kraje UE w sposób zdecydowany uznające pierwszą z nich za niepodważalną. Tylko, że po pierwsze te same kraje uznając niepodległość Kosowa skompromitowały się i podważyły wiarygodność swojego obecnego stanowiska. Po drugie zaś trudno gloryfikując demokrację odmawiać mieszkańcom tych terenów prawa o decydowania o swoim losie – w tym także przynależności państwowej. Ale też bezwzględne uznanie tego prawa groziłoby nieobliczalnymi konsekwencjami. Przecież wiele krajów Europy i świata ma w swoich granicach obszary zamieszkałe przez mniejszości narodowe i etniczne. Co gorsza, narastająca mobilność współczesnych społeczeństw jeszcze bardziej komplikuje sprawę, ponieważ może zmienić strukturę narodowościową wielu terenów. To zresztą jeden z argumentów przeciwników takiego rozumienia prawa narodów do samostanowienia – przecież takie obszary jak Kosowo czy Abchazja jeszcze niedawno miały zupełnie inny skład etniczny. Niestety nie ma tutaj idealnego i uniwersalnego rozwiązania.
Niejasność interpretacji zasad prawa międzynarodowego i skrajna niekonsekwencja w działaniach zachodnich demokracji sprawiła, że Władymir Putin zdecydował się na podjęcie ryzykownej gry, która na krótka metę zapewniło mu poparcie bez mała 90% Rosjan. Jeżeli kogoś w Polsce to oburza, niech poczyta o reakcjach polskiego społeczeństwa, gdy w październiku 1938 roku łamiąc zawarte przez nas traktaty, wymusiliśmy na Czechosłowacji oddanie zamieszkałego przez polską większość Śląska Cieszyńskiego. Było to zaraz po konferencji monachijskiej, na której mocarstwa zachodnie zgodziły się na zajęcie przez III Rzeszę obszarów naszego południowego sąsiada, na których ludność niemiecka przekraczała 50% ogółu ludności (głównie, choć nie tylko, tzw. obszar sudecki). Entuzjazm naszych rodaków, podobnie zresztą jak i Niemców, był ogromny. Wielotysięczne tłumy manifestowały pełne poparcie dla Marszałka Rydza-Śmigłego, premiera Sławoj-Składkowskiego i ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Rok później Stalin i Hitler wymazali nas z mapy Europy.
Podgrzewając patriotyczne nastroje Putin dużo ryzykuje. Budowanie poparcia na narodowych emocjach wymaga ciągłego „dorzucania do patriotycznego pieca”. Zwłaszcza gdy gospodarka stacza się po równi pochyłej i entuzjazm z powodu minionych „sukcesów” powoli słabnie. Jeżeli kolejnych osiągnięć w polityce zagranicznej nie będzie, może się pojawić rozczarowanie, które zagrozi pozycji Władymira Putina. To z kolei może zmusić go do kolejnych działań eskalujących międzynarodowe napięcie. Może w takim razie rzeczywiście jesteśmy następni w kolejce jak przewidywał Lech Kaczyński na wiecu w Tbilisi („dziś Gruzja, jutro Ukraina, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!”)? Może rzeczywiście rozmieszczenie czterech tysiącosobowych batalionów w Polsce i krajach nadbałtyckich zwiększy nasze bezpieczeństwo? Może nasz Wielki Brat zza wielkiej wody rzeczywiście przyjdzie nam z pomocą w razie agresji? Tyle, że żadnej agresji nie będzie, a poparcie amerykańskie już wkrótce może się okazać niebezpiecznym mirażem. W listopadzie czekają nas wybory prezydenckie, a Donald Trump publicznie mówił, że „Putin jest silnym przywódcą i że NATO jest przestarzałe i kosztowne”.
Gdyby Rosjanie rzeczywiście chcieli powielić wypróbowane na terenie Gruzji i Ukrainy metody działania, zagrożone byłyby Łotwa i Estonia. Dlaczego akurat te państwa? Ponieważ tam mieszka rosyjska mniejszość narodowa stanowiąca około 1/4 ogółu ludności tych krajów (w miastach na wschodnich terenach tych krajów stanowi zdecydowaną większość). To najbiedniejsza i najbardziej sfrustrowana część ludności z nostalgią wspominająca czasy Związku Radzieckiego. Co gorsza, od samego początku traktowana była – przy całkowicie biernej postawie instytucji europejskich – jak ludność drugiej kategorii. Wielu mieszkającym tam Rosjanom do dzisiaj odmawia się obywatelstwa tych państw pod pretekstem braku znajomości języka łotewskiego czy estońskiego. Trudno nie zauważyć, że władze tych dwóch państw zrobiły naprawdę wiele, żeby wychować sobie doskonały materiał na prorosyjskich separatystów. Ciekawe w jaki sposób kilka tysięcy żołnierzy NATO i towarzysząca im brygada pancerna będzie zwalczała inspirowane przez Putina powstanie w pełni popierane przez miejscową rosyjskojęzyczną ludność? A może sytuację rozwiążą nasze F-16 albo śmigłowce bojowe, które wkrótce zakupimy? Oczywiście jest jeszcze niezawodna tarcza antyrakietowa w Redzikowie.
W przeciwieństwie do Łotwy i Estonii na Litwie Rosjan jest znacznie mniej (około 5% ogółu ludności). Największą mniejszością narodową w tym kraju są Polacy, a problemy związane z litewską polityką wobec naszych rodaków od lat stanowią nieustające zarzewie napiętych stosunków między naszymi krajami. W Polsce natomiast Rosjan praktycznie nie ma – według spisu powszechnego z 2011 roku jest ich niespełna 10 tysięcy i to rozproszonych po całym kraju. Scenariusz wojny hybrydowej jest więc u nas całkowicie nierealny. Kogo mieliby wspierać rosyjscy „ochotnicy”? Chyba, że ktoś wierzy w agenturalną działalność Komitetu Obrony Demokracji.
Rozmieszczone na zachodzie Polski (okolice Żagania, a nie mitycznego przesmyku suwalskiego, który rzekomo jest najbardziej zapalnym rejonem Europy) tysiącosobowego batalionu w żaden sposób nie zwiększa naszego bezpieczeństwa. Gdyby nawet przyjąć, że Rosjanie chcą nas zaatakować, to przecież te niewielkie oddziały nie będą w stanie ich powstrzymać. Tłumaczenie, że jest to czytelny sygnał dla Putina pokazujący determinację Sojuszu w obronie swoich nowych członków, jest dość wątpliwe. Równie dobrze w Moskwie mogą się pokładać ze śmiechu, że po dwóch latach przygotowań, nieustających dyskusjach i negocjacjach tak potężna organizacja była w stanie wysłać na wschód tak żałosne siły. Może to nawet zachęcać Rosjan do dalszych militarnych prowokacji, ponieważ jak widać z żadnymi poważnymi konsekwencjami liczyć się nie muszą.
W wartość gwarancji bezpieczeństwa Paktu Północnoatlantyckiego nie wierzy też chyba ani minister Antonii Macierewicz. Stąd propozycja wzrostu nakładów na polską armię z 2 do 3 procent PKB, co ma nam „zapewnić skuteczną, samodzielną obronę polskiego terytorium”. W praktyce oznacza to dodatkowe prawie 20 miliardów zł. wydatków na obronę narodową – bez mała tyle, ile kosztować nas będzie corocznie program 500+, prawie dwa razy tyle ile wynoszą w tej chwili długi polskich szpitali, cztery razy więcej niż inwestujemy co roku w naukę. Koncerny zbrojeniowe zacierają ręce. Wojskowi również. Dorośli mężczyźni też lubią zabawki. Tyle, że o wiele bardziej kosztowne i niebezpieczne.
Optymizm, który miał miejsce ćwierć wieku temu, gdy upadł w Europie system komunistyczny, dawno już należy do przeszłości. Współczesny świat niesie nam wiele zagrożeń. Fundamentalizm islamski i związany z nim terroryzm, globalne ocieplenie powodujące anomalie klimatyczne, migracje z biednych krajów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej zalewające bogate kraje Europy i Ameryki. Władymir Władymirowicz nie jest najpoważniejszym problemem na naszej planecie. Może się jednak takim stać. Druga wojna światowa wybuchła, ponieważ chciał tego Hitler. Pierwszej wojny w zasadzie nie chciał nikt. Ale trwające dziesięciolecia pompowanie hurrapatriotycznego bębenka przez dążących do zdobycia popularności polityków państw europejskich spowodowało, że na przełomie lipca i sierpnia 1914 roku nikt nie mógł wykonać kroku w tył. Nie mógł, ponieważ byłoby to całkowicie niezrozumiałe dla jego wyborców. Jesteśmy na najlepszej drodze do powtórzenia błędów naszych przodków sprzed ponad stu lat.
Karol Winiarski