Tr(i)ump(f)
Stało się. Donald Trump zostanie 45 Prezydentem USA. Sensacja? Rok temu, pół roku temu, a nawet jeszcze miesiąc temu nikt się rzeczywiście tego nie spodziewał. Ale już tydzień przed wyborami było to bardzo prawdopodobne, a w przeddzień elekcji w zasadzie przesądzone. Dziwić może jedynie zdziwienie zdziwionych? Minimalna przewaga w sondażach Hilary Clinton w sytuacji oczywistego niedoszacowania notowań jej przeciwnika (części ankietowanym trudno się było przyznać do chęci głosowania na tak kontrowersyjnego kandydata), przesądzało sprawę. Tym bardziej, że w wielu tzw. swings states, które w praktyce przesądzają o wynikach wyborów, kandydat Republikanów dogonił już swoją przeciwniczkę.
Analiza przyczyn zwycięstwa Donalda Trumpa jest i będzie tematem wielu artykułów, a z czasem i prac naukowych. Jedni zwracają uwagę na błędy popełnione przez sztabowców Clinton, którzy zrezygnowali z prowadzenia intensywnej kampanii w stanach zlokalizowanych w tzw. „pasie rdzy” (Michigan, Wisconsin Ohio, Pensylwania), przekonanych, że tak jak w ostatnich latach zagłosują na kandydata Demokratów. Inni na zaangażowanie szefa FBI Jamesa Comeya (Republikanina), który niespodziewanie i bez uzasadnionych podstaw wznowił postępowanie śledcze w sprawie afery mailowej Hilary Clinton (dwa dni przed wyborami uznał, że wszystko jest w porządku). Jeszcze inni na media, które przez wiele miesięcy wiele czasu i miejsca poświęcały na krytykę Trumpa, w rzeczywistości robiąc mu bezpłatną reklamę. Najczęściej jednak za główną przyczynę porażki Hilary Clinton uważa się falę populistycznego buntu przeciw politycznemu establishmentowi Stanów Zjednoczonych.
Trudno nie zauważyć, że w ciągu ostatnich lat wyniki wyborów w wielu krajach zaskakują. Poparcie elektoratu zyskują partie i politycy nie należący do tzw. mainstreamu, którzy dawniej nie mieliby żadnych szans zaistnienia na scenie politycznej. Nie jest to jednak proces o jednakowym wektorze w we wszystkich państwach na świecie. W wielu krajach widać wyraźny zwrot ku nacjonalizmowi i ksenofobii (francuski Front Narodowy, węgierski Jobbik, niemieckie AFD, Norbert Hofer w Austrii czy Geert Wilders w Holandii), ale często poparcie społeczne zyskują ugrupowania mocno, żeby nie powiedzieć skrajnie, lewicowe (grecka Syriza, hiszpańskie Podemos czy Ruch Pięciu Gwiazd Beppe Grillo – chociaż w tym ostatnim przypadku widać ostatnio wyraźną ewolucję na prawo). Niektóre trudno jednoznacznie zakwalifikować – Partia Niepodległości Wielkiej Brytanii bez wątpienia jest konserwatywna i antyemigrancka, ale trudno ją uznać za nacjonalistyczną. Łączy je jedno. Populizm czyli sprzeciw wobec istniejącemu stanowi rzeczy i proste recepty na jego naprawę. A w tychże receptach zawsze jest pokazany wróg, którego unicestwienie rozwiąże wszystkie, a przynajmniej więcej, nękających nas problemów. Tyle, że raz tym wrogiem jest europejska biurokracja, innym razem emigranci (zwłaszcza ostatnio to prawdziwy hit gwarantujący sukces wyborczy), niekiedy wielki kapitał i korporacje, a zdarza się, że zło zlokalizowane jest w konkretnym państwie – najczęściej są to Niemcy, rzadziej Chiny czy USA.
Donald Trump zbudował swoje zwycięstwo wykorzystując skutki jakie globalizacja przyniosła wielu Amerykanom. Największe poparcie otrzymał wśród białych mężczyzn należących do klasy średniej – w USA należeli też do niej dobrze opłacani robotnicy pracujący w wielkich zakładach zlokalizowanych w tych stanach, które od wielu lat pogrążają się w strukturalnym kryzysie. Liberalizacja zasad handlu międzynarodowego, deindustrializacja amerykańskiej gospodarki i robotyzacja procesów produkcyjnych spowodowała spadek dochodów, a niekiedy pauperyzację, dawnych beneficjentów gospodarczej potęgi USA. Na dodatek licznie napływający latynoscy emigranci zajmują miejsca pracy, a godząc się na o wiele niższe stawki obniżają wysokość zarobków innych pracowników. Za kandydatem Republikanów, podobnie jak kilka miesięcy wcześniej za Brexitem, głosowali głównie ludzie starsi, którzy pamiętają dawne czasy, gdy Ameryka była wielka. A Trump do znudzenia powtarzał, że Ameryka wielką znowu będzie.
Nostalgiczne motywy, którymi kierują się tak liczne grupy wyborców, to prawidłowość charakterystyczna dla wielu krajów Europy Zachodniej i Ameryki Płn., która nie występuje w państwach Europy Środkowej. Gdy kraje kapitalistycznego Zachodu przeżywały swoje najlepsze lata, w Polsce i innych tzw. demoludach upadała właśnie gospodarka centralnie sterowana. Trudno wyrażać tęsknotę za tym okresem. Bardziej za to docenia się zmiany, które miały miejsce po upadku systemu komunistycznego i wejściu do UE. Nie dotyczy to oczywiście młodszego pokolenia, które buduje swoje życiowe aspiracje w odniesieniu do zachodnich standardów, a nie smutnej polskiej rzeczywistości lat 80-tych i 90-tych. Rzeczywistości, której po prostu nie pamiętają. Zdziwienie budzi natomiast ich zwrot ku konserwatyzmowi, a nawet nacjonalizmowi, co znacząco odróżnia ich od rówieśników z Zachodu.
Zwycięstwo Donalda Trumpa było dość wyraźne – różnica ponad siedemdziesięciu głosów elektorskich, to w amerykańskich warunkach dość solidna przewaga. Z drugiej jednak strony gdyby wybory odbywały się według „normalnych” europejskich zasad (wygrywa ten, który zdobywa więcej głosów, ewentualnie odbywa się druga tura), to Prezydentem zostałaby Hilary Clinton. Zdecydowanie niższa (o około 5 mln) była też ilość głosów, która w porównaniu z poprzednią elekcją padła w tych wyborach na zwycięzcę. O ostatecznym wyniku zadecydował niższy niż przy wyborach z udziałem Obamy udział Afroamerykanów, którzy nie widzieli w Hilary Clinton „swojego” człowieka. Ale też wielu białych wybrało Trumpa, ponieważ nie chciało głosować na osobę, za którą od lat ciągną się niejasne interesy i która jest klasycznym wytworem amerykańskiego politycznego establishmentu. Kto wie, czy gdyby kandydatem Republikanów był jeden z zawodowych polityków, nie miałby mniejszych szans na wygraną niż skandalista Trump.
Zwyciężyć w wyborach nie jest łatwo. Często jednak o wiele większe problemy pojawią się później. I to właśnie czeka Donalda Trumpa. Łatwo jest obiecywać przywrócenie dawnej wielkości USA. O wiele trudniej to zrealizować. Po pierwsze Prezydent USA ma sporą władzę, ale nie jest to władza absolutna. Jest jeszcze Kongres i Sąd Najwyższy. Mimo, że w obu izbach przewagę mają Republikanie, to wcale nie oznacza to przekształcenia amerykańskiego parlamentu w maszynkę do głosowania jak ma to miejsce w Polsce. Senatorzy i kongresmeni są w o wiele mniejszym stopniu zależni od swoich partyjnych przywódców niż w innych państwach. Z jednej strony musza się liczyć z głosem swoich wyborców, z drugiej sponsorów. Próba naruszenia interesów elit gospodarczych (z których zresztą Trump sam się wywodzi) korzystających z ogromnej ilości przywilejów podatkowych, ma małe szanse powodzenia. Lojalność wobec sponsorów może się okazać ważniejsza niż lojalność wobec swojego Prezydenta. Również Sąd Najwyższy, który wkrótce zostanie zdominowany przez nominatów Republikanów (o ile Demokraci nie odpłacą im pięknym za nadobne – przez wiele miesięcy Senat blokował nominację kandydata wskazanego przez Obamę, a zgoda na kandydata Prezydenta wymaga większości poparcia 2/3 członków izby wyższej Kongresu), nie musi być wcale sojusznikiem nowego gospodarza Białego Domu. Jego członkowie mają bowiem własne poglądy, którymi się kierują przy interpretowaniu zapisów Konstytucji. A te wcale nie muszą być zgodne z działaniami Donalda Trumpa, który do tej pory za konserwatystę raczej nie uchodził.
Po drugie, procesy globalizacyjne są nieodwracalne. Jeżeli ktoś sądzi, że Trump wycofa się z porozumień o wolnym handlu i otoczy USA celnym murem, to jest bardzo naiwnym człowiekiem. Chiny są największym zagranicznym wierzycielem Stanów Zjednoczonych (ponad 1,2 bln dolarów). Jakakolwiek próba uderzenia w chińską gospodarkę spotkałyby się z bolesną ripostą Pekinu i amerykańskich biznesmenów prowadzących rozległe interesy na całym świecie. Trump może sobie pozwolić jedynie na ograniczone działania protekcyjne, które nie zmienią sytuacji amerykańskiej gospodarki.
Po trzecie, zapowiadane wielkie projekty infrastrukturalne wymagałyby ogromnych publicznych pieniędzy, A tych nie ma. Dług publiczny USA przekroczył już 100% PKB. Tegoroczny deficyt budżetowy, mimo niezłej sytuacji gospodarczej, wzrósł do 600 mld dolarów. A przecież Donald Trump obiecywał obniżenie podatków i to dla najlepiej zarabiających. Jeżeli nawet izolacjonistyczna polityka zagraniczna pozwoli na uzyskanie pewnych oszczędności w wydatkach wojskowych, to i tak będą one daleko zbyt małe, aby uratować finanse publiczne największego światowego mocarstwa.
Prezydentura Donalda Trumpa rzeczywiście będzie oznaczała przełom. Nie taki jednak o jakim marzą jego zwolennicy. Niezależnie od tego co zrobi nowy Prezydent, potęga USA stopniowo będzie przechodziła do przeszłości. Imperia nie trwają wiecznie. Byłoby dobrze, gdyby zrozumieli to polscy politycy, od lat upatrujący w amerykańskim protektoracie gwarancję bezpieczeństwa naszego kraju.
Karol Winiarski