Trzecia tura
1 czerwca odbyła się w Polsce druga wyborów prezydenckich. Zwyciężył Karol Nawrocki pokonując Rafała Trzaskowskiego. Różnica prawie 370 tys. głosów była najmniejsza w historii, ale daleka od przedwyborczych przewidywać, że wynik będzie „na żyletki”. Dość szybko okazało się jednak, że odbędzie się „trzecia tura”. Tym razem w głównej roli występują nie wyborcy, a politycy, członkowie Państwowej Komisji Wyborczej oraz sędziowie (zarówno „paleo” jak i „neo”) Sądu Najwyższego. Tym samym podważone zostało zaufanie do kolejnej instytucji demokratycznego państwa prawa – wolnych wyborów.
Do tej pory „trzecia tura” w wyborach prezydenckich miała miejsce tylko w roku 1995. Po zwycięstwie Aleksandra Kwaśniewskiego nad Lechem Wałęsą do Sądu Najwyższego napłynęło prawie 600 tys. protestów, w przytłaczającej większości o tej samej treści. Zasadniczym argumentem był brak wykształcenia wyższego lidera postkomunistycznej lewicy wbrew jego oficjalnym deklaracjom (złośliwi mówili, że ma wyższe, ale od Wałęsy). Protestujący twierdzili, że głosowali na Aleksandra Kwaśniewskiego czego nigdy w życiu by nie zrobili, gdyby wiedzieli, że nie skończył on studiów wyższych. Izba Administracji, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych, która wówczas orzekała o ważności wyborów, większością głosów uznała, że co prawda zarzuty są zasadne, ale nie miało to wpływu na ostateczny wynik wyborów. Sędziowie rozsądnie uznali, że składający protesty kłamią twierdząc, że głosowali na Aleksandra Kwaśniewskiego.
W tym roku protestów było dziesięciokrotnie mniej. W przeciwieństwie do sytuacji sprzed trzydziestu lat, tym razem w grę wchodziły nieprawidłowości, a być może nawet fałszerstwa, przy liczeniu głosów w drugiej turze. Podobieństwem jest natomiast znacząca ilość protestów sporządzona według tego samego wzoru i bez wskazania konkretnych dowodów na zaistniałe błędy. Zdecydowana większość z nich (prawie 50 tysięcy) została sporządzona na podstawie wzoru udostępnionego przez Romana Giertycha, który wykorzystał rzeczywiste pomyłki w niektórych komisjach do sformułowania spiskowej teorii o sfałszowanych wyborach. Od razu znalazł poparcie najzagorzalszych przeciwników Prawa i Sprawiedliwości, a także wielu takich, którzy nie chcą się pogodzić z trzecią kolejną porażką kandydata Platformy Obywatelskiej. I jedni, i drudzy są całkowicie odporni na fakty i stanowią lustrzane odbicie najbardziej fanatycznych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. Gdyby choć w części ich zarzuty były prawdziwe, to mielibyśmy pierwszy w historii przypadek sfałszowania wyborów przez opozycję.
Wzmożenie najzagorzalszych zwolenników Rafała Trzaskowskiego spotkało się początkowo z chłodną reakcją Donalda Tuska, który starał się uspokoić nastroje. Dość szybko jednak nastąpiła zmiana stanowiska premiera. Nigdy co prawda bezpośrednio nie zakwestionował zwycięstwa Karola Nawrockiego, ale jego wypowiedzi jednoznacznie stawiały pod znakiem zapytania ostateczny wynik wyborów. Bardzo prawdopodobne, że lider Platformy Obywatelskiej uznał zamieszanie za doskonały sposób na odwrócenie uwagi wyborców Koalicji Obywatelskiej od kwestii odpowiedzialności za przegrane wybory, w których Rafał Trzaskowski wydawał się murowanym faworytem. A jednym z winnych jest sam Donald Tusk, który swoimi wypowiedziami między pierwszą a drugą turą zrobił wiele, żeby zwiększyć poparcie dla Karola Nawrockiego. Skoro jednak tak naprawdę Trzaskowski wygrał, to o żadnej odpowiedzialności mowy być nie może.
Po kilku dniach Donald Tusk dokonał kolejnej wolty. Wypowiedź Romana Giertycha o przejęciu komisji wyborczych „w większości przez ludzi typu pana Olszańskiego, jakichś braci kamraci, którzy się zbierali w jakichś grupkach”, ostatecznie skompromitowało całą narrację. Oznaczałoby to bowiem, że po półtora roku rządów obecnej koalicji, władze zupełnie nie kontrolują sytuacji i nie są w stanie zapobiec zorganizowanej akcji fałszowania wyborów. Brednie opowiadane przez Romana Giertycha otrzeźwiły co bardziej rozsądnych (niewielu ich zostało) polityków Koalicji Obywatelskiej. Zdecydowanie też przeciw sugestiom o możliwości wygrania wyborów przez Rafała Trzaskowskiego opowiedzieli się pozostali koalicjanci. Zarówno politycy Nowej Lewicy, Polski 2050 i Polskiego Stronnictwa Ludowego dość zdecydowanie potępili fantasmagorie byłego lidera Ligi Polskich Rodzin i kilku innych polityków PO, którzy w ostatnich latach stracili poczucie rzeczywistości. Donald Tusk zrozumiał, że dalsze podążanie w tym kierunku jedynie go ośmieszy. Stąd kolejna zmiana stanowiska.
Sprawa ważności wyborów pogłębiła autokompromitację Adama Bodnara. Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny najpierw nie podejmował żadnych działań mimo pojawiających się informacji o ewidentnych pomyłkach/fałszerstwach w kilkunastu (na ponad 32 tysiące) komisjach, a następnie zagrożony rekonstrukcją, przeszedł do ofensywy. Poza całkowicie zrozumiałym wszczęciem śledztw w sprawie stwierdzonych naruszeń, Adam Bodnar postanowił iść po bandzie. W swoim pierwszym wniosku do Sądu Najwyższego zażądał sprawdzenia wyników w 1472 komisjach wyborczych, które wskazał w swojej analizie dr Krzysztof Kontek (10 innych znalazło się wśród 13 już sprawdzanych). Ten były pracownik SGH nie mający do tej pory nic wspólnego z zagadnieniami wyborczymi wywołał entuzjazm osób, które nie mogą się pogodzić z wygraną Karola Nawrockiego. Jego analiza została jednak szybko poddana totalnej krytyce ze strony specjalistów (Jarosław Flis, Dominik Batorski, Piotr Szulc) i to zarówno pod względem przyjętej metodologii, jak i co najważniejsze obiektywizmu. Okazało się bowiem, że Krzysztof Kontek doszukał się anomalii jedynie w tych komisjach, w których jego zdaniem Rafał Trzaskowski powinien mieć lepsze wyniki, całkowicie pomijając te przypadki, w których było dokładnie odwrotnie. Przykładowo kandydat KO rzeczywiście dostał mniej głosów niż w pierwszej turze w 130 komisjach (głównie w małych, zamkniętych obwodach), ale w przypadku jego przeciwnika takich komisji było 114. Gdy Adam Bodnar zorientował się, że opierając się na pseudoanalizie doktora Kontka całkowicie się ośmiesza, zlecił dwa badania (dr Jacka Hamana i dr Andrzeja Torója – obaj to obecni pracownicy SGH), które przyniosły zupełnie inne wyniki. W konsekwencji zmienił swoje żądanie i zamiast 1472 komisji chciał zbadania wyników jedynie w 296 przypadkach, a po odmowie SN powołał własny zespół prokuratorów, który ma przeanalizować wskazane komisje.
Ciąg dalszy autokompromitacji Adama Bodnara nastąpił w czasie posiedzenia Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, która jest przez rządzących nieuznawana. Powodem są wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, w których kwestionuje się niezawisłość sędziów wchodzących w skład tej izby (sędziowie dwóch wspomnianych trybunałów są powoływani z sposób znacznie bardziej upolityczniony, ale nie ma organu sądowego, który mógłby to ocenić). Tymczasem Adam Bodnar nie dość, że pojawił się na posiedzeniu nieuznawanej przez siebie izby i zwracał się do jej członków tak jakby byli legalnymi sędziami, to jeszcze składał wnioski, które oczywiście zostały odrzucone. Argumenty, które przedstawiał, aby uzasadnić swoje stanowisko, mało kogo przekonały.
Konsekwencją nie wykazał się też Marszałek Sejmu Szymon Hołownia. Z jednej strony od początku jednoznacznie odrzucał wszelkie pomysły zgłaszane przez tzw. autorytety prawne (prof. Andrzej Zoll, prof. Marek Safjan) uzasadniające możliwość odłożenia zaprzysiężenia Karola Nawrockiego i w konsekwencji tymczasowe przejęcie uprawnień prezydenckich przez Marszałka Sejmu, co w praktyce doprowadziłoby do wojny domowej. Z drugiej, kwestionując legalność Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, z zupełnie niezrozumiałych powodów czekał na jej orzeczenie, aby zapowiedzieć zwołanie Zgromadzenia Narodowego. Trudno znaleźć tu jakąkolwiek logikę. Ale równie trudno zrozumieć powody, które skłoniły Szymona Hołownię do nocnego spotkania z Jarosławem Kaczyńskim w mieszkaniu Adama Bielana. W dość powszechnej ocenie jest jednym z najlepszych, a być może i najlepszym Marszałkiem Sejmu w dziejach III RP. Ale to jeszcze nie powód, żeby łamać zawartą niespełna dwa lata temu umowę i starać się za wszelką cenę utrzymać zajmowane stanowisko. Nawet kosztem nielojalności wobec koalicjantów.
Wydarzenia, którymi jesteśmy świadkami pokazują instrumentalne traktowanie wyborów, które stanowią fundament demokracji przedstawicielskiej. Wybory są ważne tylko wtedy, gdy wygrywają nasi. Gdy zwycięzcą jest ktoś inny, to z pewnością zostały one sfałszowane. Takie podejście prezentowali politycy Prawa i Sprawiedliwości, gdy wybory wygrywała Platforma Obywatelska. Takie samo stanowisko prezentują najbardziej radykalni działacze PO, gdy zwycięzcą okazuje się PiS. Opowieści o fundamentalnym znaczeniu demokracji przeznaczone są dla wyborców, którzy święcie wierzą, że chodzi o wartości. W rzeczywistości chodzi o wartości, ale czysto materialne. Pieniądze.
Karol Winiarski