Unijne pułapki
Ze wszystkich przeprowadzanych w naszym kraju sondaży od wielu lat wynika, że Polacy są zadowoleni z przynależności do Unii Europejskiej i popierają dalsze członkostwo Polski w tej organizacji. Jednym z powodów naszej „miłości” do integracji europejskiej z pewnością jest historyczna pamięć naszych rodaków. W kryzysowych latach 80-tych i czasach bolesnej transformacji następnego dziesięciolecia, wspólnota europejska wydawała się nieosiągalnym rajem. Potwierdza to stosunkowo najmniejsze poparcie dla UE wśród najmłodszych Polaków, którzy wchodzili w dorosłość po akcesji Polski do tej organizacji. Silne nastroje patriotyczne (czy też nacjonalistyczne – różnica wbrew pozorom nie zawsze jest możliwa do określenia i zależy od poglądów oceniającego) oraz naturalny brak możliwości porównania z okresem, gdy Polska była poza europejską wspólnotą, powodują, że korzyści wynikające dla naszego kraju i samych obywateli z przynależności do UE nie zawsze są dla nich widoczne. Taka postawa zdecydowanie kontrastuje z poglądami młodych obywateli państw „starej” unii nastawionych o wiele bardziej euroentuzjastycznie, niż ich rodzice czy dziadkowie, którzy z kolei negatywnie zaczęli oceniać europejską wspólnotę po jej rozszerzeniu o kraje Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej.
Drugim powodem wielkiej miłości Polaków do UE są pieniądze, które szerokim strumieniem płyną do Polski od czasu naszej akcesji. Dzięki nim budowane są autostrady i drogi szybkiego ruchu, modernizowane linii kolejowe, a nawet odnawiane zabytki, w tym także te należące do kościołów i związków wyznaniowych. Wpływ funduszy unijnych na rozwój cywilizacyjny widoczny jest szczególnie w przypadku jednostek samorządu terytorialnego. Zdecydowana większość poważniejszych inwestycji infrastrukturalnych od kilkunastu lat realizowana jest przy wsparciu dotacji płynących z Brukseli. Część z nich nigdy by zresztą nie powstała. Ale właśnie w samorządach terytorialnych pod pozornym blaskiem spektakularnych nieraz osiągnięć inwestycyjnych kryją się negatywne konsekwencje strumienia unijnych dotacji wpływających do kas gmin, powiatów i województw. Ich skutki będziemy odczuwali jeszcze długo po tym, gdy złota brukselska manna będzie już tylko wspomnieniem.
Pieniądze unijne to dla wielu samorządów duże, niekiedy nawet ogromne pieniądze. Może w porównaniu z ich ogólnymi wydatkami budżetowymi nie robią jeszcze tak wielkiego wrażenia, ale biorąc pod uwagę, że są to w przeważającej większości środki finansujące wydatki majątkowe, widać ich dominujące znaczenie dla wszelkich komunalnych inwestycji. Bardzo często znacznie przekraczają one kwoty, które samorządy są w stanie przeznaczyć corocznie na te cele z własnych budżetów. Grozi to swoistym uzależnieniem rozwoju samorządów od unijnego wsparcia. A pieniądze z Brukseli w takiej wysokości nie będą płynęły zawsze. Kolejna perspektywa finansowa na lata 2021-2028 przyniesie prawdopodobnie znaczące zmniejszenie ilości pieniędzy, które będziemy mieli do dyspozycji. I to nawet nie dlatego, że obecna polityka naszego rządu utrudni negocjacje nad polskim udziałem w podziale brukselskiego tortu. Wyjście Wielkiej Brytanii z UE spowoduje, że corocznie do unijnej kasy nie wpłynie kilkanaście miliardów euro (po odliczeniu pieniędzy, które wracają do tego kraju – około 10 mld euro czyli prawie 40 mld zł). Mimo poprawiającej się sytuacji gospodarczej, jest wielce prawdopodobne, że najbogatsze państwa członkowskie (płatnicy netto) pod presją własnych wyborców będą chciały ograniczyć wysokość swoich wpłat do unijnego budżetu. Zmienić się też może struktura unijnych wydatków. Do tej pory najwięcej środków pochłaniały programy polityki rolnej i polityki spójności. W obu przypadkach to nasz kraj był jednym z ich największych beneficjentów. Przesunięcie części tych środków na innowacyjność, badania naukowe i np. odnawialne źródła energii, uderzyłoby głównie w państwa naszego regionu, a zwłaszcza w Polskę. Tu zresztą paradoksalnie Brexit może być dla nas korzystny, gdyż to właśnie Brytyjczycy najbardziej naciskali na zmianę unijnych preferencji wydatkowych.
Każda inwestycja realizowana z udziałem środków unijnych wymaga wkładu własnego. Najczęściej samorządy nie są w stanie przeznaczyć na ten cel bieżących wpływów budżetowych, które wydawane są na sfinansowanie wydatków bieżących lub drobniejszych wydatków majątkowych. W konsekwencji zmuszone są zaciągać kolejne kredyty lub emitować obligacje, które na kilka, a nawet kilkanaście lat (w skrajnych przypadkach nawet ponad dwadzieścia) ograniczają ich zdolność kredytową. Zależność między zaciąganiem zobowiązań finansowych, a napływem środków unijnych najlepiej widać analizując stan finansów samorządowych w poprzednim roku. Zakończenie w roku 2015 możliwości wykorzystywania pieniędzy unijnych z poprzedniej perspektywy finansowej (wszystkie inwestycje musiały być rozliczone w ciągu dwóch lat od jej formalnego zakończenia) i brak środków z nowej perspektywy, doprowadziły do prawdziwego „cudu budżetowego”. Jednostki samorządu terytorialnego po raz pierwszy od wielu lat uzyskały nadwyżkę budżetową (łącznie 7,6 mld zł) i ograniczyły wysokość swojego zadłużenia (o 2,6 mld zł). Stało się to oczywiście kosztem radykalnego zmniejszenia komunalnych inwestycji publicznych. To oznacza, że po ostatecznym, a nie czasowym, osłabnięciu strumienia unijnych pieniędzy, wiele polskich miast czeka stagnacja inwestycyjna albo drastyczne oszczędności w finansowaniu zadań bieżących.
Zadłużanie, którego celem jest współfinansowanie realizacji ważnych inwestycji publicznych samo w sobie nie jest czymś złym. Lepiej z pożyczonych pieniędzy pokryć 15% wartości inwestycji (maksymalne dofinansowanie to 85%) niż 100% z zaoszczędzonych własnych. Tyle, że nie zawsze są to inwestycje najważniejsze i najpilniejsze. Realizuje się to, na co UE daje pieniądze. Na dodatek do końca nie wiemy na co, kiedy i w jakiej wysokości dostaniemy dofinansowanie. Konkursy ogłaszane są często w ostatniej chwili. Ta sytuacja zabiła w polskich samorządach odpowiedzialne i długofalowe planowanie inwestycyjne polegające na zhierarchizowaniu potrzeb, określeniu wartości poszczególnych inwestycji, przeanalizowaniu własnych możliwości finansowych i opracowaniu na tych podstawach wieloletniego planu rozwoju. W obecnej sytuacji realizowane są inwestycje, które być może mogłyby jeszcze poczekać (niektóre w ogóle nie były realizowane), ale za kilka lat mogą już nie dostać dofinansowania. Z drugiej strony wstrzymywane są przedsięwzięcia niecierpiące zwłoki – być może za jakiś czas będzie można na nie otrzymać dotacje i tym samym zaoszczędzić kilka czy nawet kilkanaście milionów zł. Na dodatek czas od ogłoszenia konkursu do złożenia wniosku nierzadko jest zbyt krótki, żeby przygotować wszystkie potrzebne dokumenty. Dlatego trzeba je mieć w zapasie. Stąd konieczność wydatkowania niekiedy znaczących środków finansowych na przygotowanie projektów inwestycyjnych, uzyskania dla nich decyzji środowiskowych czy opracowania ich studium wykonalności. A robi się to z pełną świadomością, że być może dokumenty te nie zostaną wykorzystane, a planowane inwestycje nigdy nie powstaną. W ten sposób co roku marnotrawi się w polskich samorządach dziesiątki, a może i setki milionów złotych.
Zmienny strumień pieniędzy unijnych powoduje olbrzymie komplikacje na rynku budowlanym. W okresie wzmożonego ich napływu trudno znaleźć wykonawców niektórych inwestycji. Rosną też ceny, których żądają oferenci. Gdy jeszcze nałoży się to na dobra koniunktura gospodarcza i pogłębiający się deficyt pracowników (od kilku lat co roku więcej Polaków przechodzi w wiek poprodukcyjny niż wchodzi w wiek produkcyjny, co jest zresztą jednym z zasadniczych powodów zmniejszającego się bezrobocia), to zaczynają się poważne problemy. Wszystko wskazuje, że właśnie z apogeum takiej sytuacji będziemy mieli do czynienia za rok lub dwa. Pierwsze symptomy są widoczne już teraz – w przeciwieństwie do roku poprzedniego, ceny ofertowe przekraczają wartość kosztorysową, a część przetargów kończy się brakiem wyłonienia wykonawcy (z powodu braku chętnych albo zbyt wysokich cen oferowanych przez startujących w przetargu). Gdy strumień środków unijnych, a tym samym i wielkość inwestycji maleje, te same firmy ograniczają zatrudnienie i starają się przetrwać na rynku obniżając ceny swoich ofert przetargowych czasami do granic opłacalności. Gdy po pewnym czasie ceny materiałów budowlanych i płace wzrosną, okazuje się, że granice te zostają przekroczone.
Proces rozdziału środków unijnych wygenerował rozrost biurokracji. Nie tylko w Brukseli. Także w Polsce, i to zarówno na szczeblu centralnym jak i lokalnym. Dotacje unijne najpierw trzeba podzielić pomiędzy ministerstwa i samorządy, przydzielić do poszczególnych programów, opracować zasady ich rozdziału, potem ogłosić i rozstrzygnąć konkursy, a na końcu rozliczyć wydatkowane środki. W międzyczasie dokonywane są jeszcze przesunięcia w ramach poszczególnych programów, zwiększane są kwoty dofinansowania, następuje modyfikacja już realizowanych inwestycji. Po drugiej stronie potrzebni są ludzie, którzy napiszą wniosek o dofinansowanie inwestycji, a potem będą czuwali nad prawidłową jej realizacją i rozliczeniem. Do niektórych z tych czynności – zwłaszcza przygotowania wniosków – wynajmuje się firmy zewnętrzne. To kolejne trudne do policzenia koszty, które obciążają budżety samorządowe, a nie przynoszą żadnych widocznych korzyści. Oczywiście poza osobami, które te tony papierów (czy raczej terabajty informacji) produkują.
Unia finansuje inwestycje. Ale nie pokrywa kosztów eksploatacji wybudowanych obiektów. A te często sięgają milionów złotych rocznie. Na dodatek dofinansowanie unijne ogranicza możliwość ich komercyjnego wykorzystywania. Często zresztą okazuje się, że wybudowany obiekt nigdy nie będzie na siebie zarabiał, co nie zawsze bierze się pod uwagę, gdy pojawia się możliwość uzyskania ogromnych „darmowych” pieniędzy. Grzech nie brać, gdy dają. Dopiero potem zaczynają się gorączkowe poszukiwania sposobów wykorzystania wybudowanego obiektu. I ograniczania kosztów jego funkcjonowania. A gdy za jakiś czas pojawi się konieczność odnowienia lub modernizacji starzejącego się obiektu, trzeba to będzie zrobić wyłącznie przy użyciu własnych środków.
Podział środków unijnych często daleki jest od pełnej transparentności. Zwykle przydzielane są one w procedurach konkursowych. Obiektywizm członków komisji jest sprawą dyskusyjną. Ale prawdziwe cuda zdarzają się, gdy dochodzi do rozdziału pieniędzy pomiędzy projekty z listy rezerwowej. Tak się zdarza, gdy po rozstrzygnięciu przetargów koszty realizacji inwestycji, na które przydzielono środki w ramach procedury konkursowej okazały się niższe od zakładanych, albo nastąpiło przesunięcie środków z innych zadań. Myliłby się ten, kto myśli, że w takiej sytuacji pieniądze dostają projekty znajdujące się na kolejnych pozycjach listy rezerwowej. Decyzje podejmowane są przez zarząd województwa, który kieruje się innymi, najczęściej bardzo wątpliwymi, kryteriami. Czasami nawet dofinansowanie dostają zadania, które zostały już dawno zakończone (samorządy zrealizowały je z własnych środków). W praktyce okazuje się, że największe szanse na unijne wsparcie mają samorządy, w których rządzą koledzy, i to nie tylko partyjni, osób decydujących o rozdziale środków. Kilka miesięcy temu na sesji sosnowieckiej Rady Miasta rozgorzał spór dotyczący zasług w uzyskaniu znacznie większej kwoty dofinansowania kluczowej z punktu widzenia naszego miasta inwestycji – budowy bezkolizyjnego skrzyżowania drogi krajowej nr 94 z ulicą Długosza (obok Makro). Radni Prawa i Sprawiedliwości twierdzili, że stało się tak dzięki interwencji poseł Ewy Malik w jednym z ministerstw. Prezydent Arkadiusz Chęciński przypisując zasługę urzędnikom miejskim „bronił” obecny rząd przed tak niecnymi insynuacjami. W ten sposób zgodnie z obowiązującym prawem rozkwitają patologie niszczące polskie życie publiczne.
Korzyści wynikające z przynależności Polski do UE są trudne do przecenienia. Ale nie dotyczą one wyłącznie kwestii finansowych, które oprócz oczywistych pozytywnych efektów, przynoszą również fatalne konsekwencje. Obecnie nie zawsze są one widoczne, ale w dłuższej perspektywie wyjdą na jaw. Nie oznacza to oczywiście, że powinniśmy z unijnego wsparcia zrezygnować. Warto jednak pomyśleć nad zmianą sposobu rozdziału tych środków, chociaż niestety nie wszystko zależy od polskich władz. Określenie rodzaju inwestycji, które mogą być sfinansowane i podział środków unijnych według ściśle określonych kryteriów (liczba mieszkańców, powierzchnia, zamożność) pomiędzy poszczególne jednostki samorządu terytorialnego, wyeliminowałyby znaczną część negatywnych konsekwencji dotychczasowego zbiurokratyzowanego i mało obiektywnego procesu ich rozdziału. Znając z kilkuletnim wyprzedzeniem ilość pieniędzy, które co roku będą do wykorzystania i wiedząc, które zadania mogą być współfinansowane, władze samorządowe mogłyby realizować odpowiedzialną i zrównoważoną politykę inwestycyjną. To ważne nie tylko z punktu widzenia przyszłego funkcjonowania samorządu terytorialnego, ale także w kontekście poparcia Polaków dla naszego członkostwa w UE. Wbrew pozorom oparte jest ono na bardzo kruchych podstawach. Gdy powoli zacznie odchodzić pokolenie, które dorastało w okresie PRL-u i pierwszych lat III RP, a bezpośrednie korzyści finansowe staną się mniej oczywiste niż to jest w chwili obecnej, może się okazać, że liczba zwolenników unii stopnieje równie szybko jak kwietniowy śnieg. Widać to chociażby po ilości zwolenników wprowadzenia w Polsce wspólnej waluty, która w pierwszych latach naszego członkostwa zdecydowanie przewyższała przeciwników. Wystarczył jednak kryzys finansowy, a opinia Polaków w tej sprawie uległa radykalnej zmianie. Tymczasem UE to nie tylko szansa na szybszy rozwój, ale też większa gwarancja zachowania pokoju w Europie, utrzymania demokratycznych rozwiązań ustrojowych i przestrzegania praw człowieka. Czyli po prostu wolności, którą niestety docenia się głównie wówczas, gdy jest jedynie wspomnieniem.
Karol Winiarski