Walka o media (publiczne)
Wypowiedź redaktora Jacka Żakowskiego o konieczności uwzględnienia poglądów i oczekiwań osób głosujących na Zjednoczoną Prawicę na spotkaniu poświęconym przyszłości mediów publicznych wzbudziła ogromne poruszenie nie tylko w dziennikarskim świecie. Oburzenie wyrazili przede wszystkim dziennikarze z dotychczasowych mediów opozycyjnych (w tym koledzy redaktora z radia tok.fm) oraz eksperci współpracujący z nową władzą. Z pewnością sposób sformułowania swojego przekonania, a zwłaszcza podany przykład, nie był zbyt udany (sam zresztą przyznał, że osobiście nie popiera podanej przez siebie propozycji oddania telewizyjnej dwójki Prawu i Sprawiedliwości), ale totalna krytyka redaktora Żakowskiego może świadczyć o czymś o wiele poważniejszym – triumfalizmu i braku chęci zasypywania głębokich podziałów, które dzielą nasze społeczeństwo.
Od samego początku transformacji, media publiczne traktowane były jako niesłychanie ważne narzędzie sprawowania władzy. Zaraz po utworzeniu rządu przez Tadeusza Mazowieckiego wymienione zostało kierownictwo Komitetu do spraw Radia i Telewizji (potocznie nazywanego Radiokomitetem) – instytucji, która zarządzała w PRL-u publicznymi mediami. Wówczas było to jak najbardziej oczywiste działanie, ponieważ prawie cały aparat propagandowy znajdował się w rękach odchodzących w polityczny niebyt komunistów, a niedawna opozycja dysponowała zaledwie kilkoma tytułami prasowymi. Co więcej, nie działały żadne prywatne rozgłośnie radiowe (poza polskojęzycznymi sekcjami mediów zachodnich nadającymi zza granicy), ani tym bardziej telewizyjne. Przejęcie mediów publicznych przez nowe władze było więc w pełni zrozumiałe, a symbolicznym zwieńczeniem tego procesu było zastąpienie „Dziennika Telewizyjnego” „Wiadomościami”.
Wojna na górze podzieliła obóz solidarnościowy, a obiektem sporów stała się również Telewizja Polska, którą nie bez słuszności oskarżano o sprzyjanie Tadeuszowi Mazowieckiemu. Dopiero pod koniec 1992 roku udało się uchwalić nowa ustawę, która powołała do życia Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Poza przydzielaniem koncesji stacjom prywatnym, co miało wyeliminować anarchię panującą na rynku prywatnych nadawców (ilość częstotliwości analogowych była wówczas bardzo ograniczona, a cyfrowego nadawania jeszcze długo nie było), nowa instytucja miała także wybierać władze publicznego radia i publicznej telewizji. Pierwszy skład dziewięcioosobowej rady wybieranej przez Sejm (4), Prezydenta (3) i Senat (2), był niesłychanie pluralistyczny. Przyjęto też zasadę, że co dwa lata wymieniana będzie 1/3 część składu rady. Nie wyeliminowało to oczywiście zażartych sporów, czego symbolem stało się usunięcie przez Prezydenta Lecha Wałęsę z funkcji Przewodniczącego KRRiT (niezgodnie z Konstytucją, co potem stwierdził Trybunał Konstytucyjny) Marka Markiewicza, po tym jak koncesję na ogólnopolską prywatną telewizję dostał Polsat, a nie koncern promowany przez naszego ówczesnego prezydenta. Inna sprawa, że kilka lat później Marek Markiewicz dostał w Polsacie swój program – wdzięczność Zygmunta Solorza jest jak widać dozgonna.
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji od samego początku miała być instytucją upolitycznioną (w końcu to politycy wybierali jej skład), ale pluralistyczną. Los (a w zasadzie wyborcy) chciał, że kolejne wybory wygrywały w Polsce siły postkomunistyczne – Sojusz Lewicy Demokratycznej i Polskie Stronnictwo Ludowe. Dzięki temu udało im się zdobyć przewagę w KRRiT i podzielić wpływami w mediach publicznych – PSL dostało radio, a SLD zatrzymało telewizję. Stabilnym układem zachwiała dopiero afera Rywina, w której czołową rolę odgrywali Włodzimierz Czarzasty – sekretarz KRRiT oraz Robert Kwiatkowski – prezes Telewizji Polskiej. Ostateczny jednak upadek wpływów postkomunistycznych przyniosły wybory prezydenckie i parlamentarne w roku 2005.
Zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości oraz Lecha Kaczyńskiego bardzo szybko zaowocowało przejęciem przez nową władzę publicznych mediów. Udało się to zrobić dzięki nowej ustawie, która wygasiła kadencje dotychczasowych członków KRRiT, co zresztą rok później zostało uznane za niezgodne z Konstytucją. Jednocześnie jednak Trybunał Konstytucyjny podkreślił, że nie oznacza to przywrócenia na swoje funkcje członków poprzedniej KRRiT, co po raz kolejny ośmieszało system sądownictwa konstytucyjnego w naszym kraju – skoro można bezkarnie łamać Konstytucję osiągając zaplanowane cele, to po co się ograniczać? Co ciekawe, ten skok na media został dokonany wspólnymi siłami Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej, chociaż to właśnie należący do Platformy Obywatelskiej Jan Dworak, został w okresie upadku rządu Leszka Millera powołany na Prezesa Telewizji przez chwytających się brzytwy SLD-owskich członków KRRiT. Jak się wkrótce okazało, był to samobójczy strzał niedoszłego koalicjanta partii Jarosława Kaczyńskiego. Nowy, pięcioosobowy skład KRRiT, został bowiem wybrany wspólnie przez Prawo i Sprawiedliwość, Ligę Polskich Rodzin oraz Samoobronę, a prezesem TVP został Bronisław Wildstein. W taki oto sposób „genialne” decyzje Donalda Tuska doprowadziły do wyeliminowania Platformy z mediów publicznych na kilka lat.
Rozpad rządzącej koalicji i utrata władzy przez Prawo i Sprawiedliwość doprowadziły do kilkuletniego chaosu w mediach publicznych, co w jakimś sensie paradoksalnie oznaczało okres ich największej niezależności od wpływów politycznych (przynajmniej rządzącej partii). Dopiero kolejna zmiana ustawy o radiofonii i telewizji, której wejście w życie było możliwe po wygraniu wyborów prezydenckich przez Bronisława Komorowskiego, przywróciła „normalność” – kontrolę rządzących nad mediami publicznymi. Prezesem TVP został wieloletni polityk Unii Wolności Juliusz Braun.
Zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy w 2015 roku było kolejnym przykładem braku jakiegokolwiek związku miedzy kontrolowaniem mediów publicznych a wynikami wyborów – Prawo i Sprawiedliwość nie było ich ulubieńcem. Mimo tego zwycięzcy postanowili dokonać szybkiego przejęcia Polskiego Radia i Telewizji Polskiej, przy czym oczywiście chodziło głównie o programy informacyjne. Nie chcieli nawet czekać kilku miesięcy do czasu zakończenia kadencji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, co umożliwiłoby dokonanie zmian w kierownictwach mediów publicznych w sposób całkowicie zgodny z prawem. Zamiast tego najpierw przekazano prawo wyboru władz spółek medialnych ministrowi skarbu, a kilka miesięcy została do tego uprawniona powołana właśnie do życia Rada Mediów Narodowych – kuriozalny w swoim kształcie twór, do którego Sejm wybiera trzech członków, a pozostałych dwóch Prezydent spośród kandydatów przedstawionych przez największe kluby opozycyjne. Miało to zapewnić większość rządzącym przy pozornym respektowaniu praw mniejszości parlamentarnej. Absurd tego rozwiązania widać dzisiaj, gdy układ sił uległ odwróceniu, a wybrana rok temu po raz kolejny Rada Mediów Narodowych ma jeszcze funkcjonować przez prawie pięć lat. Ta zmiana pozbawiającą konstytucyjny organ jakim jest KRRiT wpływu na dobór władz publicznych mediów została uznana za niekonstytucyjną przez Trybunał Konstytucyjny w 2016 roku, co oczywiście niczego nie zmieniło w tej sprawie. Inna sprawa, że przepisy Konstytucji nic nie mówią na temat uprawnień KRRiT, a zapis o realizowaniu „interesu publicznego w radiofonii i telewizji” można rozumieć bardzo różnie. Jak zawsze konstytucyjność czy też niekonstytucyjność wprowadzanych rozwiązań zależy wyłącznie od osobistych poglądów sędziów. A w niektórych przypadkach ich mocodawców i „dobroczyńców” (pensja sędziego TK to obecnie 27 tys. zł miesięcznie – w sumie przez 9 lat prawie 3 mln zł.).
Polskim mediom publicznym zawsze daleko było do wzorcowej BBC. To jednak co działo się w ciągu ostatnich lat w programach informacyjnych, przebiło nawet czasy PRL-u. W czasach Gomułki telewizja była siermiężna i nudna, a przekaz propagandowy prymitywny – zwłaszcza w końcowym okresie jego rządów, gdy miała miejsce antysemicka nagonka i protesty studentów. Za Gierka, gdy władzę nad telewizją objął sosnowiczanin Maciej Szczepański, dominowała propaganda sukcesu. O opozycji nie mówiono, ponieważ oficjalnie jej nie było (co zresztą przez długi czas nie odbiegało daleko od prawdy). Inaczej było już w latach 80-tych. Opozycji nie dało się ignorować, a więc trzeba było ją zohydzić. Jednocześnie jednak nie dało się też ukryć permanentnego kryzysu gospodarczego – propaganda sukcesu należała do przeszłości. Teraz jednak mieliśmy do czynienia z połączeniem wszystkich tych patologii – bezwstydna propaganda sukcesu połączona z prymitywnymi i nieustającymi atakami na opozycję, a zwłaszcza Donalda Tuska. Maciej Szczepański byłby dumny ze swoich następców – uczniowie przerośli mistrza.
W wyborach parlamentarnych w 2019 roku i prezydenckich rok później media publiczne (a w zasadzie rządowe) odegrały sporą rolę w kolejnych zwycięstwach obozu Zjednoczonej Prawicy. Czy decydującą? Tego się nigdy nie dowiemy, ale można mieć co do tego poważne wątpliwości. Przecież ani w 2007 roku, ani w ostatnich wyborach parlamentarnych, nie zapewniły rządzącym kolejnego sukcesu. Niestety, wydaje się, że wielu polityków opozycji święcie w to wierzy. Stąd też przekonanie Marcina Kierwińskiego, że wystarczy odebrać ludziom Kaczyńskiego media publiczne, a poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości spadnie do 10% (nawet wyraźnie sympatyzująca z Platformą Obywatelską redaktor Karolina Lewicka wyśmiała sekretarza generalnego PO). Jeżeli ktoś tak bardzo wierzy w polityczną siłę propagandowych przekazów TVP, to znaczy, że będzie chciał ją przejąć i wykorzystać dla swoich celów. A to może oznaczać jedynie odwrócenie o 180 stopni narracji, z którą do tej pory mieliśmy do czynienia. Zmiana biegunów, nie oznacza jednak w żadnym razie zmiany jakości medialnego przekazu.
Pomijając sposób w jaki nowa władza chce zmienić organy kierownicze mediów publicznych, to o wiele ważniejszą kwestią jest pytanie o ich docelowy kształt. Ani w trakcie kampanii wyborczej, ani w okresie mijających właśnie dwóch miesięcy, które upłynęły od czasu wyborców, nie usłyszeliśmy od polityków opozycji jak sobie wyobrażają nowy kształt mediów publicznych i źródła ich finansowania. Co więcej, coraz częściej pojawiały się głosy, że może na zmniejszonym poziomie, ale jednak budżet państwa powinien dopłacać do działającej jakby niebyło w rynkowym otoczeniu stacji. A przecież gdy Prawo i Sprawiedliwość topiło kolejne miliardy w swojej propagandowej maszynce, to oburzenie polityków opozycji nie miało granic. Czyżby więc po raz kolejny punkt widzenia zależał od punktu siedzenia?
Być może zresztą problem jest o wiele poważniejszy niż się wydaje. Być może w ogóle niezależne, obiektywne media publiczne w Polsce nie mogą funkcjonować. Być może, niezależnie od tego kto będzie rządził, zawsze będą one sprzyjały obecnej władzy. Skoro przez trzydzieści lat nie udało się stworzyć modelu funkcjonującego podobnie do BBC, to dlaczego miałoby to się stać teraz? Polaryzacja nie dotyczy przecież wyłącznie polityków. Dotyczy całego społeczeństwa. Także środowiska dziennikarskiego i naukowego. A to oznacza, że próba zaangażowania w proces wyboru władz mediów publicznych tych z pozoru pozapolitycznych środowisk nie doprowadziłaby do osiągnięcia zamierzonego celu. W najlepszym razie udałoby się stworzyć pluralistyczne, ale też nieustannie skonfliktowane wewnętrznie ze sobą, organy, w których odtwarzany byłby aktualny układ sił w parlamencie.
Czy w takim razie istnienie mediów publicznych ma w ogóle sens? Czy przy tak rozbudowanych już mediach niepublicznych i ciągle zmniejszającej się oglądalności Telewizji Polskiej i słuchalności Polskiego Radia, warto podtrzymywać ich istnienie pieniędzmi podatników, którzy w znacznej części nie są nimi zainteresowani? A może wystarczy stworzyć na wzór Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Fundusz Misji Publicznej, który wspierałby wybrane programy czy produkcje telewizyjne oraz radiowe niezależnie od tego, która ze stacji byłaby ich producentem?
Prywatyzacja mediów publicznych jest bardzo mało prawdopodobna. Pomysł nie znalazłby poparcia ani wśród opozycji, ani wśród niektórych ugrupowań nowej koalicji. Zresztą nawet prorynkowo nastawione ugrupowania nie chciałyby zapewne pozbywać się tak skutecznego (w ich mniemaniu oczywiście) narzędzia sprawowania władzy. Dlatego będziemy mieli do czynienia z kolejnym sezonem nieustających awantur o publiczne media. Akcja tej tragifarsy jest coraz bardziej przewidywalna, a aktorzy coraz gorsi. I nikt nie pyta się widzów czy chcą za to płacić.
Karol Winiarski