Władza dzieli, kasa jednoczy
Jeszcze kilka tygodni temu zarówno politycy opozycji, jak i komentatorzy tzw. „liberalnych mediów”, byli przekonani, że dni Zjednoczonej Prawicy są policzone, a Jarosław Kaczyński jest już w zasadzie politycznym nieboszczykiem. Po karczemnej awanturze pomiędzy Koalicją Obywatelską, a partiami lewicowymi przy okazji głosowania nad Funduszem Odbudowy, narracja uległa całkowitemu odwróceniu. Teraz okazuje się, że PiS ma już trzecią kolejną kadencję w kieszeni, a opozycja powinna już przymierzać więzienne pasiaki. W rzeczywistości, ani ze Zjednoczoną Prawicą nie było do niedawna tak źle, jak się niektórym wydawało, ani obecnie nie jest tak dobrze. I nic nie jest przesądzone.
Kryzys, w który Zjednoczona Prawica popadła kilka miesięcy temu, miał zarówno obiektywne jak i subiektywne przyczyny. Do tych pierwszych z pewnością zaliczyć należy kolejne fale pandemii. Oczywiście rząd Mateusza Morawieckiego ponosi odpowiedzialność za niedostateczne przygotowanie państwa pod względem organizacyjnym do jesiennego wzrostu zachorowań i tylko częściowo to, co się stało można wytłumaczyć wieloletnimi zaniedbaniami w polskiej służbie zdrowia. Zresztą PiS rządzi już od pięciu lat i zrzucanie odpowiedzialności na poprzedników staje się coraz bardziej żenujące. Zupełną prowizorką była również w pierwszym okresie akcja organizacji szczepień – można było odnieść wrażenie, że władze zostały zaskoczone faktem, że szczepionki pojawiły się tak szybko. Ale nawet przy najlepiej przygotowanej służbie zdrowia, konsekwencje pandemii byłyby jedynie niewiele mniej tragiczne, co pokazują przykłady o wiele bogatszych i lepiej zorganizowanych państw zachodnich.
Był oczywiście skuteczny sposób walki z pandemią, który, niezależnie od ustroju politycznego, został zastosowany przez kraje Dalekiego Wschodu – pełna kontrola dróg zakażeń poprzez elektroniczne śledzenie kontaktów obywateli (głównie poprzez przymus zainstalowania specjalnych aplikacji w telefonach). Dzięki temu liczba zakażonych, a przede wszystkim liczba zmarłych, jest tam setki razy mniejsza niż w Europie. Ale to wymagałoby ograniczenia, a w zasadzie nawet czasowego całkowitego zniesienia prawa do prywatności. Dla Europejczyków jest to nie do zaakceptowania. Wolność jest najważniejsza. Nawet jeżeli prowadzi do masowych zgonów.
Większość problemów Zjednoczonej Prawicy wynikała jednak z działań kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości, czyli w praktyce Jarosława Kaczyńskiego. I w mniejszym nawet stopniu chodzi o wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji. Prezes PiS był w tym przypadku pod narastającą presją części hierarchii duchownej i fundamentalistów w swoim otoczeniu (także w samym TK) – dalsze wstrzymywanie wydania wyroku, mogło mu grozić poważnymi politycznymi konsekwencjami. Trudno nawet powiedzieć, że to on podyktował sędziom Trybunału treść orzeczenia. Większość z nich ma po prostu takie poglądy, nie różniące się zresztą zbytnio od przekonań ich poprzedników w tej instytucji. Na tym przecież ma polegać wolność sądów – sędziowie głosują na podstawie prawa i własnego sumienia, czyli własnych poglądów. Z naciskiem na to drugie, co najbardziej widoczne jest w sądach konstytucyjnych wszystkich demokratycznych państw. Jarosław Kaczyński wybrał jedynie termin rozstrzygnięcia licząc, że pandemia ograniczy do minimum protesty. Nie wziął pod uwagę, że będzie to zapalnik narastającej od miesięcy frustracji młodych ludzi. Polityczne skutki tej decyzji okazały się jednak w dłuższej perspektywie niewielkie. Protesty po kilku tygodniach wygasły (opublikowanie wyroku nie wzbudziło już większych niepokojów), a sama sprawa raczej nie przyczyniła się do spadku notowań rządzących. Protestujący przeciw temu wyrokowi przecież i tak nie byli PiS-owskim elektoratem.
Znacznie poważniejsze konsekwencje miała kolejna próba, ponownie zresztą nieudana, uchwalenia praw chroniących zwierzęta. Wywołało to ferment zarówno wśród parlamentarzystów Zjednoczonej Prawicy, jak i wśród prawicowego, a zwłaszcza wiejskiego, elektoratu. Efektem był kilku, a w badaniach niektórych pracowni, nawet kilkunastoprocentowy spadek notowań partii rządzącej. Zniechęceni do PiS-u wyborcy nie przeszli jednak do opozycji. Najczęściej deklarowali brak sprecyzowanych preferencji partyjnych. Oczywistym więc było, że ich złość na swoich dotychczasowych wybrańców jest tylko chwilowa i gdy tylko emocje opadną, a prezes wycofa się swoich kontrowersyjnych pomysłów, powrócą do grona wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Najpóźniej stanie się do w trakcie kampanii wyborczej, gdy mobilizacja przeciw mogącej powrócić do władzy opozycji cementuje szeregi zwolenników Zjednoczonej Prawicy. Pierwsze symptomy tego zjawiska już są zresztą widoczne.
Nie można również wykluczać, że część wyborców zdegustowana była narastającymi konfliktami pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością a jego przystawkami. Agresywna retoryka Zbigniewa Ziobro nie świadczyła jednak, jak wielu twierdziło, o chęci pełnego usamodzielnienia się i dążenia do startu w wyborach pod własnym sztandarem. Lider Solidarnej Polski jest cynicznym politycznym graczem, który dostosowuje swój przekaz do realizacji własnego politycznego interesu. Ale nie jest idiotą. Szansa na przekroczenie progu wyborczego przez Solidarną Polskę jest niewielka. Nawet gdyby mu się to udało, nie uzyskałby zbyt wielu poselskich mandatów (Konfederacja zdobywając prawie 7% głosów ma jedynie 11 mandatów – mniej niż Solidarna Polska), a o senatorskich nie mógłby nawet pomarzyć. Tym samym jego polityczna rola uległaby marginalizacji, a on i jego współpracownicy zostaliby pozbawieni dostępu do politycznego koryta. Stanowiska w rządzie, miejsca w zarządach i radach nadzorczych państwowych spółek, możliwość wykorzystywania do partyjnych celów publicznych pieniędzy (patrz Fundusz Sprawiedliwości) byłyby tylko nostalgicznym wspomnieniem. Ziobro przeżył to dziesięć lat temu, gdy zerwał z Jarosławem Kaczyńskim i tylko powrót na łono Zjednoczonej Prawicy pozwolił mu odbudować polityczne wpływy. Drugi raz podobnego błędu nie popełni.
Dlaczego więc Zbigniew Ziobro i jego współpracownicy tak ostro atakowali rząd Mateusza Morawieckiego, a więc i pośrednio (ale tylko pośrednio) Jarosława Kaczyńskiego? Z trzech powodów. Przede wszystkim Zbigniew Ziobro chce znaleźć się listach Prawa i Sprawiedliwości w najbliższych wyborach. Aby mieć pewność, że tak się stanie musi mieć tak duże poparcie w sondażach (co najmniej 2-3%), że Jarosław Kaczyński będzie musiał umieścić go na swojej liście wyborczej, jeżeli będzie chciał wygrać wybory i dalej rządzić. Żadne ustalenia z Jarosławem Kaczyńskim nie będą miały znaczenia, jeżeli prezes Prawa i Sprawiedliwości uzna, że może bez utrudniających rządzenie przystawek samodzielnie utrzymać władzę. Po drugie, grupowe ataki posłów Solidarnej Polski sprawiają wrażenie politycznej siły, a na dodatek budują rozpoznawalność poszczególnych działaczy wśród elektoratu. Nawet jeżeli na listach wyborczych znajdą się na mniej eksponowanych miejscach, zdobędą wystarczające poparcie, aby uzyskać mandat. Wyborcy kierują się sympatią do konkretnej partii, ale musząc wskazać na liście konkretne nazwisko wybierają oczywiście to, które znają. Trzeci powód, to nadchodząca walka o sukcesję po Jarosławie Kaczyńskim albo, co bardziej prawdopodobne, o wykrojenie z PiS-owskiego tortu jak największej części dla siebie. Będąc poza Zjednoczoną Prawicą, Zbigniew Ziobro mógłby się jedynie temu przyglądać. Włączyć się do rozgrywki może tylko wówczas, gdy będzie wewnątrz. Dlatego też atakuje potencjalnego delfina czyli Mateusza Morawieckiego, dobrze wiedząc, że nie jest on lubiany wśród PiS-owskiego ludu, a i pozostali liderzy tej partii tolerują go jedynie ze względu na strach przed gniewem prezesa. Tym samym buduje sobie wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości grono sympatyków, które może się okazać decydujących kapitałem w momencie gdy dojdzie do decydującego starcia. Nowym liderem Zjednoczonej Prawicy raczej nie zostanie, ale może przejąć niemałą część osieroconego elektoratu tej formacji.
Inna jest sytuacja Jarosława Gowina. Z jednej strony jego pozycja we własnym ugrupowaniu jest zdecydowanie słabsza. Co prawda, inspirowany przez Jarosława Kaczyńskiego, pucz Adama Bielana zakończył się klęską, ale już sam fakt jego zorganizowania pokazuje, że Porozumienie mimo swojej nazwy nie jest tak zwartym ugrupowaniem jak Solidarna Polska – nikomu przecież nawet przez myśl nie przyjdzie, żeby próbować obalić Zbigniewa Ziobro. Gowin zresztą stracił w jego wyniku kilku swoich parlamentarzystów, a i pozostałych nie może być do końca pewny. Zwłaszcza, gdyby próbował dokonać jakiejś zasadniczej politycznej wolty, do której od dawna jest namawiany przez polityków opozycji. Z drugiej jednak strony Jarosław Gowin ma zdecydowanie większe pole manewru. Sondaże wskazują, że nowa konserwatywna formacja z udziałem lidera Porozumienia, politykami PSL-u, prawym skrzydłem PO, a być może i Bronisławem Komorowskim, mogłoby liczyć nawet na kilkunastoprocentowe poparcie. Tylko, że wartość Gowina będzie malała w miarę zbliżania się terminu wyborów parlamentarnych. Gdyby teraz zrejterował z szeregów Zjednoczonej Prawicy mógłby zachwiać stabilnością rządu Mateusza Morawieckiego. Za dwa lata jego atrakcyjność osłabnie, a prezentowany przez niego hamletyzm może go zaprowadzić na margines sceny politycznej. Tym samym niezwykła kariera filozofa z Krakowa, który latami manewrując między PiS-em a PO, potrafił utrzymywać się na szczytach władzy, ostatecznie dobiegłaby końca.
Kryzys w koalicji skłaniał wielu polityków opozycji i politycznych komentatorów do wieszczenia przedterminowych wyborów. Trudno zrozumieć logikę ich rozumowania. Czasy, gdy polityk po przegranym głosowaniu w parlamencie podawał się do dymisji, co otwierało drogę do nowych wyborów, przynajmniej w Polsce już dawno należą do przeszłości. Trzeba być wyjątkowo naiwnym, żeby wierzyć, że Jarosław Kaczyński zdecyduje się na przedterminowe wybory w sytuacji dołujących sondaży wyborczych. Utrata władzy zakończyłaby jego polityczną karierę – lider PiS ma przecież już ponad 70 lat i zdrowie coraz bardziej mu szwankuje, a i polityczna intuicja coraz częściej zawodzi. Dlatego na przedterminowe wybory zdecyduje się tylko wtedy, gdy będzie miał pewność, że je wygra i jednocześnie uzna, że jesienią 2023 roku uzyska gorszy wynik. Taka sytuacja może zaistnieć za kilka miesięcy, gdy przypływ popandemicznego optymizmu i szybko poprawiające się wyniki gospodarcze, rzeczywiście mogą wywindować notowania Zjednoczonej Prawicy do niewidzianego od dawna poziomu. A wówczas nawołujący ciągle do rozwiązania Sejmu politycy parlamentarnej opozycji będą musieli odegrać rolę karpia domagającego się przyśpieszenia Wigilii. I zapewne świetnie się w tej roli sprawdzą.
Karol Winiarski