Wódz
W 1991 roku, Jarosław Kurski, obecnie wicenaczelny Gazety Wyborczej (w praktyce od lat kierujący tym dziennikiem), a w okresie upadku komunizmu rzecznik prasowy Lecha Wałęsy, wydał książkę zatytułowaną „Wódz”. Była to krytyczna analiza polityki Lecha Wałęsy (inspirowanego w tym okresie przez blisko z nim współpracujących braci Kaczyńskich) w okresie „wojny na górze”, czyli bratobójczego konfliktu solidarnościowych elit w roku 1990. Jarosław Kurski, który nie zgadzał się z polityką swojego szefa, odszedł ze stanowiska w lipcu 1990 roku. Dość przypadkowo w trakcie pisania książki dowiedział się, że jego rodzona babka była całkowicie zasymilowaną Polką żydowskiego pochodzenia, co z obawy przed polskim antysemityzmem starannie przed nim ukrywała jego matka – znana działaczka gdańskiej opozycji i późniejsza senator z ramienia Prawa i Sprawiedliwości, Anna Kurska. Zainspirowało to Jarosława Kurskiego do wieloletnich biograficznych poszukiwań, których efektem jest wydana kilka miesięcy temu fascynująca książka „Dziady i dybuki”. Jednak wówczas, opisując autorytarne działania Lecha Wałęsy dążącego do prezydentury, jeszcze o tym nie myślał. Starał się natomiast pokazać jak wielkim zagrożeniem dla rodzącej się dopiero w Polsce demokracji są nie mające z nią wiele wspólnego działania niektórych polityków. Dlatego też nadał swojej książce trochę prześmiewczy, a trochę ostrzegający tytuł „Wódz”.
Od tego czasu minęło ponad 30 lat. Lech Wałęsa nie odgrywa już żadnej roli w polskiej polityce, w przeciwieństwie do Jarosława Kaczyńskiego. Obaj panowie od lat są zresztą śmiertelnymi wrogami i spotykają się wyłącznie na sali sądowej (proces o zniesławienie wygrał prezes Prawa i Sprawiedliwości). Ówcześni adwersarze Lecha Wałęsy albo już nie żyją, albo dawno odeszli z czynnej polityki. Pojawiło się nowe pokolenie, które albo wówczas stawiało dopiero pierwsze kroki w polityce (Donald Tusk był wówczas gorącym zwolennikiem Lecha Wałęsy i tym samym braci Kaczyńskich), albo ze względu na wiek w ogóle w niej nie uczestniczyło. Zmienił się świat, zmieniła się Polska, a jedną z najbardziej widocznych zmian jest inne postrzeganie roli politycznego lidera. To, co wówczas przynajmniej dla intelektualnych elit ówczesnej Polski było niemożliwą do zaakceptowania aberracją, teraz stało się powszechnie akceptowaną normą. Wodzostwo kwitnie w najlepsze.
Dokładnie trzydzieści lat temu odbywały się przedterminowe wybory do Sejmu i Senatu. Proporcjonalna ordynacja, podobnie jak i obecnie, wymuszała wystawienie przez partie polityczne list wyborczych. Mimo, że formalnie obowiązywała wówczas (i obowiązuje również dziś) zasada tzw. list otwartych, która umożliwia wyborcy wskazania preferowanego kandydata, a co za tym idzie neutralizuje znaczenie miejsca na liście, to w praktyce największe szanse mają osoby zajmujące na nich czołowe miejsca, a zwłaszcza „jedynki”. Stąd kolejność na liście jest sprawą kluczową. W Unii Demokratycznej, partii Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Władysława Frasyniuka i innych czołowych przywódców demokratycznej opozycji w czasach komunistycznych, uznano, że powinni o tym decydować lokalni działacze. W każdym województwie najpierw rada regionalna opiniowała zgłoszonych kandydatów, a następnie delegaci partii z całego regionu (w ówczesnym województwie katowickim było to grubo ponad sto osób), głosowali przydzielając kandydatom odpowiednią ilość punktów (w zależności od ilości miejsc na liście). Zsumowane wyniki określały kolejność. Władze centralne zagwarantowały sobie prawo dokonywania korekt, ale każda taka ingerencja spotykała się z ogromnym niezadowoleniem członków partii. Dlatego też były to wyjątkowe sytuacje i z tego co pamiętam nie dotyczyły liderów list.
Ten sposób kształtowania list wyborczych nie był oczywiście powszechny. Zresztą z wyborów na wybory, także w unii, która po połączeniu z Kongresem Liberalno-Demokratycznym przekształciła się w Unię Wolności, stawał się on coraz bardziej scentralizowany, a tym samym mniej demokratyczny. Platforma Obywatelska po swoim powstaniu próbowała przeszczepić na polski grunt amerykański zwyczaj prawyborów, co zakończyło się kompletną katastrofą. Dlatego też szybko z niego z rezygnowano, a w następnych latach coraz więcej do powiedzenia miało kierownictwo partii. Teraz decyduje wódz.
Autorytarne zmiany charakteru polskich partii politycznych dobrze było widać w bieżącym roku. Nazwiska liderów list Prawa i Sprawiedliwości ustalane były do późnych godzin nocnych tuż przed ich przedstawieniem opinii publicznej. A i tak kilka godzin później Jarosław Kaczyński dokonał zmian, których nawet nie zdążono uwzględnić w przygotowanej prezentacji. Oczywiście nikt głośno nie zaprotestował (poza tymi, którzy na listach się nie znaleźli). O starcie Romana Giertycha większość członków kierownictwa Platformy Obywatelskiej (podobnie jak i „koalicjanci” z Koalicji Obywatelskiej) dowiedzieli się z wystąpienia na spotkaniu Donalda Tuska z wyborcami w Sopocie. Dzień później Zarząd PO jednogłośnie to zaakceptowali. A przecież zgodnie z nową modą połowa jego składu to kobiety, i to najczęściej o dość progresywnych poglądach. Punkt pierwszy – wódz ma zawsze rację. Punkt drugi – jeżeli wódz nie ma racji, patrz punkt pierwszy.
Oczywiście wodzostwo nie jest wyłącznie cechą charakterystyczną dwóch największych polskich partii. Dwa lata temu, gdy Włodzimierz Czarzasty stracił większość w zarządzie SLD, skorzystał z posiadanego uprawnienia zawieszania członków partii. W ten prosty sposób (zawieszał tych, którzy głosowali przeciw niemu i powtarzał głosowanie) odzyskał w większość w kierownictwie partii i przeforsował wszystkie swoje pomysły. Niektórzy z opozycjonistów odeszli z partii (Andrzej Rozenek startuje z list Koalicji Obywatelskiej), inni zostali wyeliminowani z czynnej polityki (Robert Kwiatkowski, Joanna Senyszyn), a pozostali (Tomasz Trela) pokajali się i wrócili na łono partii.
Autorytaryzm partyjnych liderów ma swoje konsekwencje. Praktycznie tylko oni przyciągają uwagę mediów, co ma oczywiście przełożenie na odbiór ich partii w opinii publicznej. Widać to było podczas sobotnich konwencji partyjnych. Słaba forma Jarosława Kaczyńskiego i jego mało porywający występ w Końskich powszechnie zostały odebrane jako szansa dla Koalicji Obywatelskiej, której lider pod względem retorycznym jak zwykle wypadł w Tarnowie lepiej od swojego konkurenta. Wielkim rozczarowaniem okazał się zwłaszcza brak nowych obietnic wyborczych (większość została zaprezentowana już wcześniej, a na dodatek niektóre były powtórzeniem pomysłów z poprzedniej kampanii), poza zapowiedzią wprowadzenia emerytur stażowych (38 lat dla kobiet i 43 dla mężczyzn). Tyle, że realnie skorzystać z nich będą mogły tylko osoby, które rozpoczęły swoją karierę zawodową przed ukończeniem 22 roku życia (a więc przed ukończeniem studiów). Pozostali wcześniej osiągną ustawowy wiek emerytalny niż przepracują wymagany okres czasu.
Symptomatyczne, że krytycy konwencji partii rządzącej nie zwrócili uwagi, że konsekwencją (a być może zasadniczym powodem) tak rozczarowujących obietnic zaprezentowanych na meetingu PiS-u jest ich bardzo ograniczony koszt. Albo Jarosław Kaczyński czeka z rzuceniem dziesiątków miliardów pieniędzy (naszych, a nie swoich) na wyborczą szalę do ostatnich dni kampanii, albo kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości zorientowało się, że ich rozdawnicza polityka doprowadziła finanse publiczne na skraj załamania. Co ciekawe, od dawna oskarżający o to rządzących politycy opozycji, nie mają jednocześnie żadnych oporów przed idącymi w dziesiątki miliardów złotych własnymi obietnicami. Niektóre z nich są trudne do policzenia (dobrowolne składki ubezpieczeniowe dla przedsiębiorców, skrócenie czasu pracy do 35 godzin tygodniowo czy przejęcie wypłaty chorobowego przez ZUS od pierwszego dnia zwolnienia). Inne (podwyższenie kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł., 30% podwyżki dla nauczycieli i 20% dla pozostałych pracowników sfery budżetowej) wydrenują z kolejnych miliardów budżety samorządów terytorialnych (budżet państwa odzyska część pieniędzy dzięki większym wpływom z VAT-u). A jednak w przedstawionych propozycjach partii opozycyjnych żadnych zmian w sposobie finansowania samorządów nie zapowiedziano, i to mimo obecności na listach wyborczych licznej reprezentacji samorządowców. Partyjni wodzowie walczą o władzę w Polsce. Interesy lokalnych społeczności mają w głębokim poważaniu.
Autorytarny sposób zarządzania partiami ma też swoje konsekwencje w razie przejęcia władzy w kraju. Jeżeli ktoś po dyktatorsku zarządza swoim ugrupowaniem, to trudno liczyć, żeby stojąc na czele rządu zachowywał się będzie inaczej. Jedynym ograniczeniem autorytarnego zarządzania państwem mogą być koalicjanci. A wówczas brak umiejętności zawierania kompromisów skutkuje narastającym imposybilizmem. Doświadczył tego Jarosław Kaczyński, który w dobiegającej końca kadencji w dużym stopniu utracił możliwość kształtowania polskiej polityki. I to nie dlatego, że blokowała go Unia Europejska czy sądy. Hamulcowym okazał się Zbigniew Ziobro, którego w przeciwieństwie do Jarosława Gowina nie udało się prezesowi PiS wyeliminować z gry.
Ewentualne przejęcie władzy przez opozycję (coraz mniej prawdopodobne bez pomocy Konfederacji) zmusi kilku samców alfa do współdziałania. Donald Tusk powinien wykorzystać swoje doświadczenie z okresu, gdy sprawował funkcję Przewodniczącego Rady Europejskiej. Tyle, że wówczas tylko formalnie był najważniejszym urzędnikiem Unii Europejskiej, w praktyce uzależnionym od woli przywódców najważniejszych państw członkowskich. Poza tym musiał się dostosować do realiów cywilizowanego świata i cywilizowanej polityki. A polskie realia i polska polityka są inne. Wódz musi być tylko jeden.
Karol Winiarski