Wraca nowe
W poniedziałek, 27 czerwca, Minister Edukacji Narodowej Anna Zalewska, przedstawiła założenia zmian w systemie oświaty. Zrobiła to w Toruniu, który zapewne w planach nowej władzy ma stać się nową duchową stolicą Polski. Data, przygotowanej według najlepszych założeń politycznego marketingu prezentacji, też nie była przypadkowa. Pierwszy dzień wakacji miał ograniczyć ewentualne protesty środowiska nauczycielskiego. Być może dość przypadkowo zbiegło się to również z Brexitem (termin referendum był znany znacznie wcześniej, ale wyniki oczywiście nie), co jeszcze bardziej odwróciło uwagę od szczegółów przedstawionych propozycji. Założone rezultaty zostały osiągnięte, a w polityce rzeczywiście coraz częściej liczą się doraźne efekty wizerunkowe. Zmiany w systemie oświaty, które w sposób bezpośredni lub pośredni będą dotyczyć każdego Polaka, są jednak zbyt poważną sprawą, żeby poświęcać je na ołtarzu politycznego pijaru.
Przedstawione przez Minister Zalewską założenia reformy były zaskoczeniem dla wszystkich. Nie dlatego, że były sprzeczne z tym, co Prawo i Sprawiedliwość zapowiadało w kampanii wyborczej. Wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że jest to wręcz literalne powtórzenie zapowiadanych wówczas zmian. Tyle, że przez ostatnich kilka miesięcy wydawało się, że zwycięska partia przynajmniej z kilku swoich wyborczych zapowiedzi się wycofa. Ostatnie tygodnie przyniosły jednak dość wyraźną zmianę – Jarosław Kaczyński wyraźnie powraca do koncepcji pełnej realizacji swojego programu. W przypadku oświaty oznacza to m. in. likwidację gimnazjów, powrót do ośmioletniej szkoły podstawowej nazywanej teraz powszechną, czteroletniego liceum ogólnokształcące i pięcioletniego technikum oraz pełny zakres nauki wszystkich przedmiotów, w tym przede wszystkim historii, w szkole średniej.
Planowane zmiany wyraźnie wskazują na nostalgiczno-życzeniowy sposób rozumowania nowej władzy. Przede wszystkim zakładają, że jeżeli coś dobrze funkcjonowało w przeszłości, to należy do tego powrócić. Ośmioklasowa klasa podstawowa, czteroletnie liceum i pięcioletnie technikum, to szkoły, które większość polityków obecnie rządzącej partii zna z osobistego doświadczenia (prezes chodził jeszcze do szkoły siedmioklasowej). Jednak to, co kiedyś funkcjonowało prawidłowo (to zresztą też teza co najmniej dyskusyjna), niekoniecznie będzie podobnie działało i obecnie. Zmienił się ustrój, zmienili się ludzie, zmienił się świat. Każda struktura organizacyjna ma swój czas. Czas PRL-u minął, chociaż nie wszyscy chcą się z tym pogodzić.
System edukacyjny to materia bardzo delikatna. Każda zmiana powinna być dokonywana w sposób w pełni przygotowany, koncyliacyjny, a przede wszystkim stopniowy. Nawet komuniści, gdy wydłużali o rok naukę w szkole podstawowej, robili to stopniowo – ustawa została uchwalona w 1961 roku, a pierwszy raz ósma klasa pojawiła się dopiero pięć lat później. Tymczasem zgodnie z zapowiedziami Pani Minister już w przyszłym roku szóste klasy pójdą do klasy siódmej, a nie do pierwszej gimnazjalnej.
Struktura organizacyjna systemu oświatowego jest tak naprawdę kwestią drugorzędną. Mniej istotne jest czy ktoś się uczy w szkole nazwanej podstawową, powszechną czy gimnazjalną. Ważne czego się uczy i jak się uczy. I dlatego najważniejsze będą zmiany w podstawie programowej. A tu zaczyna się problem. W chwili obecnej jest ona podzielona na cztery trzyletnie etapy, przy czym program większości przedmiotów w pierwszej klasie szkoły ponadgimnazjalnej jest zakończeniem edukacji na poziomie gimnazjalnym. Obowiązująca podstawa była wprowadzana stopniowo i proces ten trwał wiele lat. Tymczasem zgodnie z zapowiedziami już za rok pojawią się całkowicie nowe podstawy programowe. Tyle, że stanowią one pewną zamkniętą całość dla danego etapu edukacyjnego. Czy w takim razie w przyszłym roku uczniowie klas siódmych „wejdą” w nową podstawę programową dla klas V-VIII nowych szkół powszechnych czy też zostanie dla nich opracowana jakaś dwuletnia prowizorka? Sensowniejsze (a w zasadzie mniej bezsensowne) wydaje się to drugie rozwiązanie. Tylko co można zrobić przez dwa lata nauki?
W 2019 roku do klasy pierwszej liceum i technikum pójdą po raz ostatni absolwenci gimnazjum i po raz pierwszy (po długiej przerwie) uczniowie, którzy ukończyli ósmą klasę szkoły podstawowej, a w zasadzie już powszechnej. Początkowo wydawało się, że będą się oni uczyli w odrębnych klasach, odrębnym programem – trzyletnim dla absolwentów gimnazjów i czteroletnim dla absolwentów szkół powszechnych. Byłaby to dość osobliwa sytuacja, ale do przeżycia. Ostatnie informacje wskazują jednak, że podziału nie będzie – wszyscy pierwszoklasiści zostaną objęci jednolitym, czteroletnim programem nauczania. Co to oznacza w praktyce? Po pierwsze, w jednej klasie znajdą się uczniowie z różnych roczników i z bardzo różną wiedzą wynikającą z odrębnych programów realizowanych do tej pory. Po drugie, ostatni absolwenci gimnazjów będą uczyli się o rok dłużej niż wszyscy inni uczniowie – po sześcioletniej nauce w szkole podstawowej, trzyletniej w gimnazjum, spędzą cztery lata w liceum lub pięć w technikum. I w końcu po trzecie i chyba najważniejsze – w roku 2022 praktycznie nie będzie normalnej matury i tym samym normalnego naboru do szkół wyższych. Dokładnie tak samo było w roku 1970, ostatnim roku rządów Władysława Gomułki. Na własne życzenie zafundujemy sobie po raz kolejny podobnie kuriozalną sytuację.
Historia jest najważniejsza. Przynajmniej dla Prawa i Sprawiedliwości. Tyle, że ma to być historia w służbie polityki. Na tym przecież polega tzw. polityka historyczna. Jak zapowiedziała Pani Minister, już od przyszłego roku ma być realizowany dawny kursowy program nauczania historii jeszcze w trzyklasowym liceum. Tylko, że do tej pory historia w gimnazjum kończyła się na I wojnie światowej, a w pierwszej klasie liceum i technikum omawiany był wiek XX. W kolejnych dwóch latach (druga i trzecia klasa liceum) uczniowie realizowali program historii w zakresie rozszerzonym (co najmniej cztery godziny rocznie) lub w ogólnym wymiarze czterech godzin przedmiot pod nazwą historia i społeczeństwo – kilka różnych modułów do wyboru (np. historia ustroju, historia wojskowości, historia nauki, historia gospodarki) oraz jeden najobszerniejszy moduł obowiązkowy (Ojczysty Panteon, Ojczyste spory) obejmujący pełny wykład historii Polski. O czym w takim razie na lekcjach historii będą się uczyć uczniowie pierwszej klasy liceum w przyszłym roku? Czy znowu o Starożytnej Mezopotamii, Grecji i Rzymie, a potem Średniowiecznej Europie? Jeżeli tak, a wszystko na to wskazuje, to o wydarzeniach XX-wiecznej historii będą się uczyli wyłącznie w klasie maturalnej, gdy wszystkie przedmioty poza tymi zdawanymi na maturze, traktowane są przez większość uczniów jako coś zupełnie zbędnego i niepotrzebnego? Jeżeli w ten sposób obecnie rządzący chcą zwiększyć wiedzę i zainteresowanie najnowszą historią wśród młodych Polaków, to skutek będzie dokładnie odwrotny od zamierzonego.
Dlaczego w takim razie Pani Minister, a w zasadzie prezes Jarosław Kaczyński, forsuje tak pozbawiony sensu pomysł? Wynika to z kolejnego naiwnego założenia polegającego na tym, że jak coś będzie w programie, to po pierwsze zostanie przerobione, a po drugie zostanie przez nich zapamiętane. Im dłużej pracuję w szkole, tym z coraz większym przekonaniem mogę stwierdzić, że to niestety pobożne życzenie. Najdłużej zostaje w głowach to, co wzbudza zainteresowanie. Krócej to, co wymaga zaliczenia czy to w formie solidnego sprawdzianu, czy egzaminu końcowego. Reszta ma krótszy żywot niż mydlana bańka. Ponieważ zaś w docelowym modelu przez pełne cztery lata wszyscy będą się uczyli wszystkiego, to w konsekwencji nie nauczą się niczego. Sam pamiętam, że w licealnych latach najwięcej czasu zajmowała mi nauka fizyki. Z przykrością muszę przyznać, że nie pamiętam prawie nic. Z innych przedmiotów, mimo że nie poświęcałem im tyle czasu, pamiętam znacznie więcej. Teraz, gdy młodzi ludzie mają o wiele więcej możliwości przyjemnego spędzania czasu niż to było w latach mojej młodości, a ich pragmatyzm graniczący niekiedy z cynizmem wzrósł niepomiernie, problem jeszcze bardziej się pogłębił.
Czy obecnie funkcjonujący system jest idealny? Oczywiście, że nie. Po upadku komuny zaczęto dążyć do upowszechnienia wykształcenia średniego i wyższego. Efekty są spektakularne – oczywiście na papierze. W praktyce obecne magisterium ma mniejszą wartość merytoryczną niż PRL-owska matura. Osiągnięto to oczywiście poprzez drastyczne obniżenie wymagań. Było to niestety nieuniknione, jeżeli chciało się uzyskać założone efekty ilościowe. Tym samym zabito motywację do ciężkiej pracy i rzetelnej nauki.
Obniżanie wymagań połączone jest z przekonaniem, że trzeba wyrównywać szanse edukacyjne. To słuszne założenie – poziom wykształcenia nie powinien zależeć od możliwości finansowych rodziców. Ale powinien zależeć od ich możliwości intelektualnych, a te nie były, nie są i nigdy nie będą takie same. Może to i niesprawiedliwe, ale trzeba się z tym pogodzić i wyciągnąć wnioski. Poziom wymagań powinien być dostosowany do możliwości uczniów. Ale to oczywiście wymaga podziału uczniów zgodnie z ich predyspozycjami. Są wśród nich urodzeni humaniści, są ścisłowcy, są uzdolnieni artystycznie, są w końcu przyszli sportowcy. Optymalny system oświatowy powinien umożliwić opracowanie dla nich najlepszej drogi edukacyjnego rozwoju. Tymczasem w konsekwencji źle rozumianego wyrównywania szans, oznaczającego bardziej uśrednianie czyli obniżanie wymagań, marnujemy ogromne środki i olbrzymi potencjał, który tkwi w wielu młodych ludziach. Słabsi uczniowie i tak na lekcjach nie nadążają, zdolniejsi się nudzą. Doświadczenia innych krajów wskazują, że ogranicza to szanse młodzieży z biedniejszych rodzin. Bogatszych stać na dodatkowe lekcje, którymi mogą nadrobić szkolne braki. Biedniejsi muszą bazować na tym, co oferuje im szkoła. Jeżeli są zdolniejsi od innych, ich możliwości intelektualne mogą nigdy nie zostać wykorzystane. Życia nie da się jednak skutecznie ograniczyć przepisami. Szkoły rejonowe starają się przyciągać uczniów spoza rejonu chwaląc się lepszymi wynikami osiąganymi w egzaminach zewnętrznych. Pod pretekstem nauczania niektórym przedmiotów w obcym języku (głównie angielskim), tworzy się „elitarne” gimnazja skupiające po prostu zdolniejszych uczniów. Powstają też szkoły, artystyczne i sportowe, a niektóre placówki uzyskują patronat i merytoryczne wsparcie ze strony wyższych uczelni. To kuriozalne, że efektem reformy, której deklarowanym celem jest wykształcenie elity Rzeczpospolitej będzie likwidacja szkół tego typu i powrót do klasycznej urawniłowki.
Obniżenie wymagań połączono z faktycznym załamaniem systemu egzekwowania efektów na każdym poziomie nauczania. Od dłuższego czasu coraz bardziej upowszechnia się tendencja zrzucania odpowiedzialności za niepowodzenia edukacyjne uczniów wyłącznie na nauczycieli. Brak pozytywnej oceny na koniec roku jest problemem dla wystawiającego ocenę. Naraża go na pretensje rodziców, kontrolę z kuratorium (jak ktoś myśli, że kontrolujących interesuje wiedza posiadana przez ucznia, to jest bardzo naiwny), konieczność przygotowania i przeprowadzenia egzaminu poprawkowego. A i tak na koniec Rada Pedagogiczna może uznać, że uczeń dobrze rokuje i umożliwić mu kontynuowanie nauki w kolejnej klasie mimo oblania jednego przedmiotu. Heroizm wśród pedagogów mile widziany.
Farsą są również obecne egzaminy zewnętrzne. Ogromny wysiłek i koszty, które pochłaniają, marnowane są przez ich niewielkie znaczenie. Egzamin dla sześcioklasistów nie ma (a w zasadzie nie miał – w tym roku odbył się por raz ostatni) żadnych konsekwencji dla uczniów, poza tymi, którzy starali się np. o przyjęcie do dwujęzycznego gimnazjum, w którym nie obowiązuje rejonizacja. Do egzaminu gimnazjalnego również trzeba przystąpić – ale nie można go nie zdać. Oczywiście ma to znaczenie przy rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych, tyle że przy pogłębiającym się niżu demograficznym i braku progów punktowych, większość szkół przyjmuje wszystkich chętnych. Nowi uczniowie to możliwość utworzenia dodatkowej klasy. Dodatkowa klasa, to dodatkowe godziny. Dodatkowe godziny, to etaty dla nauczycieli. Na dodatek forma egzaminu powoduje, że średnio inteligentny szympans powinien przynajmniej z części historycznej dostać co najmniej 25% możliwych do zdobycia punktów.
Dokładnie ta sama zasada obowiązuje na wyższych uczelniach. I to nie tylko niepublicznych. Dlatego maturę trzeba zdać, a miejsce na studiach bez problemu się znajdzie. Są oczywiście wyjątki jak np. medycyna, ale coraz więcej kierunków, nawet tych niegdyś prestiżowych, jest otwartych na wszystkich chętnych. Po co się więc wysilać przed maturą? Wystarczy dostać 30% maksymalnej liczby punktów z języka polskiego, matematyki i języka obcego oraz na podobnym poziomie zaliczyć egzaminy ustne z języka polskiego i języka obcego, a drzwi na wyższą uczelnię stoją otworem. Jeżeli maturę, której poziom zbliża się powoli do egzaminu gimnazjalnego i tak zdaje niespełna 80% abiturientów, to znaczy że poziom zdających jest katastrofalny. Zapowiedzi Minister Zalewskiej podniesienia poziomu trudności matury należy przyjąć z zadowoleniem. Pamiętajmy jednak, że to właśnie w okresie poprzednich rządów Prawa i Sprawiedliwości miała miejsce skandaliczna i demoralizująca tzw. amnestia maturalna.
Każda zmiana organizacyjna, nawet najlepiej przeprowadzona, powoduje początkowo chaos, który na długie lata niweczy wszelkie pozytywne efekty. Dokładnie tak było kilkanaście lat temu, gdy powstawały gimnazja. Olbrzymi wysiłek organizacyjny i jeszcze większe koszty finansowe, które wówczas poniesiono, w dużym stopniu pójdą teraz na marne. Ale planowana reforma stwarza jednocześnie szansę. W okresie przeprowadzania poprzednich zmian nikt nie przejmował się jeszcze słabnącym przyrostem demograficznym. Teraz stał się on faktem. Tworząc nową sieć placówek oświatowych trzeba wziąć to pod uwagę. Wynikającą z odgórnych decyzji konieczność przeprowadzenia reorganizacji sieci szkolnej, władze samorządowe mogą wykorzystać do przeprowadzenia zmian, które zawsze wywołują opór społeczny, a które prędzej czy później będą musiały wprowadzić. W przeciwnym razie samorządy będą musiały ponosić coraz większe koszty utrzymywania nadmiernie rozbudowanej struktury edukacyjnej będącej pozostałością dawnych czasów, gdy ilość uczniów była dwukrotnie większa niż obecnie. Tylko, że decyzje będą podejmowane w przyszłym roku – kilkanaście miesięcy przed wyborami samorządowymi. Czy politycy zdecydują się na podjęcie radykalnych i jednocześnie tak politycznie ryzykownych decyzji w obliczu zbliżającej się oceny lokalnych władz dokonywanej co cztery lata przez wyborców? Nie sądzę – przecież nie są samobójcami.
Karol Winiarski
Post scriptum
Już po napisaniu artykułu dotarłem do ministerialnej prezentacji prezentującej reformę systemu edukacyjnego. Wynika z niej, że jednak w 2019 roku pierwszoklasiści w liceum będą realizowali odrębny program w zależności od tego czy są to absolwenci gimnazjów (cykl trzyletni) czy nowej szkoły powszechnej (cykl czteroletni). Oznaczałoby to, że na szczęście w 2022 roku matura i rekrutacja na wyższe uczelnie będą miały miejsce. Co ciekawe jednak, na tym samym slajdzie prezentacji, nauka w technikum przewidziana jest wyłącznie w cyklu czteroletnim, niezależnie od „pochodzenia” pierwszoklasistów. A przecież absolwenci szkoły powszechnej powinni już rozpocząć naukę w technikum pięcioletnim. Trudno powiedzieć czy to przeoczenie czy niezrozumiała niekonsekwencja.